Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (4)

 

 


Miłe początki...

 

okladka

Na drugi tom „Arki Odkupienia” czekałam z utęsknieniem i niecierpliwością. Tom pierwszy zrobił na mnie wielkie wrażenie, mocno przypadł do gustu itd. (szczegóły w recenzji). Niestety, tak często bywa, że gdy się na coś długo i z nadzieją czeka, to potem następuje rozczarowanie. Niewielkie, całe szczęście, ale w sytuacji, kiedy tom pierwszy był bardzo dobry, fakt, że tom drugi jest dobry, nie wystarczy. On jest tylko dobry, a miało by się nadzieję na to „bardzo”...

Akcja, tak znakomicie rozpoczęta w tomie pierwszym, znajduje swoje rozwinięcie i zakończenie, więc w zasadzie wszystko jest w porządku, ale...

Tytułowy wyścig, w którym stawką jest zdobycie tajemniczej broni, być może najpotężniejszej siły niszczycielskiej w znanym wszechświecie, rozgrywa się pomiędzy Clavainem i zebraną przez niego załogą, a dowodzonymi przez Skade Hybrydowcami. Trzecią stroną, aktualnie będącą w posiadaniu pożądanej przez wszystkich broni, jest triumwir Voylova. Bohaterowie ścigają się nie tylko ze sobą, ale też ze złowrogimi Inhibitorami, szykującymi się do zniszczenia inteligencji.

Na samym początku książki czytelnik ma szansę trochę się zmęczyć, a przy okazji przetestować swoją cierpliwość. Reynolds zapoznaje nas z wydarzeniami istotnymi dla dalszej akcji, ale czyni to w formie długiego wykładu, do tego dość skomplikowanego i wymagającego od czytelnika koncentracji. A potem nagle wszystko robi się wręcz oszałamiająco proste, znajduje się statek i załoga dla Clavaina i wszyscy razem ruszają w długą, trudną i pełną niebezpieczeństw podróż na ratunek istotom inteligentnym.

W „Zdradzie” mieliśmy do czynienia z bardzo dobrze zarysowanymi, interesującymi bohaterami. Czytając „Wyścig”, odniosłam wrażenie, że Reynolds uznał, że to, co napisał w pierwszym tomie, wystarczy i może sobie już ten aspekt prawie całkiem odpuścić. A szkoda, bo wydarzenia wymagają oprawy z przeżyć i motywacji bohaterów, a nie tylko ich działań.

Natomiast w „Wyścigu” brakuje mi pogłębionych relacji pomiędzy bohaterami. Jasne, cel jest szlachetny, ale czy to oznacza, że nagle następuje ogólna mobilizacja, bohaterowie, niezależnie od gatunku i opcji politycznej (o ile opcją można nazwać np. Hybrydowców), wszyscy razem rzucą się zgodnie na poszukiwanie broni mogącej ocalić ich świat? Bez żadnych zgrzytów? Taka postawa szczególnie raziła mnie u jednego z bohaterów, którego charakterystyka zawarta w pierwszym tomie pozwalała go posądzać o wiele rzeczy, ale raczej nie o ratowanie świata...

Poza tym rozbudowanie relacji między bohaterami doskonale uzupełniłoby fabułę, która, zgodnie z tytułem, opiera się głównie na wyścigu pomiędzy dwiema frakcjami. Schemat: „lecą, ścierają się, lecą dalej” tylko by na tym zyskał. Z całej powieści najbardziej interesująco przedstawia się wątek Voylovej i jej współpracowników, bo tam właśnie bohaterowie nie tylko działają, ale też czują, mają wątpliwości.

Mimo że dość mocno skrytykowałam brak pewnych elementów w „Wyścigu”, to jednak nie chciałabym, żeby potencjalny czytelnik odniósł wrażenie, iż deprecjonuję tę książkę. To jest bardzo dobra powieść. Wciąga, zajmuje, podtrzymuje zainteresowanie czytelnika. Rozwiązania bywają zaskakujące, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Ale „Zdrada” podwyższyła poziom moich oczekiwań względem tomu drugiego. I niestety, mimo wszystkich swoich zalet, „Wyścig” do tego poziomu nie dorósł.

 

Milena Wójtowicz

 

Alastair Reynolds

Arka Odkupienia tom 2: Wyścig

Tłum. Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski

MAG, 2007

Stron: 352

Cena: 27,00

 


Śmieszny dom

 

okladka

Horror napisany przez ten duet można przyrównać do powieści szpiegowskiej, której współautorami byliby Tom Clancy i Clive Cussler (Pat Curry, „Pages”) – czytamy na okładce „Domu” spółki Frank Peretti i Ted Dekker.

„Można przyrównać”... Otóż nie, nie można! Gorszego i mniej logicznego miszmaszu nie czytałam już dawno. Odnoszę wrażenie, że autorzy nie mogli się zdecydować na jakąś wspólną płaszczyznę porozumienia i wrzucili do gara, jakim jest „Dom”, wszystko, co tylko mogli: są duchy, upiory, Bóg, Chrystus-Zbawiciel, zły morderca, jakaś dziwaczna emanacja szatana (no bo skoro jest Bóg...), a wszystko to podlane pseudopsychologicznym bełkotem w wykonaniu jednej z bohaterek dramatu.

Zaczyna się nawet fajnie: małżeństwo z problemami jedzie na wycieczkę, gubią drogę, spotykają gliniarza, ten wskazuje szosę do pensjonatu, znajdują pensjonat, w środku kolejną parę – tym razem rywalizujących ze sobą kochanków, i nikogo więcej. Jedzenie jest zatęchłe, a spod piwnicznych drzwi wydobywa się smrodek...

Wydaje się, że dobry początek i nieźle zarysowane przyszłe wydarzenia pociągną w pożądanym przeze mnie kierunku rozwój akcji. Jeszcze przez maleńką chwilę jest w miarę w porządku. Czworo głównych bohaterów spotyka dziwacznych mieszkańców pensjonatu: babę, faceta i młodzieńca z niedorozwojem. Dowiadują się, że grozi im niebezpieczeństwo ze strony tajemniczego pana White’a, na co wskazuje znaleziona na puszce po zupie instrukcja gry: „1. Bóg przybył do mojego domu, a ja go zabiłem. 2. Zabiję każdego, kto przybywa do mojego domu, tak jak zabiłem Boga. 3. Dajcie mi jedno martwe ciało, a możliwe, że zapomnę o zasadzie nr 2. Gra kończy się o świcie”.

I od tego mniej więcej momentu wszystko trafia szlag, i powieść zaczyna przypominać kiepski horror klasy B.

Dialogi między bohaterami są denne, konflikty między nimi zarysowane (bo przecież muszą się pojawić – szukamy wszak martwego ciała) mało prawdopodobne, dziwaczni mieszkańcy niczego konkretnego do akcji nie wnoszą, pętając się w poszczególnych scenach trochę bezsensownie. Pojawia się mała dziewczynka – nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co. Bohaterowi lezą nie tam, gdzie powinni – aż oczekiwałam, kiedy będę mogła zakrzyknąć, jak przy tego typu horrorach się krzyczy: „Nie wchodź tam! Tam czeka złe!”

„Dom” jest opisany przez wydawnictwo jako „thriller paranormalny”. Na przodków! A jaki niby miałby być?! Obyczajowy? Rzeczywisty? Historia romantyczna a miłosna? Upiory, demony, duchy – to są zawsze zjawiska paranormalne. Daleko spółce Peretti-Dekker do Stephena Kinga, który z iście mistrzowską wirtuozerią opisał psią wściekliznę.

Zmęczył mnie ten horror, nie nadążałam za koncepcją również ujawnioną na okładce: „Droga ucieczki jest w tobie”. Jeśli chodziło autorom o przeżycie duchowe czy mistyczne na tle religijnym – po co wsadzili akcję do siedziby psychopatycznego mordercy? Jeśli chodziło im o wyrwanie się z fizycznego piekła, jakim jest nawiedzony dom – po co religia i Zbawiciel, który pojawia się, by pomóc bohaterom?

Takich pytań jednak nie zadawałam sobie wiele – i nie skłoniły mnie one wcale do rozumienia owej drogi ucieczki we mnie. Przez lekturę „Domu” przebrnęłam w locie, chichocąc pod nosem, gdy trafiałam na coraz to nowe bzdury.

Zdecydowanie nie polecam.

 

Karolina Kacprzak

 

Frank Peretti, Ted Dekker

Dom

Tłum. Agata Gębska

Studio Emka, 2007

Stron: 272

Cena: 29,90

 


Baśniowa Ukraina

 

okladka

Wyznam szczerze, z marszu i bez żadnej krępacji: książka mnie urzekła. Urzekła mimo pewnych, nazwijmy to mankamentów, niezawinionych zresztą przez autorów. Polski tytuł „Baśnie Narodów Byłych Republik Radzieckich” (tytuł oryginału „Kobzar 2000”, nawiązuje do pierwszego zbiorku poetyckiego Tarasa Szewczenki) może być mylący. Dlaczego? A bo to takie baśnie-niebaśnie, ograniczające się w dodatku do jednej z siedemnastu „byłych” – Ukrainy.

Nie należy jednak spodziewać się, że autorzy, bracia Kapranow, kimkolwiek by byli (jako że wydawca nie zamieścił żadnej o nich informacji, a szkoda), przeniosą nas w stepy, oczerety, jary czy wreszcie do Horpynowego młyna. Żadnych sokołów, co to omijają, żadnych tam uroczysk. Zapomnijcie.

Są to bowiem baśnie na wskroś współczesne. Nie znajdziesz w nich, drogi czytelniku, kozaków po zęby uzbrojonych, dziegciem wysmarowanych, jeno drobnych biznesmenów, uczniów, studentów, kobiety pracujące, a nawet emigrantów zarobkowych, tak się składa bowiem, że akcja jednej z baśni dzieje się w Warszawie. I to właśnie (współczesność, a nie Warszawa) jest jednym z atutów książki. Bracia Kapranow nie uciekli w świat przeszły-zaprzeszły, opisali swoje tu i teraz, czyli współczesną Ukrainę i jej mieszkańców. Możemy dość dokładnie poznać, czym tak naprawdę żyją, co ich obchodzi, a co nie, dlaczego robią to czy tamto. Ot, zwykłe historie zwykłych ludzi. Niby nic, a tak wiele. Skarbnica wiedzy, tym bardziej że większość Polaków zdaje się patrzeć na naszych sąsiadów albo poprzez stereotypy (tania siła robocza, horyłka i dusza wolna jak ptak, a rzeczpospolita od morza do morza, bla, bla,bla), albo niusy (które w gruncie rzeczy dotyczą tylko i wyłącznie polityki i do prawdziwego życia mają się jak ja do Paris Hilton).

Kolejną zaletą „Baśni” jest to, że baśniami są i basta. Bracia Kapranow wykorzystali wszystkie chyba atrybuty tego gatunku. Historie są opowiedziane językiem, który nie powala wysublimowaną stylistyką czy szczególną estetyką zdań. Ot, takie sobie bajanie, przy ciepłym piecu, w bani lub na ławeczce na daczy. Niespieszna narracja pozwala skoncentrować się na treści poszczególnych utworów, wydobywa istotę każdej historii. Dla miłośników szeroko (bardzo szeroko) pojętej rosyjskiej fantastyki atutem może być fakt, iż podczas lektury miałam nie tylko wrażenie, że na nowo odkrywam „na szczupaka rozkazanie” czy inne baśnie rosyjskie, ale każda z opowieści niezmiennie kojarzyła mi się z Wielki Guslarem, nieodżałowanym Korneliuszem Udałowem i jego sąsiadami grającymi na podwórku w domino, nie wspominając już o atmosferze INBADCZAMu. Cudownie.

Autorzy nasycili swoje opowieści również elementami fantastycznymi, baśniom przypisanymi. Współczesną Ukrainę penetrują bowiem jak dawniej: rusałki, wilkołaki, upiory, sukkuby i wszelkie inne krew oraz siły witalne wysysające stwory. I co ważniejsze, wszystkie one doskonale się czują w XXI wieku. Braciom Kapranow udało się, co niełatwe, ożenić tradycję ze współczesnością. I sławmy ich, bo warto.

Na pochwałę zasługują również tłumacze, którzy zgrabnie oddali ducha tych opowieści, nie gubiąc przy tym prostoty języka. Naprawdę brawo. Natomiast wydawca, mimo dużej staranności w przygotowaniu edycji (na uwagę zasługuje układ książki i okładka), powinien wysłuchać kilku słów prawdy. Ja rozumiem, że pośpiech, bo Targi, bo Ukraina ich gościem itp., ale czy zatrudnianie dyslektyków na stanowisku korektorów naprawdę było konieczne? Czy redagowanie studenckich podręczników to wystarczająca kwalifikacja, by redagować literaturę piękną? Wiem, doskonale zresztą, że przy przekładach kalki językowe (zwłaszcza gdy rzecz dotyczy języków pokrewnych) są nieuniknione, ale by je wyeliminować, zatrudnia się przecież wymienionych wyżej fachowców. To tak na marginesie, ponieważ nie chciałabym, żeby te drobne mankamenty przesłoniły prawdziwą wartość „Baśni Narodów Byłych Republik Radzieckich”. Miłej lektury.

 

Dorota Pacyńska

 

Bracia Kapranow

Baśnie Narodów Byłych Republik Radzieckich

Tłum. Anna Sławińska, Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz,

Tadeusz Iwański, Samanta Busiło, Ula Witwicka-Rutkowska

VIZJA PRESS&IT, 2007

Stron: 412

Cena: 36,00

 


Kiedy się marzy we śnie

 

okladka

Sięgając po „Najdroższą”, drugi tom nowej sagi państwa Eddings, nie liczyłem na niespodzianki. Nauczony doświadczeniami z innymi ich książkami mniej więcej wiedziałem, czego mam się spodziewać. Pierwsza część cyklu „Starsi bogowie” wskazała kierunek rozwoju akcji. Powieść pod tym względem mnie nie zawiodła, ale też i nie zaskoczyła. Przewidywalność – tak można spokojnie nazwać największy mankament twórczości pana Davida i pani Leigh. Jednak zacznijmy od początku.

Pierwszy tom wprowadził czytelnika w świat Dhrallu. Miejsca, gdzie bogowie pracują na zmiany, a lud może spotkać absolut łowiący ryby w pobliskim jeziorze. Życie toczy się tu powoli, a wszyscy są w miarę szczęśliwi. Zupełnie jakby autorzy wskazywali nam palcem tabliczkę z napisem Arkadia. Jednak, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, na horyzoncie pojawiają się czarne chmury. Vlagh, uosobienie wszystkiego, co złe, pragnie zdobyć więcej władzy, używając do tego potworów, stanowiących efekt ingerencji w ewolucję. Stwory, powstałe w wyniku jego działań, potrafią zaskoczyć, a zarazem zadziwić. Mogą sprawiać wrażenie nieporadnych, jednak są śmiertelnie niebezpieczne, nawet po śmierci.

Na szczęście czwórka bogów, dzięki staremu proroctwu, jest świadoma niebezpieczeństwa. Zna również sposób, w jaki może ocalić swój świat. Odnajduje Marzycieli, dzieci potrafiące przepowiadać przyszłość oraz wpływać na zdarzenia poprzez marzenia senne. Tak zaczyna się pierwsza z czterech (zapamiętajcie tę liczbę) ksiąg nowej serii „Marzyciele”.

„Starsi bogowie” zaczynali się od przedstawienia bogini Zelany, jej lęków, nadziei i charakteru. Gdy dowiaduje się od Marzyciela, że jej ziemie są zagrożone, postanawia podjąć walkę. Akcja rozwija się powoli, nieubłaganie zmierzając w stronę kulminacyjnej bitwy między dobrem a złem.

„Najdroższa” opisuje dalsze losy bóstw, marzycieli i armii broniących ziem drugiego z bogów, Veltana, przed zakusami Vlagha. Niestety, akcji nie ma tu zbyt dużo, a jedyna bitwa jest opisana w taki sposób, że czytelnik może odnieść wrażenie, iż jest ona mało ważna i rozgrywana na trzecim planie. Taki zabieg dziwi, ponieważ fabuła zasadniczo poświęcona jest przygotowaniami do konfrontacji zbrojnej. Jednak autorzy wyraźnie woleli się skupić na osobach bohaterów, wyjaśniając motywy, jakimi ci się kierują. Nie wszystkim przypadnie to do gustu. Ja sam się w paru miejscach nudziłem.

Pomijając ten mankament/niemankament (niepotrzebne skreślić, gdyż, jak wiadomo, zależy co kto lubi), można spokojnie powiedzieć, że „Najdroższa” jest dziełem równie dobrym, co „Starsi bogowie”. Dialogi i postaci same w sobie robią jak najlepsze wrażenie. Widać, że państwo Eddings pracują razem, ponieważ takiej mozaiki charakterów i wiarygodnych bohaterów jedna osoba by nie wymyśliła. Szczególnie że zarówno postawy kobiet, jak i mężczyzn sprawiają wrażenie przeniesionych prosto z naszego świata. Moim skromnym zdaniem to najlepszy element całej ich twórczości. Świat Dhrallu jest bogaty, a każdy kraj ma własne zwyczaje, wierzenia, a także sposób na życie. Równie ciekawym elementem jest owadzia konstrukcja społeczności Vlagha. Nie mogłem oprzeć się skojarzeniu z obcymi z filmów „Aliens”.

„Najdroższa” jest powieścią oferującą sporo przyjemności. Czyta się ją szybko i przyjemnie – nie raz i nie dwa wybuchałem śmiechem, śledząc perypetie bohaterów. Wszystko to jest świetnym, a co ważniejsze, wystarczającym powodem, by przeczytać tę książkę. Nawet pomimo tego, że nie jest zbyt oryginalna.

W tym momencie docieramy do zgrzytów. Niestety, jeśli oczekujecie czegoś wyjątkowego, nietypowego, to się zawiedziecie. Powieści państwa Eddings są doskonałym przykładem głównego nurtu fantasy. Co prawda nie uświadczymy tu elfów, krasnoludów i karczm, ale nie zmienia to faktu, że wszystko już było. Czytelnik od samego początku staje po właściwej stronie, a ewentualny zdrajca daje się rozpoznać niemal w tym samym momencie, w którym pokazuje paskudną mordę. Niewiele zdarzeń jest w stanie zaskoczyć czytelnika, ponieważ wszystko jest sygnalizowane odpowiednio wcześnie. Można odnieść wrażenie, że książka nadaje się jedynie dla prawdziwych zapaleńców. Jednak nie do końca tak to wygląda.

Nieco bardziej irytującym jest fakt, że dobrzy mają radę na wszystko. Na horyzoncie pojawia się nowy kłopot – SIUP i rozwiązanie wyskakuje niczym królik z kapelusza. Nie ma dramatyzmu, czytelnik nie czuje emocji, gdy ludzie-owady szturmują umocnienia. Bóstwa i cała reszta mają po prostu za dużą przewagę i to jest bardzo denerwujące. Jednak nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w następnej części ulegnie to drastycznej zmianie. Liczę na to z całego serca, ponieważ tylko taki zabieg wzbudziłby jakieś emocje, obawy, a przede wszystkim zacieśniłby stosunki na linii bohaterowie-czytelnik.

Chciałbym również wspomnieć o innym denerwującym elemencie. Przedstawione armie są o wiele za duże. Nie wiem, jak was, ale mnie określenie „pięć armii” czy „pięćset tysięcy żołnierzy” przyprawiał o szczękościsk. Pomyślmy logicznie. Która armia (oprócz owadziej) skwitowałaby utratę „kilku tysięcy” ludzi wzruszeniem ramion? A morale? O takich pierdołkach jak wyżywienie i zaopatrzenie tak licznych formacji nie wspomnę.

Sposób prowadzenia akcji w drugim tomie przypomina ten z pierwszego. Jedyną różnicą jest postać głównego bohatera. Tym razem to Veltan i jego ziemie są zagrożone. Stworzyło to regułę, dzięki której można spodziewać się wydarzeń w następnych dwóch tomach. Mamy cztery bóstwa, cztery ziemie, czterech Marzycieli, a także cztery tomy. Zależność jest widoczna jak na dłoni.

Seria jest wydawana nakładem Prószyński i S-ka, tak więc czytelnik dostaje towar na dobrym poziomie. Druk jest niezły i nie rozmazuje się po przejechaniu palcem, co zawsze mnie irytuje. Również papier nie odrzuca i nie przeszkadza w zagłębieniu się w lekturę. Jednak zauważyłem irytujący błąd czy też przekłamanie. Na czwartej stronie okładki napisano bowiem że... seria dorobiła się ochrzczenia tytułem pierwszego tomu – „Starsi bogowie”! Tym gorsze wrażenie ów byk sprawia, że również z tyłu została użyta poprawna nazwa – „Marzyciele”. Nie wiem, dlaczego tak postąpiono, ale to duży minus dla wydawcy.

Reasumując, seria jest godna polecenia miłośnikom fantasy, którzy nie oczekują zbytniej oryginalności i fajerwerków z wodotryskami. Jednak jeśli ci bardziej wymagający schowają nadmierne oczekiwania do kieszeni, zachwycą się świetnymi dialogami i bogactwem mocno zarysowanych postaci. Biorąc to pod uwagę, a także poprzedni dorobek państwa Eddings, „Marzyciele” są godni czasu i pieniędzy im poświęconych. Każdy znajdzie tam coś dla siebie.

 

Piotr Szczeponik

 

David & Leigh Eddings

Najdroższa (Marzyciele: Tom II)

Tłum. Agnieszka Barbara Ciepłowska

Prószyński i S-ka, 2007

Stron: 319

Cena: 29,90

 


< 08 >