Autor: Gustavo Malajovich
Tytuł: Ogród z brązu
Tłumaczenie: Joanna i Grzegorz Ostrowscy
Wydawnictwo: Albatros, 2015
Stron: 576
Cena: 42,90
Mam z debiutem Malajovicha problem nieco zbliżony do tego, który kiedyś miałam z Cieniem wiatru Zafona, choć w zasadzie są to pozycje zupełnie odmienne. Ogród z brązu zaczyna się po prostu fenomenalnie, autor ma niesamowicie lekkie pióro i umiejętność stopniowania napięcia, wyniesioną zapewne z wcześniejszej pracy przy scenariuszu popularnego serialu. Potrafi równocześnie przekonująco oddać powolny rozpad niegdyś szczęśliwego związku głównych bohaterów, Fabiana i Lili, relacji, dla której ostatecznym ciosem jest zniknięcie ich czteroletniej córeczki Moiry. Dziewczynka pewnego dnia wychodzi na urodziny ze swoją peruwiańską nianią i pomiędzy stacją metra w centrum Beunos Aires a miejscem imprezy obie po prostu zapadają się pod ziemię. W pierwszym okresie po zdarzeniu sprawa jest na czołówkach wszystkich gazet, miasto dosłownie pokrywają plakaty przedstawiające zaginione, a policyjni oficjele rzucają do poszukiwań kobiety i dziecka wszystkie siły. Stawką jest prestiż służb.
Mija czas, nie ma żadnych śladów ani wyników, i w końcu sprawa jest ważna już tylko dla zrozpaczonego ojca Moiry. Ba, nadzieja na odzyskanie dziecka jest wszystkim, co mu w życiu pozostało. Wreszcie jednak nawet Fabian zamierza się poddać, i właśnie wtedy na jego drodze staje Doberti, ekscentryczny prywatny detektyw (zdecydowanie najlepiej napisana postać powieści), zainteresowany nagrodą, jaką władze wyznaczyły za rozwikłanie tajemnicy zaginionych. W rekordowym czasie udaje mu się dokonać imponujących odkryć, potem jednak sprawa ponownie utyka w martwym punkcie.
Realizm policyjnego dochodzenia, pełnego wewnętrznych starć i elementarnych niedoróbek, boleśnie obnażonych przez upór prywatnego detektywa, stanowi wielką zaletę powieści. Kontynuacją tego podejścia jest przedstawienie prywatnego śledztwa, które — po początkowych sukcesach — również trafia na mieliznę, i wyeksponowanie znaczenia zwykłego zbiegu okoliczności. A potem Doberti znajduje przełomową poszlakę. I zaczynają się schody, strome, z których poziom satysfakcji płynącej z lektury (dotąd ponadnormatywnie wysoki) leci na łeb, na szyję. Oraz sygnalizowane na wstępie pokrewieństwo z Cieniem wiatru.
Nie mam pojęcia, skąd wzięły się w tak doskonałym page-turnerze rozwiązania rodem z argentyńskiej telenoweli (tak, w najgorszym stylu, spod znaku rodzinnych powiązań i mrocznych sekretów z zamierzchłej oraz nieco bliższej przeszłości). Być może to na południowoamerykańskim rynku komponent obowiązkowy dla debiutanta, który chce się przebić. Moim zdaniem końcowa partia i rozwiązanie zagadki tożsamości porywacza, choć sygnalizowane już w prologu, kompletnie nie przystają stylistycznie do całej reszty powieści. I mimo że samo słodko-gorzkie zakończenie jest obiektywnie nie najgorsze, od tego, co znajduje się pomiędzy nim a kluczowym przełomem w poszukiwaniach, naprawdę chce się zgrzytać zębami. Zamiast całej znakomitej, wciągającej powieści rozrywkowej dostajemy w efekcie tylko trzy czwarte. To i tak sporo, ale reszta tym mocniej rozczarowuje, silnie zaniżając ocenę utworu.
Agnieszka Chojnowska
Pobierz tekst:
Mowgli i inni
Recenzja książki Rudyarda Kiplinga „Księga dżungli”. Od napisania „Księgi dżungli” minęło już…
Polska duma
Inne oblicze powstania wielkopolskiego, czyli Konrad Fit recenzuje książkę Marka Rezlera „Nie…
Kryminał czy nie?
Postawione w tytule pytanie dotyczy książki Wojciecha Wójcika „Jezioro pełne łez”. Pozornie…