Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Ci straszni, cudowni Obcy

 

okladka

Piotr Zwierzchowski, szef wydawnictwa Labirynt nie przestaje zaskakiwać czytelników ciekawymi konceptami. Po wyrafinowanym estetycznie i intelektualnie albumie „Smoki”, przyszła kolej na „Obcych”, edycję równie luksusową jak poprzednia. Podobnie jak tamta mieści w sobie opowiadania, a także obrazy i grafiki w wykonaniu zarówno zawodowców, jak i amatorów. W sumie mamy w jednym woluminie teksty sześciu literatów i sto dziewięćdziesiąt dzieł plastycznych w wykonaniu siedemdziesięciu autorów. Imponujący plon, nieprawdaż? Tym bardziej robi wrażenie, iż jedno z opowiadań i spora część grafik pochodzi z rozpisanego wcześniej konkursu, wyłaniającego nowe talenty.

Chociaż tytuł albumu w sposób nieuchronny kojarzyć się musi ze słynną filmową sagą, to jednak autorzy w nim opublikowani starali się w sposób oryginalny zmierzyć z tematem kontaktów z odmienną cywilizacją, czy też formą istnienia. A jednak duch tetralogii Alien wyraźnie unosi się nad ową mroczną (patrz okładka i zawarte w niej obrazy) księgą. Niemal wszystkie zamieszczone tam opowiadania przesycone są grozą, obsesją zniszczenia i śmierci, a także nutką satyry związaną z pazernością i egoizmem mieszkańców naszej planety.

Mamy zatem do czynienia z rozmaitymi wersjami horroru SF, podszytego czarnym humorem i autoironią. Kosmici, z którymi stykają się bohaterowie i czytelnicy, nie są to bynajmniej rozkoszne zielonkawe ufoludki z kreskówek dla dzieci.

Jedynie w otwierającym zbiór opowiadaniu Dawida Brykalskiego „Córa Wenus”, twórczo nawiązującym do humoreski Antoniego Czechowa „Córa Albionu”, mamy coś na kształt dobrodusznego uśmiechu, towarzyszącego spotkaniu dwóch całkiem różnych kultur, aczkolwiek jest to śmiech mocno sardoniczny, szczególnie w odniesieniu do głupkowatej prostoduszności Ziemian.

Następna nowela, „Czarność” autorstwa Eugeniusza Dębskiego, przesycona jest narastającym powoli, umiejętnie stopniowanym napięciem, wiodącym aż do wionącego makabrą finału. Utwór ten stworzony został, jak się wydaje, w stylu najciekawszych dokonań mistrza kosmicznej grozy H. P. Lovecrafta.

Sporo sarkazmu, odnoszącego się do dzisiejszej zhomogenizowanej kulturowo, przede wszystkim zamerykanizowanej ludzkości, zawiera opowiadanie Bartłomieja Świderskiego „Korytarz” – oparte na dobrym pomyśle i błyskotliwie napisane, aczkolwiek rozczarowujące nieco banalną puentą.

Z kolei utwór Krzysztofa Kochańskiego „Tru 19 i inni Obcy”, przykuwa uwagę czytelnika znakomitym konceptem: występujący w nim rzekomi Obcy okazują się... nie, tego nie zdradzę, gdyż byłoby to nieuczciwe wobec autora, to trzeba po prostu przeczytać.

Niesamowite są także koncepcje owadzio-roślinnych form bytowania, zawarte w opowiadaniu pomysłodawcy i wydawcy albumu, Piotra Zwierzchowskiego „Dawno temu, na początku dnia”. Chociaż jest to chyba najbardziej mroczny i emanujący bólem istnienia tekst w całym zbiorze, warto zwrócić uwagę przede wszystkim na niesamowitą wyobraźnię twórcy, objawiająca się również, jakże interesująco, w jego imponujących dokonaniach plastycznych.

I wreszcie, po tej złożonej ze smakowitych, choć nieco przerażających dań, kosmicznej uczcie docieramy do tekstu debiutanta, laureata konkursu, Piotra Michalskiego pod tytułem „Dla nas to proste”. Utwór jest zręczną satyrą na ciasnotę umysłową i sobkostwo mieszkańców Ziemi, a chociaż jego stylistyka może wydawać się nieco manieryczna, staje jednak godnie w szeregu z zawodowcami, stanowiąc swego rodzaju odświeżający deser.

Uczta literacka połączona jest z ucztą plastyczną, przy czym chciałbym zwrócić uwagę odbiorcy przede wszystkim na dokonania nie tylko wspomnianego już Zwierzchowskiego, ale również Szymona Biernackiego, Grzegorza Krysińskiego, a także laureatów konkursu graficznego, Marka Okunia i Krzysztofa Jin Barona.

Trzymając w dłoniach ten wydawniczy rarytas, odnosi się krzepiące wrażenie, iż nie brakuje nam ludzi utalentowanych, udanie kontynuujących dzieło dawnych mistrzów i to właśnie dzięki owym młodym artystom nasza rodzima SF trzyma się całkiem dobrze. Chodzi tylko o to, żeby owe talenty ktoś wydobył na powierzchnię zdarzeń i dał im szansę zaistnieć. To właśnie czyni z powodzeniem Piotr Zwierzchowski, któremu należą się słowa pochwały za kolejny znakomity pomysł.

 

Witold Jabłoński

 

Obcy [praca zbiorowa]

Labirynt, 2007

Stron:116

Cena: 48,00

 


Cudowny język akcji

 

okladka

Aleksandrę Janusz, a raczej jej twórczość, znałam do tej pory z krótkich odsłon w Fahrenheicie. Powiedziałabym nawet, że bardziej znałam Inę z forumowego gadania niż jej pisania. Dziś jednak jestem już po lekturze debiutu powieściowego „Dom Wschodzącego Słońca” i wiedza o Inie-znajomej oraz Aleksandrze-pisarce wyrównała się.

Książka Janusz to w zasadzie bardziej cztery opowiadania niż powieść. Akcja wszystkich toczy się w magicznym mieście Farewell. Magicznym, bo tu mają siedzibę magowie, którzy przetrwali Wielką Wojnę, oraz nowy narybek – odłowiony, uświadomiony i nauczony obchodzić się z magią. W owym mieście też są podziały na swoiste dzielnice: rynsztok zamieszkany przez wampiry i ludzi-szczury, część „niemagiczna”, w której mieści się szkoła, kino, puby, i ta najważniejsza okolica z punktu widzenia świata przedstawionego – domy magów oraz szpital (to z powodu siostry Weroniki – jednej z magiń).

Fabuła wydała mi się dość schematyczna: walka dobrego ze złym, magicznego z bardziej magicznym, odświeżone mity i stereotypowe podejście do symbiozy wampir-ludzkie mięso.

Każde z opowiadań jest zamkniętą, wyjaśnioną całością. Wszystkie wiążą się ze sobą o tyle, że kolejne jest jakby logicznym następstwem poprzedniego – jak tło (życie i wybory bohaterów) w zamykanych odcinkach serialu.

Nie przekonuje mnie pozyskanie nastoletniej Eunice Wight – jakoś za lekko, za łatwo poszło. Dziewczę posiedziało w Internecie, rozwiązało masę zadań matematycznych, będących zakamuflowanym testem magicznych zdolności, potem dowiedziało się, że jest magiem, i powiedziało: OK. Żadnych wątpliwości, żadnych rozterek właściwych wiekowi dojrzewania, żadnego zachłyśnięcia się stanem (mam władzę!), tylko lekkie skinięcie głową.

Pozostałe postaci są już znacznie bardziej przekonujące: Timothy Hawkins – niewidomy mag, twórca Silver Tower, Lloyd Dark – szermierz „natchniony”, Gabriel Shade – wokalista i panikarz, Krzysztof Podróżnik – to bohaterowie już mniej jednoznaczni. Choć wszyscy naznaczeni piętnem tragicznej przeszłości, w chwili obecnej są przesympatyczni i nie sposób ich nie lubić.

Powiem tak: nie porwał mnie „Dom Wschodzącego Słońca”; to nie ten rodzaj literatury, za którym przepadam – komiksowy świat, sceny jak wideoklip. Ale też nie mogłam się powstrzymać, by książki nie doczytać. A to za sprawą języka, jakim autorka operuje. Zachwyciła mnie swoboda składania wyrazów w całość. Aleksandra Janusz posiadła umiejętność, której jej szczerze zazdroszczę – pisania tak, że chce się przeczytać kolejne zdanie: pełne plastyki, obrazu, smaku i zapachu.

Mam nadzieję, że następne utwory Janusz pozbędą się maniery stereotypowości, a nie stracą na uroku od strony językowej. Wtedy autorka będzie miała we mnie zagorzałą fankę.

 

Karolina Kacprzak

 

Aleksandra Janusz

Dom Wschodzącego Słońca

Runa, 2006

Stron: 400

Cena: 28,50

 


Co by nie mówić – jest to coś nowego

 

okladka

Zacznijmy od tego, czego „Odmieńcowi” odmówić nie sposób, a co zarazem jest jednym z głównych powodów, dla których książka nie podbiła mojego serca. Jest to niewątpliwie oryginalny i konsekwentny sposób przedstawiania świata. Zazwyczaj konsekwencja się autorowi chwali i jest jego dzieła wielką zaletą, bo fantastyka fantastyką, a świat, choćby nie wiem jak wydumany, spójny być powinien. To jednakowoż jest przypadek szczególny. Mianowicie Patykiewicz postanowił czytelnikowi z uporem ten świat obrzydzać. Owszem, z naturalistycznym podejściem prochu nie wymyślił, Zola i inni byli na tym poletku sporo wcześniej. Dla nich jednak obnażana brzydota i okrucieństwo świata były środkiem do celu – zmiany rzeczywistości na lepsze. Patykiewicz natomiast, zdaje się, uczynił obrzydzanie celem samym w sobie, a co więcej – zamierzył uczynić z niego znak rozpoznawczy swojej prozy. I tak dostajemy gówna, robale, wychodki, tasiemce, więcej wychodków, gnijące zwłoki, wrzody, a na okrasę dialogi o wychodkach. Ukoronowaniem wszystkiego jest dzieweczka o wdzięcznie postmodernistycznym mianie Krasny Czepeczek, przemawiająca do świata jako całości z wilczych wnętrzności, bo tamże, już na etapie głębokiego zaawansowania procesów trawiennych, boska, ale niepełnosprytna moc wskrzeszająca ją zastała. Całe to przygniatające obrzydlistwo nie ma najmniejszego uzasadnienia w fabule, służy najprawdopodobniej zaszokowaniu odbiorcy, którego jednak w takim natężeniu może – w najlepszym przypadku – wyłącznie znużyć.

Załatwiwszy kwestię zasadniczą, przejdźmy do tego, co powinno być siłą każdej opowieści – do Fabuły. Cóż mogę powiedzieć? Łagodnie rzecz ujmując, nie powala ona oryginalnością, a jej największą zagadkę bez trudu rozwikła już na samym początku względnie oczytany w baśniach uczeń szkoły podstawowej. No dobrze, w nowym modelu edukacji być może pierwszej klasy gimnazjum. Był sobie karzeł, w którego cała wieś rzucała kamieniami i, generalnie rzecz biorąc, dyndał na końcu łańcucha społecznego. Znaczy – krowy pasał. I tylko te krowy się z nim zadawać chciały. Robiły, co im kazał, nawet gadać nie musiał. Słowem – miał chłop rękę do tego fachu. Niestety, pewnego dnia do wsi zawitał tajemniczy przybysz zwany Gera... nie ta bajka, przepraszam. Zwany Rozpruwaczem (ujmujące swoją drogą miano, wioskowi pewnie na wyprzódki chcieli mu udzielić noclegu...). Gdy drogi wędrowca i karła się przecięły, zaszły rozmaite cyrkumstancje zagadkowe zaiste wielce, w wyniku których ten ostatni musiał ukochane swe sioło opuścić i ruszyć – niespodzianka – na poszukiwanie przeznaczenia. Tym samym ulega transformacji z całkiem sympatycznej postaci we Wzorcowego Bohatera. A co to za Bohater bez Kobiety? Albo z Kobietą, której nie trzeba uwalniać z łap wrażych? Resztę Fabuły, skomplikowaną wielce, opuszczę, bo nie miejsce tu na jej zawile meandry.

Wracając do wrażeń ogólnych – „Odmieniec” (że pożyczę porównanie od klasyka) przypomina kupę kompostu, w której z rzadka jeno można znaleźć prawdziwe samorodki dobrych, oryginalnych pomysłów. Zbyt rzadko – niestety. Pomiędzy tymi samorodkami jest zdecydowanie zbyt wiele stron wypełnionych nudnymi perypetiami papierowych postaci, drewnianymi dialogami i bezcelowym turpizmem. Gdy tylko autor próbuje postać skomplikować – ta mu się rozłazi. Może więc i lepiej, że, świadom słabej kontroli nad bohaterami posiadającymi więcej niż trzy zasadnicze cechy, nie próbuje tej sztuki zbyt często.

Podsumowując, przyznać muszę, że nie zdarzyło mi się czytać jeszcze podobnej książki – w moim pojęciu zatem „Odmieniec” to nowa jakość w polskiej fantastyce. Jaka, to już kwestia dyskusyjna, którą nie mnie przesądzać. Bardzo prawdopodobne, że znajdą się odbiorcy, do których ten typ kreacji przemówi, a wręcz ich urzeknie. Żeby określić swój stosunek do tej specyficznej prozy – musicie sami spróbować się z nią zapoznać. Ja ze swej strony zrobiłam, co mogłam, by choć wstępnie przygotować Was na to doświadczenie.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Piotr Patykiewicz

Odmieniec

superNOWA, 2006

Stron: 500

Cena: 33,50

 


„...tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”

 

okladka

Trzy najważniejsze zasady kupowania książek: nigdy nie ufaj informacjom na obwolucie, nie zwracaj uwagi na okładkę i nie wierz rekomendacjom innych autorów. Jeśli zastosujesz się do tych trzech prostych wskazówek, bardzo możliwe, że wyjdziesz z księgarni zadowolony. No, chyba że trafisz na debiutanta – wtedy nic nie jest pewne. Z jednej strony można spodziewać się powiewu świeżości, z drugiej smrodu stęchlizny w postaci powielonych schematów, kiepskiego języka itd. Literacka ruletka – stawiamy na określoną „liczbę”, określoną sumę pieniędzy i kręcimy... No dobrze, w moim wypadku czynnik pieniężny odpada, natomiast dochodzi ewentualna trauma czytelnicza. Jako uczciwy recenzent muszę przecież czytać do końca, czyż nie?

No dobrze, podywagowałem sobie trochę, pobajdurzyłem, a tymczasem kwestia ruletki, jaką jest „Piąty Anioł”, pozostaje nierozwiązana. Żeby więc dłużej nie przeciągać, przejdę do konkretów.

Francja, rok pański 1330. Templariusze, miast gnić w lochach i smażyć się na stosach, żyją z obecnym królem w dobrej komitywie. Do tego od kilku dekad Ziemię nawiedzają klęski, każda kolejna coraz straszniejsza. Na świat zaczynają przybywać demony. W poszczególnych prowincjach władzę przejmują samozwańczy watażkowie, a król Gilbert jest (podobno) szaleńcem. W takich to ciekawych czasach poznajemy inkwizytora Jerome’a oraz nowicjusza Jakuba – parę głównych bohaterów. Panów owych spotykamy w drodze na dwór, gdzie zmierzają celem rozwiązania zagadki Mrożącego Krew W Żyłach Mordu. Jak się jednak okazuje, ofiar tajemniczego zabójcy jest więcej...

Brzmi interesująco. I na samym brzmieniu się kończy. Dlaczego?

Między innymi dlatego, że nuda wyziera z każdego zdania. Wydarzenia ciągną się powoli, bohaterowie wykonują bezsensowne czynności, które nie posuwają fabuły do przodu nawet o milimetr. Autor namnożył mnóstwo wątków pobocznych, które nic ze sobą nie wnoszą. Ot, tu damy historyjkę o biednym żebraku, tam machniemy coś o miłości nekromanty i prostytutki i będzie fajnie. A jak czytelnikom mało, to rzucimy coś jeszcze.

Wszystkie postacie są stworzone „na jedno kopyto”. I nieważne, czy jest to żołdak, szlachcic, uczony, kmiot albo Bóg wie kto jeszcze – wszyscy mówią z tą samą irytującą patetyczną manierą. Do tego są stereotypowe do bólu: dzielni słudzy Kościoła nieustannie cytują Biblię, źli spiskowcy działają wyłącznie nocą (biedni, pewnie na coś chorują...), a podobno szalony król zachowuje się jak naiwniak.

Autor ma też denerwującą skłonność do szczegółowego opisywania przeszłości. Każda co znaczniejsza postać musi mieć szczegółowo opisaną biografię, czasem zahaczającą nawet o dzieciństwo. Większość miejsc odwiedzonych podczas śledztwa jest skrupulatnie opisana, od powstania aż do dziś. Takie rozwiązanie mocno męczy.

Wizja końca świata, zapowiadana tłustymi literami na czwartej stronie okładki, została potraktowana BARDZO instrumentalnie. Raz czy dwa bohaterowie usłyszą o złym demonie, niechybnym znaku końca świata, trochę więcej wspominają o złych czasach przypadkowi ludzie. Jakieś tam klęski niby się pojawiają, ale nie dotykają bezpośrednio Jerome’a i Jakuba. To znaczy, piąty Anioł nie zatrąbił, a Gwiazda nie otworzyła studni czeluści. Nikt świata nie ratuje, za to autor – czy raczej wydawca – mydli nam oczy.

Najbardziej jednak ubolewam nad redakcją. Nie mam pojęcia, gdzie w chwili redagowania tekstu była osoba za nią odpowiedzialna, ale ostatnią rzeczą, jaka przychodzi mi do głowy, jest jej miejsce pracy. Bo chyba nikt, kto ma oczy w stanie użytku, nie przepuściłby takich błędów jak „zniżył się do konwencjonalnego szeptu”. Albo: „do listu dołączony był wykaz rachunków: księgi dotyczące nekromancji...” (który, do ciężkiej cholery, zamachowiec kupuje takie rzeczy i jeszcze zostawia za to rachunek?!)

Gdy zakończyłem lekturę „Piątego Anioła”, na usta cisnął mi się znany chyba wszystkim cytat z „Quo Vadis” – „Bądź zdrów (...) lecz nie pisz”. A jeśli musisz, to, na litość boską, nie wydawaj. Zaoszczędzisz czas, zarówno swój, jak i mój

 

Marcin Kamiński

 

Bartosz Grykowski

Piąty Anioł

superNOWA, 2007

Stron: 340

Cena: 27,50

 


< 06 >