strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Witold Jabłoński Na co wydać kasę
<<<strona 37>>>

 

Metamorfozy (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
OTO DRUGI TOM SENSACYJNEGO CZTERNASTOWIECZNEGO MANUSKRYPTU.
Dzieło odkryte w podziemiach klasztoru w Tyńcu i na polski przełożone. Jego autorem jest Witelon: astronom, astrolog, alchemik, mag i truciciel. Osaczony przez wrogów, w chwili śmiertelnego zagrożenia opisuje historię swojego grzesznego żywota. Świat spod znaku jego mrocznej gwiazdy: pięknej pani Wenus, dumnego Lucyfera. W Legnicy Witelon stręczy kochankę rozpustnemu księciu Rogatce i wywołuje trzęsienie ziemi. W Italii tworzy traktaty naukowe i próbuje stać się papieskim astrologiem. Po powrocie na Śląsk zostaje tajnym agentem czeskiego króla i dworskim intrygantem. Wodzi za nos Bolesława Wstydliwego i przekonuje do siebie świętą Kingę. Zafascynowany młodym i pięknym Henrykiem Probusem, postanawia uczynić go królem Polski.
Na podobieństwo wspaniale wyszywanego kobierca przesuwają się przed oczyma czytelnika dalsze losy trzynastowiecznego czarnoksiężnika. Kto jednak trzyma w dłoniach nić owej egzystencji - Witelon czy jego mroczny geniusz, Lucyfer? Do końca nie wiadomo: PRAWDA TO CZY SZATAŃSKI APOKRYF?
W 2003 r. ukazał się pierwszy tom cyklu fantastyczno-historycznego Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer. UCZEŃ CZARNOKSIĘŻNIKA został przez niektórych recenzentów uznany za powieść antyklerykalną, propagującą satanizm i czarną magię. Po jej opublikowaniu autora usunięto z posady dyrektora łódzkiego Śródmiejskiego Forum Kultury. W powieści tej przed oczami czytelnika przewija się malownicza, finezyjnie odmalowana panorama Śląska połowy trzynastego wieku. Jej bohater, Witelon, wychowany przez wiedźmę, przeżywa polowanie na czarownice, jest świadkiem bitwy pod Legnicą, para się czarną magią i wraz ze swym mistrzem usiłuje przemienić ołów w złoto. Na studiach w Paryżu zażywa zakazanych rozkoszy i z poduszczenia templariuszy pluje na krzyż, zaprzedając swą duszę Szatanowi. METAMORFOZY to drugi tom niesamowitej opowieści o śląskim magu i astronomie.
W przygotowaniu kolejne części cyklu:
OGRÓD MIŁOŚCI
TRUPI KOROWÓD

Rozdział III

 

– Czy widać już coś przed nami, mistrzu Witelonie?

– Nic. Tylko mgła i demony.

Jechaliśmy Piekielną Doliną nad brzegami Bystrzycy. Co pewien czas, któryś z towarzyszących mi wędrowców, wychylając się z wozu, zadawał takie, lub podobne pytanie, ja zaś odpowiadałem w sposób nieodmienny. Kręta droga tonęła w gęstej mgle, jak przyszłość. Jechałem na przedzie kawalkady, usiłując dojrzeć cokolwiek. Podróżnicy niemal instynktownie obdarzyli mnie rangą przewodnika, zwłaszcza gdy dowiedzieli się, że już kiedyś przemierzałem ów przeklęty wąwóz. Mój wieszczy dar i sokoli wzrok z pewnością powinny były okazać się w tej sytuacji przydatne, ja jednak nie dostrzegałem niczego poza wyłaniającymi się czasami z mglistego oparu groźnie powyginanym drzewem lub fragmentem skały o niesamowitych kształtach. Chwilami zdawało się, że już jechaliśmy owym odcinkiem i błądzimy w kółko, a jednak parliśmy niewstrzymanie naprzód ku swemu nieznanemu przeznaczeniu.

Stary, zmęczony Belial, niezawodny ongiś rumak, padł jeszcze pod Pragą, toteż poruszałem się stępa na młodszym i silniejszym Azazelu, nie chcąc zanadto wysforowywać się do przodu i zniknąć z oczu mych towarzyszy, co mogłoby się okazać bardzo niebezpieczne. Tuż za mną podążali: dawny znajomy z Padwy, niegdysiejszy studencki rektor, czeski mistrz Teodoryk na swoim spokojnym gniadoszu i mój szkolny przyjaciel, komandor Henryk z Sunnenberch na siwku, którego maść pasowała doskonale do jego jasnych włosów i białego płaszcza templariusza. Obaj gwarzyli między sobą z cicha, do mnie jednak mało się odzywali, nie chcąc rozpraszać czujności obserwatora. Dalej sunęły pstrokato pomalowane i okryte równie barwnymi płachtami wozy artystów, którym służyliśmy poniekąd za ochronę. Nie była ona w zasadzie konieczna, albowiem nawet najgorsi zbóje posługiwali się swoistym zbiorem honorowych zasad i nigdy nie atakowali wędrownych aktorów, wiadomo bowiem, że ludzie tacy nie noszą przy sobie nazbyt wypchanych sakiewek, żyją niczym ptaki niebieskie, a ponadto dostarczają zwykłym ludziom radości, chwili wytchnienia od trosk codziennego życia. Rybałci byli zresztą ludźmi gościńca, podobnie jak rozbójnicy. Właściciel teatrzyku, Dzik z Jaskulan, wielki pijus i przechera, opowiadał mi, że sytuacje takie kończyły się zazwyczaj darmowym przedstawieniem dla zbójców, wykonywanym wpośród boru i wspólnym pijaństwem. Z dwoma uczonymi i rycerzem Świątyni była już jednak inna sprawa. Gdybyśmy dostali się do niewoli, mogliby zażądać za nas okupu. Nie do nas jednak należało kwestionowanie poleceń króla Przemysła Ottokara. Miałem podczas owej jazdy dużo czasu, aby przemyśleć moje spotkanie i brzemienną w skutki rozmowę z potężnym czeskim monarchą.

W niewielkim zaułku pod murami hradczańskiego zamku, zwanym tradycyjnie Uliczką Alchemików, gdyż zawsze zamieszkiwał tutaj jakiś uczony, będący na utrzymaniu dworu i mamiący króla swymi nadprzyrodzonymi możliwościami, oczekiwał umówiony przewodnik, który miał mnie zaprowadzić przed oblicze monarchy na tajną audiencję. W prędko zapadającym zmroku ujrzałem poprzez tuman zeschłych liści, miotanych porywistym, jesiennym wiatrem, wysoką i chudą sylwetkę mnicha, którego twarzy nie zdołałem dostrzec spod nisko opuszczonego kaptura. Nad wyraz szpetna albo może zbyt znana? – rozważałem w duchu. Mnich, zakutany w ciemną opończę, pozdrowił mnie znakiem wtajemniczonych, zachował jednak milczenie. Zauważyłem, że jego prawica jest dziwnie mała, jak na tak rosłego mężczyznę, jakby zdeformowana. Powyginanym wskazującym paluszkiem tajemnicze, nieme widmo dało mi znak, abym szedł za nim. Stopy w wielkich ciżmach stawiał sztywno i poruszał się dziwnie chwiejnym krokiem, jak gdyby był ożywionym strachem na wróble. Postanowiłem podjąć reguły gry i także się nie odezwałem. Już po chwili, przeszedłszy przez ukrytą wśród bluszczu furtkę w zamkowych murach, wspinaliśmy się długo po skąpo oświetlonych, stromych i krętych schodach. Potem był wąski, mroczny korytarz, w którym ktoś nie obdarzony jak ja kocim wzrokiem mógłby nie raz się potknąć. Coraz wyraźniej słychać było piejących psalmy mnichów, toteż domyśliłem się, że dochodzimy do zamkowej kaplicy. Wreszcie przeszliśmy na tyłach kościelnego chóru, nie niepokojeni ani chyba nawet nie zauważeni przez nikogo. Mój przewodnik otworzył kolejne drzwiczki i tak wkroczyliśmy do niewielkiej komnatki, obwieszonej wspaniale wyszywanymi kobiercami, przedstawiającymi dzieje i czyny Aleksandra Macedońskiego.

Przy pulpicie z rozwartą księgą, oświetloną dwiema potężnymi, jasno płonącymi świecami z najlepszego wosku, zasiadał czeski władca, Przemysł Ottokar II. Na razie nie odwrócił się ku wchodzącym, jakkolwiek bez wątpienia nas usłyszał. Na pewno nie zagłuszyły skrzypienia zawiasów i naszych kroków na trzeszczącej drewnianej podłodze nabożne śpiewy dochodzące zza ściany ani szczęk oręża dobiegający z przeciwnej strony. Domyśliłem się, że następne wnętrze to zapewne miejsce, gdzie młodzi rycerze ćwiczą się pod okiem starszych mistrzów w posługiwaniu się bronią, czyli tak zwana Sala Mieczników. Spojrzałem niepewnie na zakapturzonego przewodnika, który nagle zachichotał z dziecinną złośliwością. Jego chuda postać stracha na wróble zachwiała się, jakby pchnięta niewidoczną siłą i rozpadła się na moich oczach w trzy gnomiczne figury ohydnych pokurczów, które rozbiegły się czym prędzej, strojąc okropne miny i wykonując pod moim adresem obsceniczne gesty, aż pochowały się w ciemnych rogach komnaty. Zapewne wcześniej jeden siedział na ramionach drugiego. Dałem się nabrać na kuglarską sztuczkę rodem z jarmarcznego teatrzyku. Mogliśmy teraz rozmawiać pozornie swobodnie, jakkolwiek wyczuwałem jeszcze czyjąś obecność, skrywającą się za połyskującymi złotą nicią materiami na ścianach. Jeden z kobierców zbyt regularnie falował i wybrzuszał się w pewnym miejscu, czego moje bystre oko nie omieszkało natychmiast zauważyć. Na pewno jednak dwoistej natury hałasy z obu stron mogły doskonale zagłuszać nasze słowa i wielce utrudnić podsłuchiwanie komuś czającemu się nawet bardzo blisko. Nie było niebezpieczeństwa, oczywiście, jeśli szpiedzy nie mieli przy tym skrytobójczych zamiarów, trzymając w pogotowiu puginały.

Król raczył w końcu na mnie spojrzeć po długim milczeniu, ja zaś czym prędzej zgiąłem się w czołobitnym ukłonie. Miałem zapewne twarde serce, zahartowane w najróżniejszych życiowych przypadkach, lecz w razie potrzeby wystarczająco giętki grzbiet, kiedy mogło mi to przynieść określone korzyści. Monarcha przyzwał mnie do siebie uprzejmym skinieniem dłoni. Podszedłem na tyle blisko, na ile pozwalał szacunek dla majestatu.

– Moje maszkary przywitały cię już, jak widzę, na swój sposób, mistrzu Witelonie – rzekł Przemysł Ottokar głosem dźwięcznym i władczym. – Nie zaniedbaj potem poklepać któregoś z nich po garbie, co ponoć przynosi szczęście. Czy wiesz, że mamy w Pradze specjalną hodowlę takich gargulców?

Zgodnie ze zwyczajem wielu możnych zadawał czysto retoryczne pytanie, tylko po to, aby natychmiast udzielić samemu sobie odpowiedzi. Nie potrzebował wcale partnera do dysputy, lecz kogoś, kto z szacunkiem wysłucha jego głośnych wynurzeń.

– Istnieją ludzie, którzy zbierają po mieście sieroty i rozmaitych podrzutków, a także wykupują od najuboższych rodzin nadmiar potomstwa, po czym pakują owe nieszczęsne dzieciątka do specjalnych klatek, które uniemożliwiają im dalszy wzrost. Jakiż diabeł zatruł umysłowość pierwszego pomysłodawcy i twórcy tych piekielnych konstrukcji! Jak czarne trzeba mieć serce, aby doglądać codziennie owych żałosnych istot, których męka jest niewyobrażalna. Znosząc od dziecka nieludzkie cierpienia, karły te stają się same złe, okrutne i nienawidzą całego świata. Są jak wstrętne insekty, których jedynym celem i sensem istnienia jest dokuczanie ludziom. Zapewniwszy im wikt i odzież, łatwo używać tych potworków do bezinteresownego szkodzenia wyrośniętym krzywdzicielom, którzy skazali ich na egzystencję odrażających wyrzutków. Mszczą się za swoją niczym nie zawinioną udrękę, to całkiem zrozumiałe. Oczywiście takie sztucznie tworzone, zwyrodniałe maskotki są niezwykle drogie i tylko największych panów stać na posiadanie ich na swoim dworze. Przypominają możnym, że jedynie Boża wola uczyniła ich tym, kim są. Majątek, władza, potęga, wszystko to rzeczy względne, dane przez ślepy kaprys Fortuny. Równocześnie jednak obraz tych okrutnie okaleczonych istot każe nam myśleć o nieograniczonych możliwościach człowieka. Można niekiedy naśladować samego Stwórcę, chociaż najczęściej tworzy się obrzydliwe monstra. Niekoniecznie zresztą trzeba mieć okaleczone ciało, aby wybrać w swoim życiu drogę zła. Tak, właśnie drogę zła, a nie złą drogę. Różne bowiem ścieżki i gościńce prowadzą do wielkości. Czasami człek zdrowy i dorodny na pozór dźwiga brzemię głęboko zranionej duszy – dodał zagadkowo, przyglądając mi się badawczo.

Nie wiedziałem jeszcze, do czego zmierza wielki czeski monarcha, toteż zachowałem milczenie, starając się przy tym, aby moja blada twarz pozostała możliwie bez wyrazu, chociaż nieco rozpraszał mnie dobiegający z mrocznych kątów złośliwy chichot karzełków. Uznałem, że będzie lepiej, kiedy sam król wyłuszczy powody wezwania mej osoby. Dostojny rozmówca zaśmiał się nagle śmiechem niezbyt wesołym.

– W takich chwilach przekonujemy się, że marna ziemska powłoka jest na tym świecie wszystkim – ciągnął dalej swój wywód władca. – Godna powierzchowność i dworne maniery, a ty masz niewątpliwie jedno i drugie, mogą być w twoim przypadku maską skrywającą egoizm, okrucieństwo i pogardę wobec niższych od siebie. Trafnie to ująłem, uczony mistrzu? – zapytał z dwuznacznym uśmieszkiem, patrząc prosto w oczy i tym razem wyraźnie oczekując odpowiedzi.

– Nie wiem, co odpowiedzieć, miłościwy panie – odrzekłem głosem nieco drżącym, zaskoczony tak bezwzględną próbą zgłębiania tajników mej duszy. Poczułem, że na czoło wystąpiły mi krople potu.

– Nie wiesz zatem także zapewne, dlaczego twój były podopieczny, arcybiskup Władysław tak ostro sprzeciwiał się, abyś został wychowawcą młodego księcia Henryka? – pytał dalej król Czech, teraz już z jawną drwiną, w której czaiła się groźba. – Nie wiesz od kogo dostał przesyłkę z Italii? Spędził nad ową księgą samotnie całą noc. Rankiem znaleźli go słudzy konającego, bredzącego o truciźnie działającej z mocą tysiąca skorpionów. Palce prawej dłoni i język były czarne. Niestety, sam zniszczył dowód zbrodni, albowiem przed śmiercią cisnął zabójcze dzieło w ogień. Inaczej moglibyśmy snuć na ten temat rozmaite domysły...

Z trudem stłumiłem westchnienie ulgi. A jednak mój opiekuńczy geniusz nie zawiódł i tym razem. Nie miałem wszakże odwagi unieść ciężkiej jak z ołowiu dłoni do spoconego czoła i pozostałem nieporuszony, znosząc dzielnie przewiercające mnie na wskroś spojrzenie dostojnego rozmówcy.

– Nie ukrywam, że poczciwego arcybiskupa powołał do siebie Pan w samą porę – prawił znacznie łagodniejszym tonem, widząc moją niezłomną postawę. – Zanadto się wtrącał do rządzenia wrocławskim księstwem i do edukacji swego pięknego bratanka. Mogłem przynajmniej dzięki temu, szczęśliwemu w pewnym sensie zbiegowi okoliczności, całkowicie wziąć pod swoje skrzydła uroczego śląskiego kuzyna i osłonić go przed zapędami klechów, a także przed złowrogimi knowaniami legnickiego stryjaszka, Rogatki. Widzisz, mistrzu Witelonie – rzekł otwarcie, kładąc dłoń na kartach leżącej na pulpicie wspaniale iluminowanej księgi – człowiek wybitny, nieprzeciętny nie może zostać duchowym karłem. Idąc drogą nieskrępowanego rozwoju musi być silny i nie znać lęku, bo tylko w taki sposób osiąga się wielkie cele. Tak czynił król Aleksander, którego dzieje właśnie przeglądam. Wielu moich wojaków zapewne zdziwiłoby się, widząc mnie przy tak nierycerskim zajęciu, godnym jakiegoś mnicha. Pragnę jednak posiąść jak najwięcej mądrości, od tego bowiem również wzrastają moc i potęga czeskiej korony. Oddawanie się w skrytości lekturze nie przeszkadza mi jednak być prawym rycerzem i wodzem.

– Zapewne dlatego nazywają cię, panie, żelaznym królem – wtrąciłem zręcznie nieodzowne w takiej chwili, jak mi się wydawało, pochlebstwo.

Ociekająca miodem strzała nie chybiła celu. Na szlachetnie rzeźbionym obliczu monarchy objawiła się nieskrywana satysfakcja. Wydało mi się w tej chwili, że materia jednego z kobierców zafalowała mocniej niż do tej pory. Ułowiwszy moje zaniepokojone spojrzenie, Przemysł Ottokar zaśmiał się z satysfakcją.

– Na koronę świętego Wacława! Słusznie chwalono przede mną twój rozum. Nieboszczyk arcybiskup natomiast był w błędzie. Właśnie ktoś taki jak ty, przeklęty i odepchnięty przez zwyczajnych ludzi bękart, obdarzony przy tym wyjątkowymi zdolnościami, będzie idealnym cieniem dla mego śląskiego kuzyna. Poświęcisz się mu duszą i sercem. Będziesz pilnował, aby w jego szlachetnej duszy nie pojawiły się zdrożne myśli o przedwczesnym wyzwoleniu się spod mojej opieki. Znajdziesz sposoby, iżby znalazł szczęście na swoją miarę i nie wybiegał za daleko do przodu. Zależy mi na tym, żeby żaden ze śląskich książąt nie stał się zbyt potężny, dlatego też oszczędzimy na razie legnickiego pokrakę, chociaż kuma się z wrażymi germańskimi panami i prawdopodobnie zgładził swego młodszego brata. Według doniesień moich szpiegów mogę być przynajmniej pewien wierności i lojalności drugiego ze stryjów, Konrada Głogowskiego. Przeciwko Rogatce gotów jest zawrzeć pakt z samym piekłem, nie tylko z Pragą. Ich niekończąca się waśń ugruntuje nasze wpływy na wrocławskim dworze. Za swoje starania otrzymasz... – Zawahał się chwilę. – Pięć srebrnych grzywien co miesiąc. To chyba dosyć, jak dla obojętnego na ziemskie marności uczonego, nieprawdaż? – zapytał dość natarczywie, przekonany zapewne, że olśnił mnie tą propozycją.

Chociaż pod wpływem królewskich słów gęstniał mrok w mej duszy, uznałem że oto otwierają się przede mną wspaniałe perspektywy i jakakolwiek odmowa lub próba targowania się byłaby równoznaczna z bezbrzeżną głupotą. Pokłoniłem się więc po raz wtóry.

– Teraz wiem, wasza miłość, czemu nazywają cię także złotym królem – odparłem, sam zdumiony, z jaką mi to kłamstwo przyszło łatwością.

Król Czech, najwidoczniej mile ujęty prędką zgodą i nie dostrzegając w moich słowach ironii, wziął mnie poufale pod ramię i począł przechadzać się wraz ze mną wzdłuż komnaty.

– Oczywiście nie zostaniesz pozostawiony samemu sobie – przedkładał mi, niczym wiernemu pachołkowi. – Rycerz Szymon Gallik, którego uczyniłem we Wrocławiu książęcym palatynem, będzie wspierał cię zbrojnym ramieniem i doglądał wszystkiego zgodnie z moimi życzeniami. Co pewien czas także przywiezie tajne instrukcje znany ci z Padwy mistrz Teodoryk. Ten niezmiernie bystry człeczyna już oddał nam nieocenione usługi. Młodziutki Henryk prędzej jednak zaufa swojakowi. Masz trzymać go w złotej klatce młodzieńczych złudzeń i sprawić, by trwonił czas na próżne przyjemności, dopóki nie ożenimy go odpowiednio. Moja cudna małżonka, pani Kunegunda już szuka dla niego godnej partii. Naiwny młokos podkochuje się w matkującej mu królowej i nosi jej szarfę na turniejach. Nie szkodzi, to mi nawet pochlebia. Ostatecznie nie ma w Czechach rycerza, któryby nie był gotów bić się na udeptanej ziemi za cześć i honor Kunhuty, jak ją tu nazywają. Urodę mej żony sławią trubadurzy od Andegaweńskiego dworu na Sycylii po gorącą Kastylię. Jednak właśnie powiła słabowitego wcześniaka, który może zemrzeć mi w każdej chwili...

Przez monarsze oblicze przeleciał bolesny skurcz, a w jego mądrych oczach błysnął zrozumiały niepokój.

– Jeśli mały Wacław nie przetrwa i nie doczekam się innych męskich potomków, wówczas może będę musiał usynowić śląskiego kuzyna – wyznał z zaskakującą szczerością. – Zresztą sam się wkrótce przekonasz, że każdy ojciec cieszyłby się z takiego następcy. W maestrii miecza wyćwiczył go największy szermierz Styrii, Ottokar z Horneck, okazał się także pojętnym uczniem szkoły retorów, prowadzonej przez mego kanclerza rodem z Italii, Henryka z Iserni. Dopiero co dał dowody męstwa w bojach z Węgrami...

Słyszałem już wcześniej, że dzielny książę Henryk, choć ledwie piętnastolatek, wielce się odznaczył w zwycięskiej bitwie pod Wieselburgiem, dzięki której Przemysł Ottokar odzyskał zwierzchnictwo nad Karyntią i Styrią. Fakt, iż żelazną dłonią potrafił król dopiąć swego i okiełznać niesforny charakter własnych poddanych, sprawił że zmieniło się w chrześcijańskiej Europie niezbyt dotychczas pochlebne zdanie na temat bitności czeskiego wojska. Zamierzał też w dowód wdzięczności osobiście pasować na rycerza swego śląskiego kuzyna. Słuchałem więc z ciekawością wszystkiego, co dotyczyło młodego księcia, niestety czeski król powrócił do zasadniczego tematu.

– Widzisz więc, na jak kruchej podstawie opiera się cała moja potęga i jak mało warte okazać się mogą dalekosiężne plany. Nadworni alchemicy obiecują mi całe góry sztucznego srebra i złota, ale tymczasem na szczęście gwarkowie z Kutnej Hory wydobywają dosyć srebrzystego kruszcu, złota zaś dostarczają mi prascy Żydzi. Starozakonni opowiadali mi dziwaczną legendę o jakimś Golemie, którego olbrzymią postać można podobno uformować z gliny i ożywić specjalnym zaklęciem – dodał z charakterystycznym dla siebie, nieco krzywym uśmieszkiem. – Miałby ten stwór magiczny ochraniać ich przed wszelkimi prześladowcami, zadłużonym u nich czeskim rycerstwem i zawistnymi niemieckimi mieszczanami, nie mówiąc już o nadgorliwych duchownych. Ponieważ jednak nie przypominam świętej pamięci króla Franków, Ludwika w jego nienawiści do wyznawców Mojżesza, jak dotychczas jestem dla nich niby opiekuńczy Golem i mogą pod moim berłem bez przeszkód drzeć ze skóry głupich chrześcijan, byle tylko odpowiednia część zysków spływała do królewskiej szkatuły... Swego czasu odmówiłem książętom Rzeszy, kiedy mnie chcieli uczynić cesarzem. W młodzieńczej bucie widziałem tylko koniec swego czeskiego nosa. Uważałem, iż owo bezwładne cesarstwo, ni to germańskie, ni rzymskie, jest od śmierci Fryderyka tylko widmem, cieniem dawnej świetności, niemożliwą do urzeczywistnienia chimerą. Tak sądziłem dawniej, teraz jednak widzę, że po prostu bałem się spojrzeć dalej i zwrócić wzrok ku prawdziwym wyżynom. Nie bez przyczyny wszak Pan nasz oświecił mnie blaskiem królewskiego majestatu. Powiadają, że Ryszard Kornwalijski długo już nie pożyje, a wówczas któż będzie godniejszy niż ja przyozdobić skroń cesarskim diademem? Któż potężniejszy ode mnie? Wszystko to jednak zmieni się w ulotny dym, skoro brak mi będzie następcy.

Choć ostatnie zdanie wyrzekł ze smutkiem i niemal trwogą, dostrzegłem w jego oczach ten sam blask żądzy władzy człowieka omamionego własną potęgą, który ujrzałem niegdyś w źrenicach Konrada Mazowieckiego. Przemysł Ottokar, podobnie jak tamten, śnił na jawie i oddawał się bezpłodnym mrzonkom, zamiast poprzestać na już osiągniętej pozycji. Taka jest już jednak widocznie ludzka natura, że kieruje nią wieczne nienasycenie i pożądanie kolejnych zdobyczy. Nieokiełznana chciwość zniszczyła już niejednego władcę, każda władza bowiem, im bardziej nieograniczona, tym prędzej deprawuje jednostkę i trzeba ogromnej siły charakteru, by się oprzeć pokusie stałego poszerzania swojej domeny. Nie do mnie jednak należało prawić morały czeskiemu lwu, który mógłby zmiażdżyć mą osobę jednym machnięciem potężnej łapy. Odparłem więc dyplomatycznie, chrząkając z pozorną nieśmiałością:

– Miłościwy panie, władza wielkich cesarzy i królów jest niczym śnieżna lawina, jaką widziałem w Alpach. Mała kulka toczy się naprzód, a porywając wszystko na swojej drodze staje się tak ogromna, że ogarnia sobą, zda się, cały ziemski okrąg i wstrząsa samymi jego posadami.

Taktownie nie dodałem, że wszelkie lawiny, śnieżne czy też kamienne, staczają się w dół i kończą swój pozornie niepowstrzymany pęd zawsze na dnie doliny. Upojony własną pychą i manią wielkości czeski król słuchał chyba niezbyt uważnie. Uścisnąwszy mnie za ramiona, zdjął ciężki złoty łańcuch z cudnie wyrzezanym białym lwem w medalionie i zawiesił go na mej szyi, dając tym dowód łaskawego przyjęcia w poczet swoich sług. Ze wszystkich kątów komnaty wyskoczyły szpetne karzełki, klaszcząc radośnie w dłonie i wrzeszcząc: "Vivat! Vivat!" Potem wspólnymi siłami odsłoniły jedną z kotar, spoza której wyłonili się kryjący się tam dotychczas szpiedzy. Obaj byli doskonale mi znani. Nie zaskoczył specjalnie widok świdrującego mnie chytrymi oczkami mistrza Teodoryka, którego podwójna profesja królewskiego agenta była oczywista już w Italii, zaniemówiłem natomiast na chwilę, widząc mego szkolnego druha, Henryka z Sunnenberch. Rozpromieniony templariusz zbliżył się i uściskał mnie serdecznie. Poczułem na policzku łaskotanie jego złotorudej, pięknie utrzymanej brody.

– Witaj, drogi przyjacielu. Właśnie zdałeś swój najważniejszy egzamin – rzekł z przekonaniem.

Zaśmiałem się w duchu, bynajmniej tego po sobie nie okazując. Jeszcze w Padwie mój nazbyt gadatliwy przyjaciel z Katalonii, Arnold z Villanueva doniósł mi, że według jego wiedzy królowi czeskiemu znakomicie udało się od czasów pruskiej krucjaty utrzymać chwiejną równowagę między niezbyt się lubiącymi rycerskimi zakonami, toteż cieszył się względami i poparciem zarówno templariuszy, jak i Krzyżaków. Mogłem się zatem spodziewać przedstawiciela mych tajnych mocodawców na hradczańskim dworze, nie sądziłem jednak, że będzie to właśnie mój bliski przyjaciel, który zresztą zyskał niedawno godność komandora. Najwidoczniej śmiałe plany Przemysła Ottokara, dotyczące cesarskiej korony, były w jakiś sposób zbieżne z sekretnymi zamysłami Templum. Nie miałem zresztą czasu się nad tym zastanawiać, czeski król bowiem, poprzedzany całym orszakiem wesołych karzełków, poprowadził nas do Sali Mieczników, do której zeszliśmy ukrytymi w murze schodami.

Była to przestronna komnata o wysokich oknach, przez które wpadało dużo światła. Na ścianach ozdobionych kunsztownymi freskami, przedstawiającymi dokonania najsławniejszych rycerzy, wisiała różnoraka broń i barwne tarcze herbowe. Pod murami stały ławy, na których zasiadali widzowie, pragnący oglądać popisy szermierzy. Kilku młodych rycerzy i giermków z podziwem obserwowało to, co działo się pośrodku sali. W kręgu na posadzce, obramowanym czarnymi płytami, w istocie odbywało się niezwykłe widowisko, zdolne rzucić spektatorów na kolana i sprawić, że wpatrywali się z zachwytem w działania bohaterów, nie mogąc oderwać od nich oczu i nie mrugnąwszy nawet powieką. Ja również stanąłem nieruchomo, gapiąc się na lekcję fechtunku niczym młody cielak na malowane wrota, choć byłem wszak już mężem dojrzałym i niejedno w życiu widziałem.

Powiedzieć, że ujrzałem walczące ze sobą dwa żywioły byłoby jeszcze za mało. Wysoki, jasnowłosy młodzieniec stał w samym centrum czarnego koła, dzierżąc w dłoniach drewniane, okute blachą miecz i puginał. Choć bardzo młody, był silnej postury, szeroki w ramionach i wąski w biodrach. Z chłodnym uśmiechem na ustach parował ciosy swego przeciwnika, który krążył wokół niego i usiłował go dosięgnąć. Drugi szermierz był mężczyzną około trzydziestki, nieco niższym, chudym i żylastym, ogniście rudym i niezbyt urodziwym, przy czym dodatkowo szpecił go krzywy, jakby złamany nos. Widać wszakże było, iż jest doświadczonym wojownikiem po sposobie, w jaki atakował broniącego się młodzika. Domyśliłem się, że to wzmiankowany wcześniej przez króla mistrz miecza, pan Ottokar ze Styrii, jego przeciwnikiem zaś nie kto inny, jak sam książę Henryk. Wszelkie jednak parady i wyskoki dorosłego rycerza natrafiały na mistrzowskie blokady młodzieńca, który zresztą, rzecz ciekawa, nie czynił żadnych uników, lecz zachowywał cały czas wyprostowaną postawę, wirując wokół własnej osi i wykonując ruchy tak szybkie, że z trudem można było nadążyć za nimi wzrokiem. Był jak wytworny tancerz, popisujący się sprawnością swego ciała. Pozostawał przy tym wciąż świeży i rześki, nawet niespecjalnie się pocąc, podczas gdy po starszym wojowniku widać już było zmęczenie. Zaiste, kiedy drewniane miecze uderzały o siebie z trzaskiem, myślałbyś że to śląska błyskawica starła się ze styryjskim płomieniem.

W pewnej chwili młody książę, jakby znudzony trwaniem na obronnej pozycji, zaczął oddawać ciosy i spychać przeciwnika na krawędź ćwiczebnego kręgu. Na twarzy rudzielca odbiło się zaskoczenie i w końcu zdecydował się na rozpaczliwy manewr, wymagający, jak sądzę, sporego wysiłku. Wyskoczył do góry, jak zrywający się do lotu głuszec, wylądował na pobliskiej ławie, a kiedy Henryk go nie zdołał dosięgnąć, wykonał kolejny skok, dzięki któremu znalazł się tuż pod kolanami księcia. Przykucnąwszy zgrabnie z jedną nogą wyprostowaną, zadał zdradziecki sztych, zwany Kłem Dzika, prosto w odsłonięty brzuch młodziana. Ten jednak nie tylko zręcznie sparował cios, ale chlasnął jeszcze na odlew mieczem w taki sposób, że gdyby jego ostrze nie było tępe, spadłaby głowa nauczyciela. Drewniana klinga zatrzymała się od jego chudej szyi na grubość małego palca. Ottokar uznał się wtedy za pokonanego i opuścił oręż.

Pierwszy zaczął klaskać król Przemysł, a po chwili dołączyli doń wszyscy pozostali widzowie. Wychowanek i jego mistrz wybuchnęli głośnym śmiechem i uściskali się serdecznie, radzi najwidoczniej z udanego widowiska i aplauzu, jaki wywołali. Od razu spostrzegłem, że istnieje między nimi owa szczególnie silna więź, jaka jest możliwa tylko między wojakami walczącymi w jednej drużynie. Styryjski rycerz spoglądał na swego ucznia z niekłamanym uwielbieniem, pozbawionym wszakże znamion grzesznej żądzy. Była to gorąca zażyłość między mężczyznami, prawdziwa drużba, jakiej nie dane mi było w życiu zakosztować, sam bowiem nie zadowalałem się jedynie czystą przyjaźnią, targany gwałtownymi, choć nieraz starannie skrywanymi namiętnościami i zakazanymi pragnieniami, nieznanymi zwykłym przedstawicielom mego gatunku. Dźwigałem na swoich barkach diaboliczny los człeka wyjątkowego, zżeranego od środka przez występny żar pożądania. Byłem jak ów zakochany strzygoń ze śląskiej baśni, którego powstrzymać przed wkroczeniem do uczciwego domostwa można było jedynie za pomocą zawieszonego nad wejściem bożego drzewka, sprawiającego, że promienie słoneczne zdołały obrócić go w proch. Na szczęście upływające lata sprawiły, iż krew we mnie nieco ostygła, toteż umiałem już, jak mi się zdawało, zapanować nad swymi demonami.

– Zaiste, mój piękny kuzynie, miło ujrzeć, jak uczeń przerósł mistrza. Szymon Gallik i tu obecny pan Ottokar doskonale cię wyszkolili – rzekł król Czech, klepiąc z ojcowską czułością po ramieniu śląskiego krewnego, który odpowiedział głębokim ukłonem.

Monarcha przedstawił mnie księciu jako jego uczonego rodaka, który właśnie przybył z Italii, dorodny młodzieniec jednak, uśmiechając się z roztargnieniem, nie poświęcił mi szczególnej uwagi. I czemuż zresztą miałby interesować się bliżej kolejnym starszym mężczyzną z wiecznie zaniedbaną tonsurą, odzianym w czarną szatę uczonego? Po drodze do Pragi wyrosła mi krótka bródka, gęsto przetykana siwizną, jakkolwiek włosy na skroniach pozostawały wciąż kruczoczarne. Musiałem w oczach Henryka wyglądać niczym jeszcze jeden z przemądrzałych kruków, jakimi otaczał go dostojny opiekun. Co innego miał zresztą w głowie w owej chwili. Zdjął z ramion gruby kaftan ćwiczebny, wedle najnowszej mody naszyty płatami żelaza i skłoniwszy raz jeszcze złocistą głowę przed królem, udał się korytarzem w stronę łaźni, zrzucając po drodze inne części odzienia na ręce biegnących obok karzełków, absolutnie nie żenując się wobec podążającego za nim orszaku swej marmurowo gładkiej nagości. Zachowywał się jak młody bóg, całkowicie pewien powszechnej adoracji. Jego miecznik pozostawił skromnie na swym chudym ciele przepoconą koszulinę. Królewski opiekun, uśmiechając się pobłażliwie, wyjaśnił mi, że słodki książę ma szczególne dziwactwo, mianowicie codziennie zażywa całkowitej kąpieli, nie dbając zupełnie o zdrowie, na szczęście jest silny jak tur i nie imają się go żadne gorączki. Odnotowałem ten fakt w umyśle z satysfakcją, sam bowiem aż do przesady zabiegałem o własną cielesną czystość, jak to się nieraz zdarzało licznym poganom i grzesznikom. Dzisiejszego dnia, informował dalej czeski monarcha, łaźnia jest zresztą wskazana i zgodna z tradycją, z nadejściem nocy bowiem miał odprowadzić młodzika do królewskiej kaplicy, aby tamże, czuwając przy srebrnym relikwiarzu świętego Jerzego, spędził czas Henryk na modłach i wzniosłych rozważaniach, następnego dnia bowiem zostanie pasowany na rycerza.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Galeria
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Idaho
W. Świdziniewski
Łukasz Małecki
Joanna Kułakowska
J.W. Świętochowski
J.W. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Koczańska
Adam Cebula
Natalia Garczyńska
K.A. Pilipiukowie
M. Kałużyńska
Eryk Ragus
Grzegorz Czerniak
Jeresabel
Christopher Paolini
Paul Kearney
Robin Hobb
Witold Jabłoński
Andrzej Ziemiański
 
< 37 >