Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Radomir Darmiła „Czarbrończyni”

Opowiadania Radomir Darmiła - 18 sierpnia 2017
Grafika: Adam Cebula

Przekaz był tak silny, tak gwałtowny i nagły, że Armelia zatoczyła się i nieomal upadła. Dostrzegła polanę wypełnioną po brzegi czarną, włochatą masą. Chwilę później biegła przez las, otoczona braćmi z tego samego miotu, nie zważając na ból mięśni. Dowódca kazał się śpieszyć, więc śpieszyła się, zaciskając szczęki, niesiona głodem i nienawiścią. Teraz była ptakiem — z zawrotną prędkością przemknęła nad rzeką, nad lasem kłębiącym się setką żyć i śmierci, aż wreszcie runęła w dół niczym kamień.

— Jak wielu? — zapytała, próbując powstrzymać ogarniające ją mdłości. — Jak daleko? Jak szybko?

Oto stała na wieży, zaciskając dłoń dyżurnego żołnierza. Wiatr rozwiewał jej włosy, niosąc zapachy dymu i krwi. Jeszcze raz uniosła się pod chmury; w jednej chwili ogarnęła wzrokiem puszczę pod drugiej stronie Aradawary aż po góry majaczące gdzieś na zachodzie. Z trudem powstrzymała chęć, by pomknąć w ich stronę — przekaz znowu tracił zwartość, stawał się ciągiem chaotycznych obrazów i wrażeń. Płonąca wieś, rozszarpana krowa, tłum wieśniaków tratujących się w panice, żołnierze szyjący z kuszy do uciekinierów. „Na promie nie ma już miejsca, nie ma miejsca”, krzyczeli, i ona krzyczała razem z nimi.

Upadła, tym razem naprawdę. Była znowu sobą. Drżała na całym ciele. Musiała natychmiast wstać i biec do fortu, natychmiast, ale nogi nie chciały jej słuchać.

— Szlachetna, czy potrzebujecie pomocy?

Podniosła głowę. Wokół niej zebrała się grupka zalęknionych mieszkańców. Splunęła na ziemię, otarła twarz i wstała.

— Pobiegniesz do fortu — powiedziała, pokazując na tego, który przed chwilą odważył się zadać jej pytanie. — Powiesz, że mają ogłosić alarm. Zaraz tam będę. A jeżeli chodzi o źródło…

Obróciła się całą sobą do ciała leżącego w kurzu drogi. Kobieta. Armelia przypomniała sobie, że tuż przed otrzymaniem przekazu chciała od niej kupić nową chustę.

Odetchnęła.

— Pomóżcie jej — poleciła. — Ty! Z czarną brodą! Stój i pilnuj, by nikt niczego nie zabrał. Znacie ją?

— To Maranna od Opolachy, szlachetna — odezwała się drobna dziewczynka stojąca trochę z boku.

— Dobrze. Pójdziesz i powiadomisz jej bliskich, co się stało.

Wydała jeszcze kilka poleceń i pochyliła się nad Maranną. Dotknęła jej czoła, zbadała puls. Tamta już odzyskiwała przytomność. Czarbrończyni nie miała czasu, by obejrzeć ją dokładniej, ale wyglądało na to, że w ciągu dnia, góra dwóch dni, źródło wróci do zdrowia. Obiecała sobie, że wróci tutaj za kilka dni. Wróci, kupi chustę, może nawet dwie chusty — jedną z nich ofiaruje sprzedawczyni jako dar. Armelia westchnęła, składając niski, ceremonialny ukłon przed kobietą będącej jej źródłem podczas przekazu.

W forcie żołnierze krzątali się gorączkowo. Widząc czarbrończynię, dotykali dwoma palcami serca i czoła, okazując szacunek. To dziwne, ale mimo tylu spędzonych wśród nich miesięcy, wciąż czuła się tutaj obca. Na samym początku, wbrew radom starszych koleżanek, siadywała obok innych w czasie posiłków, wypytywała o ich strony rodzinne, o plany po zakończeniu służby wojskowej. Zawsze odpowiadali na pytania. Sami nigdy o nic ją nie pytali, nie opowiadali przy niej dowcipów, jedli niewiele i szybko odchodzili od stołu. Wreszcie uznała, że nie powinna im się narzucać, że kiedyś sami ją zaproszą, w naturalny sposób zaakceptują. Mijały kolejne miesiące, a oni wciąż traktowali ją tak samo, z pełnym lęku szacunkiem, zresztą być może było to coś innego niż sam tylko szacunek.

Kapitan Sztarmach czekał na nią w swoim pokoju. Przerzucał kartki jakiegoś dokumentu, jednakże gdy tylko weszła, odsunął papiery na bok niecierpliwym ruchem ręki i wstał.

— Czar-rodzicielko, kazałyście ogłosić alarm.

— Dwa dni drogi stąd na północ — odparła. — Jakieś trzysta sztuk.

Kapitan zacisnął szczęki.

— Strasztury?

— Nie. Nie sądzę. — Zastanowiła się przez chwilę. — W większości młode osobniki.

— Gdzie idą?

— Obserwatorka nie była pewna. Zdaje się, że ich celem są klucze koło Szarbergu. W wizji widziałam ludzi uciekających promem przez rzekę.

Kapitan ze stojącej obok szafy wyciągnął zwiniętą mapę i rzucił ją na stół. Armelia zastanowiła się chwilę.

— Tutaj — powiedziała wreszcie, zdecydowanie. — Tutaj obserwatorka dostrzegła ich pierwszy raz, sześć godzin temu. Teraz są tutaj i idą… w tym kierunku.

— Mają niezłe tempo — mruknął kapitan. — Dobrze. Przechwycimy ich tutaj, przed ruinami Murawy. Jest tam dobre miejsce do obrony. Byłyście pod Murawą, czar-rodzicielko?

— Nie.

— Jak będzie po wszystkim, będziecie mogli obejrzeć ruiny świątyni. I ogrody miejskie. Nieważne. Pójdźcie się przygotować. Ruszamy za dwadzieścia uderzeń.

Skinęła głową i odwróciła się do drzwi.

— Cieszę się, że jesteście z nami — powstrzymał ją głos kapitana. — Wy, a nie jakaś nowicjuszka świeżo po szkoleniu. Damy sobie radę. I jeszcze jedno…

Czekała spokojnie, ale kapitan milczał.

— Nie mówcie nikomu, że jest ich trzystu — powiedział wreszcie. Spojrzała mu prosto w oczy.

— Czy mam wykonać przekaz do Szarbergu? — zapytała.

— Po co? — żachnął się Sztarmach. Nie zdejmowała z niego spojrzenia i wreszcie ugiął się, krzywiąc usta. — Nie. Oszczędzajcie siły. Wyślę tam zwykłego gońca. — Skinął jej głową i machnął dłonią w kierunku drzwi. — Idźcie już.

Niespełna trzydzieści uderzeń serca później kolumna wojsk opuszczała Kaluzar. Czterdziestu dragonów, kusznicy, pięć setek włóczników — niemal cały garnizon fortu. Mieszkańcy osiedla wylegli na pobocza drogi, w milczeniu obserwując żołnierzy. W małych osadach wszyscy szybko dowiadują się o wszystkim. Przekaz łapiący czarbrończynię w środku dnia, w czasie zakupów; nagły alarm, a teraz rozmiar oddziału opuszczającego fort. To wystarczało aż nadto, by osadnicy zrozumieli, że sytuacja jest poważna.

Po trzech godzinach Sztarmach zarządził postój.

— Kapitanie, czy mam już zarządzić losowanie? — zapytał jeden z poruczników.

— Jeszcze nie. — Sztarmach uśmiechnął się i pokazał na włóczników przerzucających się żartami. — Nie ma co psuć chłopcom humoru. Mamy czas.

Porucznik chyba domyślał się, dlaczego Sztarmach nie chciał tak szybko wybierać źródeł. Armelia poznała to po sposobie, w jaki najpierw obrzucił ją spojrzeniem, a potem szybko odwrócił wzrok. Trzysta szarbestii; będzie potrzeba co najmniej dwudziestu źródeł. Lepiej, żeby żołnierze nie widzieli od razu, jak wiele czarnych kamieni zostanie wrzuconych do worka z losami. Lepiej, żeby nie mieli czasu na zastanawianie się. Lepiej, żeby dwudziestu wybrańców nie zdążyło się porozumieć i wpaść na jakiś głupi pomysł.

Do ruin Murawy dotarli trzy godziny przed zmrokiem. Sztarmach natychmiast przydzielił ludzi do kopania rowów i przygotowywania zasieków. Potem wezwał do siebie Armelię.

— Jak szybko dacie radę ich tutaj sprowadzić?

— Nie wiem. Musiałabym najpierw wyśledzić, jak daleko już dotarła horda.

— Wolałbym, byśmy nie musieli walczyć w nocy.

— Spróbuję ich zatrzymać na noc — kiwnęła głową Armelia.

Kapitan obejrzał się na swoich ludzi. Twarz miał nieprzeniknioną.

— Krauc! Czar-rodzicielka potrzebuje źródła. Dajcie jakiegoś ochotnika!

Zgłosiło się kilku chętnych. Sami weterani. Mogli liczyć na to, że zostaną zwolnieni z losowania przed walką; w najgorszym razie mogli zostać wykluczeni z walki. Armelia wybrała dwóch i złapała ich za ręce. Zamknęła oczy i czekała na przypływ energii. Dwa strumienie wypychające ją z własnego ciała niczym dwa strumienie wody, na których mogła unosić się jak liść pchany prądem rzeki. Patrzyła coraz dalej, coraz dalej, przeszukując puszczę, tropiąc myśli okrutne i krwiożercze. Wreszcie znalazła, znacznie bliżej, niż sądziła. Przebiegła od umysłu do umysłu, w każdym zostawiając nieco zmęczenia. Podążaliśmy już tak długo, tak długo. Czas odpocząć, szepnęła do ucha dowódcy. Jeżeli odpoczniemy i jutro ruszymy dwie godziny przed świtem, trafimy do ludzkich chat równo z pierwszymi promieniami słońca. Sączyła tę myśl delikatnie, ostrożnie, bojąc się, że jeśli będzie zbyt bezpośrednia, dowódca zablokuje przed nią swój umysł. Wreszcie stwór zaryczał i zatrzymał się. Był zmęczony i widział, że jego wojownicy też pragnęli odpoczynku. Trzeba dać im nieco oddechu, inaczej będą do niczego w czasie walki, pomyślał. Zadowolona Armelia jeszcze raz przeleciała między członkami hordy i otworzyła oczy. Obaj weterani byli wyczerpani. Gdy puściła ich dłonie, starszy upadł na kolana i zwymiotował.  Drugi trzymał się na nogach, chociaż z nosa ciekła mu krew.

— Dziękuję wam za waszą siłę — powiedziała, składając tradycyjny ukłon. — Proszę, połóżcie się i odpocznijcie.

Weterani kiwnęli głowami i oddalili się chwiejnym krokiem. Ich koledzy podbiegli, podtykając im bukłaki z piwem. Armelia patrzyła z zazdrością. Ona też czuła się zmęczona, chociaż to było niczym w porównaniu z jutrzejszą walką. Obróciła głowę w stronę Sztarmacha. Kapitan czekał z nieruchomą twarzą.

— Zatrzymałam ich — powiedziała. — Co jakiś czas będę musiała sprawdzać, czy ruszyły.

— Oczywiście, czar-rodzicielko. Czy już ich naprowadzacie?

— Nie. Za wcześnie. Zacznę, kiedy znowu zaczną biec. Kapitanie, spokojnie. Sprowadzić ich do nas jest łatwo. O wiele łatwiej, niż zatrzymać.

Sztarmach skinął głową.

— Za godzinę przyślę wam źródło — powiedział. — Jedno wystarczy?

— Wystarczy. Teraz muszę odpocząć.

Nie czekała na odpowiedź, zamknęła oczy. Oddychała głęboko i rytmicznie, wsłuchując się w szum własnej krwi. Usłyszała jeszcze kapitana wydającego spokojnym, silnym głosem rozkazy, jego głos dudnił w rytmie jej serca.

Godzinę później obudziła się w namiocie, przykryta kocami. Jak zawsze po wybudzeniu z transu w pierwszej chwili nie pamiętała, gdzie jest i dlaczego.

Zawołała. Żołnierz czekający przy wejściu natychmiast przyskoczył, pochylając głowę i wyciągając dłoń. Uchwyciła go i natychmiast uniosła się w górę, wysoko, ponad ruiny. Szarbestie znalazła znacznie szybciej niż uprzednio, leżały pokotem między drzewami, śniąc o krwi, świeżym mięsie, płonących chatach. Nie było powodu do niepokoju. Nie należało wyczerpywać zanadto sił własnych i źródła, wróciła więc natychmiast. Zdążyła jeszcze powiedzieć żołnierzowi, by obudził ją za dwie godziny, i że do tego czasu może spróbować się przespać. Zasnęła niemal natychmiast po wypuszczeniu dłoni źródła.

Budziła się cztery razy i cztery razy pokonywała tę samą drogę. Za czwartym razem bestie już nie spały; gryzły się między sobą, zderzając się opancerzonymi łbami bardziej dla rozgrzewki niż z potrzeby walki. Ich dowódca węszył w powietrzu. Ruszamy, ruszamy, brzmiało w jego głowie. Armelia uznała, że nie ma sensu zatrzymywać tej myśli. Umocnienia powinny już być gotowe, zanim szarbestie dotrą do Murawy.

Tutaj, wyszeptała w ucho dowódcy. Ciepłe, świeże mięso. Wyobraziła sobie chaty pełne roześmianych dzieci. Kobiety karmiące piersią niemowlaki, zapach niemowlaków — cudowny, obiecujący delikatne mięso. Nozdrza dowódcy drgnęły, postawił uszy na baczność. Tam? W jego umyśle zalęgła się niepewność. Na pewno tam? Armelia delikatnie odpędziła wątpliwości. Nowa osada, koloniści, łatwe łupy. Przeleciała między członkami stada, wszystkim podsuwając pod nos ten sam zapach niosący tę samą obietnicę. Dowódca zaryczał. I nagle stado runęło naprzód, zupełnie jakby ktoś w bibliotece przewrócił szafę wypełnioną księgami.

Armelia odetchnęła głęboko i znowu była sobą, znowu siedziała na rozrzuconych kocach wśród ruin Murawy. Teraz będzie już łatwo; niedługo szarbestie przestaną reagować na jej sugestie, ale wtedy będą gnały tutaj z własnej woli. Wtedy nie da się już ich zawrócić z wybranej drogi i wszystko się rozstrzygnie.

Zasłona przy wejściu uchyliła się. Do środka zajrzał jakiś młody porucznik.

— Czar-rodzicielko, kapitan chciałby wiedzieć, kiedy dotrą szarbestie.

— Najwcześniej dwie godziny po świcie — powiedziała bez wahania. — Najprawdopodobniej później. Przekaż kapitanowi, żeby przygotował mi już miejsce.

Żołnierz siedzący obok niej był bardzo blady. Armelia dotknęła go delikatnie dłonią.

— Będę musiała jeszcze raz skorzystać z waszej siły — oznajmiła. — Wytrzymacie?

— Dam radę — odparł. — Nie jestem jakimś paniczykiem z wielkiego miasta, czarbrończyni.

Wyszła z namiotu. Powitały ją blade twarze żołnierzy, majaczące niewyraźnie w szarocie przedświtu. Pewnie się zastanawiają, dlaczego kapitan jeszcze nie zarządził losowania, pomyślała. Niektórzy pewnie zaczynają się już modlić do swoich bogów. Młody porucznik, ten sam, który przed chwilą zaglądał do namiotu, przybiegł pokazać jej drogę do przygotowanego podwyższenia.

Czekał tam na nią już kapitan.

— Musimy już zacząć losowanie — powiedział, zupełnie jakby musiał się jej tłumaczyć. — Wiem, że jeszcze jest czas, ale chłopcy już zaczynają szeptać. Przynajmniej zajmą czymś umysły.

Nic nie odpowiedziała. To nie była jej odpowiedzialność, to nie były jej decyzje. Kapitan mruknął coś pod nosem, zupełnie jakby sam sobie przytakiwał, a potem wezwał poruczników.

Kiedy starszy, wąsaty sierżant zaczął wrzucać do worka czarne kamienie, między żołnierzami zaczęły się szepty. Za każdym kamieniem tłum żołnierzy falował niby jedno ciało poruszone potężnym westchnieniem.

— Dwadzieścia — westchnął ktoś z tłumu.

— Damy radę — powiedział kapitan. — Damy radę, bo jest z nami doświadczona czar-rodzicielka Armelia. Większość z was widziała już ją w akcji. Ci, którzy są nowi, niech zapytają starszych towarzyszy. Musimy tylko zasłonić ją na tyle długo, by wykonała swoją pracę. I pamiętajcie — dopóki żaden z was nie zawiedzie towarzyszy, damy radę.

Kapitan uniósł pięść. Żołnierze wpatrywali się w niego bez słowa. Żaden nie powtórzył jego gestu.

— Zaczynajcie — nakazał po chwili Sztarmach. Nagle, jakby kierowany impulsem, wyciągnął dłoń i włożył ją do worka. Wyciągnął kamień i uniósł go do góry. Biały.

Podchodzili po kolei. Jedni sięgali szybkim, zdecydowanym ruchem, inni gmerali długo, jakby mogli wyczuć opuszkami palców kolor kamieni. Ci, którzy wyciągali czarne, odchodzili na bok. Jeden z poruczników, niedawno awansowany kapral… ostatni czarny kamień wyciągnął całkiem niedorosły chłopiec.

— Nie martw się — szepnął mu sierżant trzymający worek. — Wszystko będzie dobrze. Większość źródeł nie umiera.

Chłopiec podniósł na niego zdumione spojrzenie. Najwidoczniej nie docierało do niego jeszcze, co się stało, i co oznacza kamień spoczywający w jego dłoni.

Armelia wzięła głęboki oddech i złapała za dłoń stojącego obok niej żołnierza. Chwilę później znowu biegła obok przywódcy stada. To nie tam mieliśmy gnać, pomyślała, czując, jak rozsadza ją wściekłość. Ktoś mnie oszukał. To ty, przywitał ją. Tak, to ja. Gdzie jesteś, wiedźmo? Rozszarpię najpierw ciebie, a potem wszystkich ludzi między dwoma rzekami. Gdzie jesteś? Armelia zaśmiała się, a przywódca aż zadrżał z wściekłości. Tutaj jestem, tutaj, wołała, drażniąc go do szybszego biegu, do zapierającego dech w piersiach sprintu, do odbierającej rozum furii.

Otworzyła oczy. Całe pole przed nimi zryte było dołami i pośpiesznie ustawionymi zasiekami ze ściętych drzew i krzaków. Przed nią w dwóch liniach za rowami i płotami stali włócznicy, wbijając w ziemię długie włócznie. Za nimi gotowali się kusznicy. Dragoni czekali przy jej stanowisku, trzymając za uzdy niespokojne konie. Jeżeli coś pójdzie nie tak, zabiorą ją stąd, przytomną lub nie, i pognają do Kaluzaru lub Szarbergu — i zawsze istniała szansa, że dotrą na miejsce, przynajmniej niektórzy z nich.

Jeden z żołnierzy zaczął śpiewać. Inni podchwycili pieśń. Armelia znała słowa i chociaż korciło ją, by się roześmiać, zachowała kamienną twarz. To była typowa pijacka przyśpiewka o zaletach i wadach kobiet z różnych stron królestwa, wybitnie niepasująca do sytuacji. Powinni śpiewać o bohaterstwie, o braterstwie broni, odwadze; najwidoczniej jednak strofy opiewające grube tyłki chłopek z Kandiaru bardziej uspakajały żołnierzy przed bitwą.

Najpierw dobiegło ją dudnienie, zupełnie jakby gdzieś daleko ktoś uderzał w wielki bęben. Potem usłyszała ryk, najpierw słaby, stłumiony odległością, potem coraz głośniejszy, ogłuszający ryk trzystu gardeł. Złapała za ręce pierwsze ze źródeł. Nie mogła zacząć zbyt wcześnie, nie mogła zbyt szybko roztrwonić sił.

Zupełnie jakby las rzygnął czarną falą; linia drzew zatarła się. Żołnierze wciąż śpiewali, a raczej krzyczeli, w ogłuszającym hałasie nie dało się już rozróżnić słów. Wtedy ruszyła naprzeciw szarbestiom: była wielkim, szarym tumanem mgły, zamieniającym ziemię w lepkie błoto czepiające się łap i wysysające życie z ciał zmęczonych kilkugodzinnym biegiem. Szaleńcza szarża bestii załamała się i zamieniła w powolne pełzanie, stwory pędzące z tyłu wpadały na te, które zdołała już powalić, przewracały się, wyjąc z wściekłości i bólu.

Czuła tę wściekłość. Czuła ten ból, dziesiątki bełtów przebijających jej pancerną skórę, czuła pękające płyty czołowych osłon. Niedający się znieść ciągły ból przepływał przez nią, wstrząsając jej ciałem ciągłymi spazmami. Nie mogła wytrzymać, płonęła. Obok było źródło pełne ożywczej, chłodnej energii. Nurzała się w nim, gasząc ogarniające ją płomienie. A potem znowu była mgłą, była błotem, była kąsaną bełtami umierającą szarbestią.

Ból wrócił tak intensywnie, że upadła. Klęczała, nic nie widziała mimo otwartych oczu. Źródło się wyczerpało. Podniosła się pośpiesznie i wpiła palce w bark kolejnego żołnierza. Nie przejdziecie, krzyczała, odpychając szarą, plamistą falę obrzydliwych gigantycznych stworów, próbujących dopełznąć do linii włóczników. Teraz była burzą, była nawałnicą uderzającą na oślep piorunami, powalającą na ziemię najpotężniejsze dęby. Weszła w umysł kolejnego monstrum, sięgnęła w głąb splątanych węzłów jego umysłu, chwyciła jeden z nich, szarpnęła, rozrywając skórę na palcach.

W krótkich chwilach przytomności, gdy kolejne źródło docierało do granic wytrzymałości, patrzyła na pole, próbując ocenić, co się dzieje. Bestie dotarły już do linii włóczników i niemrawo, jakby grzęznąc w mule, próbowały ją rozerwać powolnymi, potężnymi ciosami kolczastych łap. Jedna z nich skoczyła, przerywając linię włóczników. Na polu leżało mnóstwo wielkich ciał, część z nich nieruchomych, część wstrząsanych drgawkami. Znacznie więcej wciąż parło naprzód, powoli, nie zważając na nic. Kusznicy słali w tą zbitą masę kolejne bełty. Bestie walczące z przodu wyglądały jak jeże.

Nie dam rady, pomyślała zrozpaczona. Jest ich zbyt wiele. Traciła oddech, nie miała już sił, ale przecież musiała wciąż przebiegać to pole, szarpać boki napastników, zamieniać ziemię pod ich łapami w bagno. Jeszcze chwilę, a potem jeszcze chwilę — a później nagle stała z powrotem na podwyższeniu, ogłuszona wrzaskiem żołnierzy, jękiem umierających. Zatoczyła się, machając na oślep dłońmi, łapiąc tylko pustkę, klęcząc i próbując się podnieść. Nie od razu zrozumiała, co się stało — ból i zmęczenie odbierały jej jasność umysłu — a potem ogarnęła ją rozpacz. Ostatnie źródło się wyczerpało. Z pola dobiegł tryumfalny ryk: szarbestie nagle poczuły pod łapami twardy grunt  i ruszyły do szarży niczym obruszona przez wiatr lawina.

Ktoś do niej podbiegł, szarpnięciem poderwał na nogi. Krzyczał, ale nie rozumiała słów. Dotknęła go dłonią i ból nagle zginął, a ona znów miała siłę. Ktoś krzyczał i ona krzyczała także, była teraz burzą gnającą przez pole. Sięgała w głąb umysłów nacierających bestii i szarpała je, rwała na strzępy. Nie wiedziała już, kim jest i gdzie się znajduje. Ważne było tylko zabijać potwory, powalać je i czerpać ze źródeł, których tak wiele było koło niej, a potem gnać za uciekającym niedobitkami, wyszukiwać ich między drzewami, i zabijać, zabijać, zabijać…

Ból po zakończeniu transu był nie do zniesienia.

Bitwa dobiegła końca. Słychać już było tylko zachrypłe głosy oficerów i pojedyncze jęki rannych żołnierzy. Armelia stała wciąż na wzgórzu, ignorując przechodzących obok ludzi. Zdaje się, że jakiś porucznik przyniósł wodę; nie doczekawszy się reakcji, wzruszył ramionami i postawił bukłak koło jej stóp.

Ocknęła się, leżąc już w swoim namiocie. Ktoś ją musiał tam zaprowadzić, pamiętała przecież, że szła. Podniosła się i syknęła z bólu. Czuła się bardzo brudna i bardzo zmęczona.

— Czar-rodzicielko, czy można wam przeszkodzić?

— Wejdźcie, kapitanie — powiedziała, dotykając ostrożnie czoła. Sztarmach odchylił zasłonę i wszedł, niosąc miskę z wodą.

— Wybaczcie — powiedział, podając jej zamoczoną szmatkę — zostanie wam pamiątka po mnie.

— Po was? — powtórzyła.

— Musiałem was powstrzymać — wyjaśnił Sztarmach. — Chociaż szarbestie odstąpiły, wyście nie przerwali. Aż strach było patrzeć, kiedyście tak tam stali. Braliście kolejnych żołnierzy, chociaż było już po bitwie. I dlatego…

Jeszcze raz dotknęła czoła, a potem przesunęła dłońmi po całej twarzy, lepkiej i obolałej. Pod palcami wyraźnie wyczuwała opuchliznę.

— Nie każdy by się odważył — powiedziała wreszcie. — Dziękuję.

Sztarmach wzruszył ramionami i podał szmatkę. Armelia starannie namoczyła ją w wodzie i przystąpiła do wycierania twarzy.

— Źródła… Jak poszło tym razem?

— Nie martwcie się o nich.

— Ilu?

— Siedmiu nie żyje, pięciu wciąż nieprzytomnych. Dziewięciu trzeba będzie odesłać do domów, bo nic już po nich w armii. Reszta do jutra dojdzie do siebie.

— Reszta? Przecież było dwadzieścia czarnych kamieni…

— Najwidoczniej za mało. Braliście potem siłę od ludzi na oślep.

Armelia odłożyła szmatkę do miski ruchem starannym i powolnym.

— Przepraszam — powiedziała.

— Za co? Przecież to zwykła rzecz.

— Powiedzieliście, że mogłam szybciej odstąpić od transu. Gdybym to zrobiła…

— Zwykła rzecz, mówię. Mogliście też wskoczyć na konia i uciec w chwili, gdy skończyły się źródła. Słyszałem, że niektóre czarbrończynie załamują się natychmiast, gdy obok nich nie stoi gotowe źródło i nie potrafią potem wejść znowu w trans. Wyście dali radę walczyć dalej. Gdybyście się załamali, nikt z nas by nie uszedł żywy.

Sztarmach wstał, podnosząc miskę.

— W życiu nie byłem w głębszej dupie — mruknął po chwili milczenia. — Siedem tuzinów zabitych… jak dotąd, bo kilku może jeszcze skonać w nocy. Więcej niż drugie tyle nie może się ruszać o własnych siłach.

Armelia kiwnęła głową. Kiedyś Sztarmach nie kląłby w jej towarzystwie. Kiedyś podziękowałby jej formalnie i wyszedł, nie mówiąc nic ponad kilka okrągłych, uprzejmych i sztywnych zdań. To śmieszne: cieszyć się z tego, że ktoś nie waha się przy tobie kląć. To śmieszne przyjmować to za wyraz uznania.

— Przyślę wam kogoś z posiłkiem — powiedział kapitan, wychodząc. — Jeżeli wam czegoś trzeba, powiedzcie mu.

Znowu została sama. Było oczywiste, że nie będzie jadła z żołnierzami. Zresztą nie była pewna, czy tego by chciała. Milczeć przy jedzeniu mogła równie dobrze tutaj, siedząc w namiocie. Tutaj przynajmniej, gdy dobrze się wsłuchała, mogła usłyszeć rozmowy na placu.

Zostali pod Murawą jeszcze dwa dni, kopiąc groby. Trzeciego dnia kapitan uszykował żołnierzy w kolumnę marszową. W obozie zostawił najciężej rannych i kilku włóczników do ochrony i opieki.

— Zostanę — powiedziała, kiedy przyszedł powiadomić ją o wymarszu. — Znam się na leczeniu. Przydam się tutaj.

— Oczywiście. — Kapitan ukłonił się z szacunkiem. — Zostawię w takim razie dwóch dragonów i luzaka, tak na wszelki wypadek. W lesie mogą być niedobitki.

— Wracają na południe — odpowiedziała szybko. — Okolica jest bezpieczna.

Kapitan kiwnął głową.

— Będzie z wami sierżant Krauc. To stary wiarus, można mu całkowicie zaufać. Za kilka dni przyjadą po was wozy.

Chwilę później kolumna włóczników opuściła obóz. Nikt z odchodzących nie pozdrawiał tych, co pozostali. Większość z tych, co pozostali, również nie była w nastroju do machania rękoma.

Kolejnych kilka dni Armelia starała się jak najlepiej wykorzystać wszystko, co wiedziała o sztuce leczenia. Nie było tego dużo, to nie była jej specjalizacja. Żołnierze bez słowa wykonywali wszystkie jej polecenia. Nie pokładali większych nadziei w jej umiejętnościach, widziała to w ich spojrzeniach. Nie robili jej też wyrzutów, gdy umierali kolejni ranni.

Najgorzej się czuła przy wyschniętych źródłach. Było ich pięć. Leżeli bezwładnie, nie skarżąc się i nie wydając żadnego dźwięku. Wolała tych, co krzyczeli z bólu; mogła przynajmniej próbować im pomóc. Wyschniętym nie można było pomóc w żaden sposób. Często klękała przy nich, wyczekując na jakikolwiek znak powrotu do zdrowia.

Dzień przed powrotem wozów zdarzył się cud — jeden z wyschniętych jęknął nagle i drgnął. Potem zaczął krzyczeć. Chciała go uspokoić, ale gdy położyła mu na głowie dłoń, zamachał rękoma i trafił ja w twarz.

— Spokojnie, chłopcy, już to widziałem! — krzyknął sierżant Krauc, powstrzymując nadbiegających żołnierzy. — To normalne. Ma facet szczęście. Kilka dni i zacznie mówić.

Zacznie mówić… może nawet z sensem. Rusza kończynami, czyli nie będzie sparaliżowany, może będzie chodził, pomyślała Armelia. Ten wypadek na nowo obudził w niej nadzieję i coraz częściej przesiadywała przy pozostałych wyschniętych. Stan żadnego z nich nie uległ już poprawie.

Ostatniej nocy w obozie pod Murawą przyśniła jej się bitwa. Znowu całą sobą powstrzymywała napór opancerzonych potworów. Ponownie czuła całą rozpacz i ból jak wtedy, gdy uświadomiła sobie, że obok niej nie ma już żadnego źródła. Upadła jak wtedy, i tak jak wtedy ktoś do niej podbiegł. Obudziła się ze łzami w oczach. Później wstała i cicho, by nie budzić innych śpiących, podpełzła do wyschniętych.

Czterej byli zwykłymi włócznikami, typowymi chłopami wziętymi do armii prosto od pługa. Piąty, najmłodszy, miał na sobie elegancko skrojoną kurtkę z naszytymi symbolami dwunastego pułku dragonów.

Ten żołnierz, ten chłopiec… Pamiętała wyraźnie, co się stało. Skończyły się źródła i wypadła z transu. Jak zwykle w takich przypadkach wracał do niej cały spowodowany ból, i nie miała jak się przed nim zasłonić. Zdarzało się, że ból był tak wielki, że potrafił okaleczyć czarbrończynię na całe miesiące, w skrajnych przypadkach mógł uczynić ją trwale niezdolną do odbierania i wysyłania przekazów. Upadła, linia włóczników zaczęła się łamać, klęska była nieunikniona — wtedy podbiegł do niej ten chłopak, dragon. Pamiętała, co krzyczał.

— Już po wszystkim! — wołał, próbując podnieść ją na kolana. — Bitwa jest przegrana! Muszę was ochronić!

Takie miał rozkazy — w razie katastrofy, za wszelką cenę chronić czar-rodzicielkę i wywieźć ją w bezpieczne miejsce. Musiał ją chronić. Wtedy go dotknęła.

Więcej nie podchodziła do wyschniętych. Gdy przybyły wozy przysłane przez Sztarmacha, usiadła na pierwszym z nich, jak najdalej od młodego dragona i jego pustych oczu.

***

Po powrocie do garnizonu początkowo codziennie odwiedzała rannych. Pomagała uzdrowicielkom w miarę możliwości, chociaż czasem sprowadzało się to tylko do zanoszeniu brudnych szmat do przeprania lub spalenia. Często siadała koło rannych, mając nadzieję, że chociaż uśmiechem doda im otuchy. Któregoś dnia jedna z uzdrowicielek zabrała ją na stronę, a potem czerwieniąc się i jąkając, poprosiła, by nie przychodziła więcej.

— Dlaczego?

— Chłopcy czują się przy was skrępowani — brzmiała odpowiedź. —  Boją się nawet w karty zagrać, by was nie urazić.

— Ależ mnie nie urażą. Sama mogę z nimi zagrać, jeśli trzeba.

Uzdrowicielka pokręciła głową.

— Rozumiem, że macie dobre chęci, ale naprawdę nie trzeba.

Armelia nie próbowała jej przekonywać. Wędrowała bez celu po koszarach, wspięła się na strażnicę, a potem odwiedziła stajnię. Wreszcie, sama nawet nie wiedząc kiedy, trafiła do pomieszczenia, gdzie złożono czterech wyschniętych. Za kilka dni mieli odjechać na północ razem z najbliższym transportem.

Wyschnięci zajmowali cztery z szesnastu łóżek wstawionych do pokoju. Każde osłonięte było zasłonami. Zwykle sala wykorzystywana była dla rekonwalescentów i lżej rannych, teraz jednak nikt nie chciał być w tym samym pomieszczeniu co wyschnięci.

Usiadła przy młodym dragonie, wpatrując się w jego twarz. Chłopiec kiedyś musiał być całkiem przystojny. W końcu westchnęła, odeszła od łóżka  i przykucnęła przy oknie. Nie wiedziała, co ma z sobą zrobić. Na pewno nie miała ochoty znowu krążyć po garnizonie, brak jej też było chęci do spacerów po osadzie.

Wreszcie położyła się na jednym z pustych łóżek i zasunęła zasłony. Leżała bez ruchu, wpatrując się w sufit i nasłuchując przytłumionych odgłosów z podwórza. Nawet nie zauważyła, kiedy zasnęła. Obudziły ją dwa męskie głosy. Ktoś poza nią odwiedził wyschniętych.

— Cześć, Ruddi. — Pierwszy głos musiał należeć do mężczyzny niskiego i grubego; tak głębokim basem nie mógłby mówić wysoki chudzielec. — I Hreibert, i Matios. I… cholera. Tego nie znam.

— Niedawno trafił do garnizonu — powiedział drugi głos. — Laruzyjczyk. Straszny z niego był cwaniak. Zawsze się od każdej roboty wykręcał, nawet zmawialiśmy się, żeby mu dać kocówę… oczywiście na gadaniu się skończyło, wiesz przecież, że my nie tacy.

— Jasne, wiem. Ja o wszystkim wiem. No, od własnego losu nikt się nie wykręci.  —  Pierwszy głos brzmiał zdecydowanie znajomo, Armelia nie potrafiła jednak dopasować go do żadnego z żołnierzy. — Dalej, polejmy po kielichu.

— Dla nich też?

— Nie wygłupiaj się.

Brzdęknęła butelka uderzająca o brzegi metalowych kubków.

— Wasze zdrowie, chłopcy.

— No nie wiem. Patrz tylko na nich. Na co im teraz dobre zdrowie…

— Mogło być gorzej — filozoficznie zauważył pierwszy głos. — Przynajmniej żyją.

— Też mi coś. Ja tam wolałbym śmierć niż takie życie — wyraził opinię drugi głos. — W mojej wsi był taki jeden, Walus go wołali. Dzieciaki najpierw się bały, do czasu gdy się okazało, że Walus w portki sika. Od tej pory wymyśliły sobie zabawę, w Walusa kamieniami rzucać. A ten nic, raz tylko jęknął, gdy w głowę trafiły. Krew się polała, awantura była we wsi, kto rzucał, aleć się okazało, że nikt nie rzucał, że Walus sam się w łeb puknął. Mówię: do dupy takie życie. Nawet much sam odgonić nie umiał. Gdyby umarł, rodzina by rentę dostała przynajmniej.

— Na opiekę też dają rentę, i to wyższą — sprzeciwił się pierwszy głos. Armelia rozpoznała w nim sierżanta Krauca.

— Też mi wyższą, jak z niej trzeba za żarcie zapłacić. A jeszcze przecież trzeba takiego umyć, przebrać, to już lepiej dostać mniej i mieć z głowy.

Sierżant nie odezwał się już, widać argumenty drugiego głosu go przekonały. Armelia nie czekała na dalszy ciąg rozmowy. Podniosła się i odsunęła zasłonę. Na jej widok obaj żołnierze poderwali głowy i cofnęli się. Czarbrończyni uśmiechnęła się z wysiłkiem. Przeszła obok, a oni pośpiesznie rozstąpili się, by zrobić jej drogę. Lub żeby nie musieć jej dotykać.

Na korytarzu oparła się o ścianę i odetchnęła głęboko. Później ruszyła szybkim, zdeterminowanym krokiem prosto do gabinetu kapitana. Załomotała pięścią w ciężkie, dębowe drzwi i stała spokojnie, czekając na zaproszenie.

— Proszę wejść!

Sztarmach na jej widok wstał i chwycił jedno z eleganckich, obitych materiałem krzeseł stojących przy ścianie. W całym garnizonie — a może i w całej osadzie — były tylko cztery takie krzesła, na jednym siedział zwykle kapitan, pozostałe były zarezerwowane dla specjalnych gości. Zwykli żołnierze siadali na stołkach, o ile oczywiście kapitan pozwolił im usiąść.

— Siadajcie, czar-rodzicielko — powiedział, samemu sadowiąc się za stołem. — Co was do mnie sprowadza? Przekaz? Widzenie?

— Chcę odejść z garnizonu.

— Odejść? — zdziwił się kapitan. — Dlaczego? Chłopcy wam dokuczają?

— Nie. Po prostu… mam dosyć.

— Mnie? — Sztarmach zmarszczył twarz w namiastce uśmiechu. — Zawsze starałem się was traktować z szacunkiem, czar-rodzicielko. A może jedzenie wam nie smakuje? Brakuje wygód?

— Mam dosyć zabijania ludzi. — Gdy już zaczęła mówić, nie mogła przestać, zupełnie jakby pierwsze słowa otwarły od dawna zamknięte drzwi. Kolejne zdania tłoczyły się teraz w jej głowie, jedno za drugim próbując wydostać się przez usta. — Okaleczenia ich. Jak tego młodego dragona, który teraz tylko ślini się i bełkocze. Wszyscy się mnie boją. W mieście ludzie unikają mojego wzroku. I jeszcze…

— Wystarczy. Już wszystko rozumiem.

Sztarmach odwrócił się do skrzyni stojącej za jego plecami. Chwilę w niej grzebał, wreszcie wyciągnął butelkę o długiej szyjce. Postawił flaszkę, zabębnił palcami o stół, wstał i otworzył mniejsze drzwiczki prowadzące do jego prywatnej izby. Po chwili wrócił, niosąc dwa porcelanowe kubki.

— Dostałem je od jednego z kupców dwa lata temu — zakomunikował, wycierając naczynia chustką wyjętą z szuflady. — Głupio pić w samotności, a nie wypada mi spoufalać się z podwładnymi. Chyba że wypadnie jakaś specjalna okazja…

— Nie lubię wina — powiedziała Armelia sztywno. Czuła, że kapitan nie traktuje jej wystarczająco poważnie. — I nie przyszłam tutaj, by dotrzymać panu towarzystwa przy butelce.

— Nie szkodzi. — Sztarmach wzruszył ramionami i nalał jej do kubka. — Tym razem wypijecie. Chciałem wam coś opowiedzieć. Lepiej się będzie wam słuchało, a mi mówiło, jeżeli będziemy pić.

— Nie rozumiecie mnie, kapitanie. Chcę odejść z wojska.

— Bardzo dobrze was rozumiem. A teraz wyświadczcie mi zaszczyt, szlachetna czar-rodzicielko, i pozwólcie, by stary człowiek coś z siebie wyrzucił. To było dziesięć lat temu. Pijcie, proszę was. Pijcież to wino.

Sztarmach odchylił głowę i przymknął oczy. Mówił potem powoli, starannie układając słowa, często robiąc przerwy.

— Dziesięć lat temu. Przybyli nowi osadnicy. Dostałem rozkaz, by ich dostarczyć na północ; jest tam miejsce, gdzie żelazo zalega bardzo płytko pod ziemią, miejsce uznano za dobre do obrony, blisko wzgórza z trzech stron otoczone rzeką. Zresztą nie pierwszy raz próbowano tam zbudować osadę. Była z nami czarbrończyni, a jakże, może o niej słyszeliście, Jarmuga, niezbyt już młoda. Wyglądała dosyć strasznie, nie dbała o włosy i ubiór, mówiąc wprost, cuchnęła. Nie lubiłem jej. Nikt jej nie lubił, ona też za nikim nie przepadała. Ale wykonywała, co do niej należało, chociaż wtedy nie potrafiłem tego docenić.

— To była moja pierwsza poważniejsza misja po awansie na kapitana. Starałem się więc, by wszystko było jak należy, i na bogów, wszystko było jak należy. Postawiliśmy palisadę jak się patrzy, pogłębiliśmy rzekę, a osadnicy przystąpili do wytopu żelaza. Kazałem więc Jarmudze, by przekazała raport do garnizonu w Szarbergu. Słyszałem wcześniej, że z waszą pracą związane jest ryzyko, że stawiacie na szalę własne zdrowie nawet przy prostym przekazie, ale wtedy po raz pierwszy na własne oczy zobaczyłem, na czym to polega. Jarmuga zatraciła się w przekazie, nie mogła wyjść z transu, wreszcie padła kompletnie nieprzytomna. Leciała jej krew z nosa i uszu, miała gorączkę i bredziła. Jej źródłem był stary weteran, jeden z moich ulubionych żołnierzy. Zmarł tego samego dnia. A następnego dnia uderzyły na nas szarbestie.

— Nie było ich wiele, nawet nie tuzin wygłodniałych samców. Palisada pomogła przetrwać do wieczora, ale było pewne, że następnego dnia będzie po nas. Jarmuga odzyskała przytomność, ale była zbyt słaba, by nam pomóc w walce. Miałem tylko jedno wyjście — próbować ucieczki. Kazałem czar-rodzicielkę załadować na wóz, a potem…  Musiałem wymyślić jakiś sposób odwrócenia od nas uwagi szarbestii. Wreszcie wysłałem tuzin chłopców z pochodniami do lasu. Mieli rozpalić ognisko i narobić hałasu, a potem uciekać, jak długo się da. Wszystkim oczywiście dałem dokładne instrukcje, jak mają potem do nas dołączyć. Każdy udawał, że te instrukcje do czegoś im się przydadzą.

Kapitan umilkł. Przyłożył kubek do ust; zorientowawszy się, że nic w nim już nie ma, napełnił go ponownie i westchnął.

— Powiedz mi, czar-rodzicielko, kto zabił tych dzielnych chłopaków? Kto jest winien ich śmierci? A kto uratował ponad setkę osadników i czterdziestu żołnierzy?

— Wiem, co chcecie mi powiedzieć kapitanie. Powinnam być z siebie dumna, bo uratowałam życie wielu ludzi, a cała reszta to po prostu nieszczęśliwe wypadki, konieczne poświęcenia. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Wcześniej tego nie rozumiałam, ale teraz już rozumiem, i dzięki waszej opowieści zaraz poderwę się na nogi, podziękuję za dodanie otuchy, i płacząc ze szczęścia, wrócę do swoich obowiązków.

— To ironia? — zapytał po chwili milczenia Sztarmach. — Przepraszam, że pytam, ale brakuje mi doświadczenia w takich sprawach.

— Kapitanie, ja to wszystko wiem i wiedziałam już wcześniej. Po prostu nie jestem w stanie już dokonywać tych wszystkich koniecznych wyborów.

— Ale ktoś tych wyborów dokonywać będzie musiał. Więc wszystko sprowadza się tylko do tego, że chcecie zrzucić brzemię na kogoś innego. Ale mniejsza o to. Załóżmy, że odejdziecie z wojska i wrócicie do tej waszej…  Mihiry? Dobrze pamiętałem, z Mihiry jesteście? A więc załóżmy, że nikt wam nie będzie robił problemów; tak zwyczajnie, po prostu przestaniecie być czarbrończynią. I myślicie, że będziecie żyć potem długo, beztrosko i szczęśliwie, zgadza się?

— Nie wiem. Może tak. Ale nie o to chodzi.

— Nieprawda. Może i chodzi wam o te trudne wybory, ale zbyt wiele znałem czarbrończyń, by nie wiedzieć, co wam jeszcze przeszkadza. Ludzkie spojrzenia. I to, że żołnierze milkną, gdy siadacie przy ich ogniskach.  Coś wam powiem, czar-rodzicielko:  nic się nie zmieni. Przed tym już nigdy nie uciekniecie. Wszędzie będą szeptać za waszymi plecami, chronić przed wami dzieci. Nie będziecie mieć męża, bo przecież kto raz pocałuje czar-rodzicielkę, na zawsze traci męskość. Nie można przestać być czar-rodzicielką. Nie możecie postanowić, że już nie wpadacie w trans. Może będziecie właśnie przytulać jakiegoś noworodka i opowiadać dzieciom wesołą historyjkę, gdy dotrze do was przypadkowy przekaz. Myślicie, że teraz dokonujecie wyborów? Nieprawda. Wybór polega tylko na tym, czy krzywdzić ludzi będziecie tam, nikomu przy tym nie pomagając, czy tutaj, ratując życie.

Kapitan dopił wino i machnął dłonią w kierunku drzwi.

— To wszystko. Wracajcie do swoich kwater i zastanówcie się, kim chcecie być. Jeżeli postanowicie stąd odejść, wyślijcie mi wiadomość przez umyślnego, bo wtedy nie będę już chciał was nigdy w życiu widzieć.

Armelia odstawiła kubek na stół. Złożyła sztywny, przesadny ukłon i wyszła bez słowa.

Sierżant Krauc i drugi żołnierz wciąż jeszcze pili w sali z wyschniętymi. Na jej widok znowu się poderwali, znacznie mniej energicznie niż wcześniej.

— Siedźcie. Ja nie do was.

Odsunęła zasłonę nad młodym dragonem. Usiadła obok niego.

— Znacie go? — rzuciła, nie odwracając się.

— Nie, czar-rodzicielko. Dragoni trzymają się razem, gdzie im do takich jak my wieśniaków…

— Szkoda. A wiecie skąd jest?

— Mihirczyk — wyraził opinię sierżant. — Gęba ciemna, jak to u Mihirczyków… Nie, żeby to coś złego, wiemy, że wyście też z Mihiru…

— Mihir… Dobre i to.

— Co chcecie zrobić, czar-rodzicielko? — zaniepokoił się sierżant.

— Odsyłam go do domu — odparła. Pochyliła się nad chłopcem i pogłaskała go po włosach. Dragon wzdrygnął się i zakwilił. Na ustach pojawił mu się nowy bąbelek śliny. Przymknęła oczy i wciągnęła powietrze do płuc.

Stała na polu pełnym kiełkującej pszenicy. Była wysoka i silna, rozpierała ją radość z poczucia własnej siły. Dalej widziała łąkę, pasące się krowy, i dom. Znała ten dom, te drewniane okiennice pomalowane kiedyś przez ojca na czerwono. Wyciągnęła rękę do drzwi i po chwili stała już przy nich, w mgnieniu oka przelatując nad pastwiskiem i spokojnymi krowami. W środku, na ławie, przykryta wełnianym kocem, drzemała starsza kobieta. Dotknęła delikatnie dłonią jej twarzy. Kobieta otworzyła oczy i zapytała o coś zaspanym, niewyraźnym głosem. Armelia usłyszała wtedy obcy męski głos, dobywający się z jej własnych ust. Mówiła coś ważnego, bo kobieta nagle rozbudziła się i poderwała na równe nogi.

Potem przytuliła kobietę, a tamta płakała. Obraz się zmienił — teraz stała obok i obserwowała młodego, przystojnego mężczyznę przyciskającego do piersi siwowłosą kobietę. Oboje płakali. Mężczyzna milczał, kobieta cały czas coś mówiła.

Nie mogła tutaj zostać. Mężczyzna nie mógł tutaj zostać. Musiał się pożegnać i odejść. Patrzyła prosto w oczy kobiety; chyba coś jej powiedziała, bo kobieta umilkła i zasłoniła dłońmi usta jakby nagle coś sobie uświadomiła. W jej oczach zajaśniały łzy. Ostatni raz uścisnęła siwowłosą i nagle już nie trzymała kobiety w ramionach, widziała tylko jej twarz rozmazaną przez łzy, tylko jej oczy, dwa światła w pochłaniającej wszystko ciemności.

A potem tylko to zapierające dech w piersi uczucie, zupełnie jakby była rybą wyszarpniętą przez wędkarza z głębin jeziora i rzuconą na brzeg.

Znowu była sobą. Obok niej stało dwóch milczących, wąsatych mężczyzn.  Chłopiec leżący na posłaniu szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się w sufit. Pogładziła go po zimnej twarzy, na której zamarł uśmiech.

— Do pozostałych wrócę jeszcze, jak tylko odpocznę — powiedziała zmęczonym głosem. Sierżant skinął głową. Drugi żołnierz, ten, który wcześniej omawiał wysokość różnego rodzaju odszkodowań, cofnął się mimowolnie, kiedy go mijała. Zatrzymała się wtedy i obrzuciła go spojrzeniem. Potem obróciła głowę do dragona stygnącego już na posłaniu.

— Ktoś musiał dokonać wyboru — powiedziała wreszcie. Żołnierz milczał, zaciskając usta. Z trudem powstrzymała się, by nie splunąć mu w twarz. Pozdrowiła sierżanta i wyszła z pokoju, głowę trzymając dumnie wysoko.

Radomir Darmiła




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Radomir Darmiła „Smutna historia o miłości ze szczęśliwym zakończeniem”
Opowiadania Radomir Darmiła - 22 grudnia 2014

W pierwszej chwili nie mogłem pojąć, co robi stado wilków wokół rosnącej na polanie, otoczonej niskimi…

Radomir Darmiła „Sen niespokojny”
Patronaty F-ta Radomir Darmiła - 16 października 2023

Przed wami, drodzy czytelnicy, zapowiedź książki Radomira Darmiły pt. „Sen niespokojny”, która…

Radomir Darmiła „Chłopiec do umierania”

Tego ranka Chłopiec umierał w wyjątkowo parszywym nastroju. Klient był niezdarny, na…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit