Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 11>|>

Nieudany poradnik dla publicysty

 

 

Bynajmniej nie to jest przyczyną, że co rusz pojawiają się poradniki dla autorów. Nie dlatego postanowiłem napisać, co napisałem. Głównie dlatego, że nie tylko wyć mi się chce, owszem, ostatnio podwywam sobie coraz częściej. No więc chodzi mi o to, żeby inni ludzie zabrali się za pisanie publicystyki. Tak, chcę mieć konkurencję. Jak najbardziej. Klawiatura mnie się rozklepała. Spację podparłem sprężyną z gniazdka na 230 woltów, bo przestała odbijać. We łbie pusto, pisać wypada, trzeba, a tu zasadniczo nie pisać, a wyć się chce.

I cóż? Wyć albo nie wyć? Co z wycia na pustaciach? Raczej racjonalnie trza by się postarać o zmiennika, nie? Zachęcić, wyjaśnić, bo na pewno rzesza żądnych sławy młodych i gniewnych czeka z rękami uniesionymi nad nierozklepanymi klawiaturami, w których jeszcze nie trzeba było wstawiać sprężynek pod spacje. Pisaliby, gdyby tylko im kto trochę rad udzielił. Prawda?

Jakoś głupio mi udzielać porad, jak pisać. No bo, gdybym sam pisał... Pisze mi się, jak paluszki niosą, jak myśl wolna i swobodna wiatrem niesiona, niczym bańka mydlana. Raz w prawo, raz w lewo, a jakby komuś przyszło do głowy schwytać i sprowadzić na ziemię, pink! I bańki nie ma.

Jakoś mi się udaje przeszmuglować przez te wszystkie lata z totalnym brakiem pomysłów, nieznajomością języka polskiego. Trochę głupio, że Wikipedia zalicza mnie do „publicystów”. Pisarz, ewentualnie, podobnie jak malarz może być prymitywistą, autor może być autorem z przypadku. Bywa zresztą często. Całkiem niedawno wysłuchałem sobie wiersza z gatunku horror, którego autorem jest chłopak, lat dziewięć. Wyszło mu z rytmem, rymem i onomatopeją, z przeproszeniem, nie mówiąc o takich środkach rażenia jak przenośnie, przerzutnie, porównania czy metafury. Metafory? No nie wiem. Więc gdy o kimś piszą, że jest ałtorem, to jeszcze nie znaczy, że można się po nim spodziewać, że znowu coś wytworzy. Tymczasem słówko „publicysta” oznacza kogoś, kto się posługuje językiem polskim (mówimy o słówku „publicysta” w języku polskim) nie tylko poprawnie, ale sprawnie. Publicysta to facet, który już dużo napisał na wiele tematów, który ma opanowaną formę i potrafi sprawnie przekazać treść. Ot, co.

U mnie z polskim kiepsko. Posługuję się ciągle żargonem czy może gwarą dolnośląską. Nie pomógł tatuś-polonista. Po latach sobie myślę, że było tatusia słuchać! Było słuchać, jak mówi po polsku. A ja najwyżej słuchałem, co mówi... No i kicha. Dobrze nie jest. Przekonuję się o tym nieraz, gdy moja małżonka przypadkiem zajrzy w ekran kompa w te moje bazgroły. Kiedyś było lepiej, gdy pisałem starym atramentem na papierze pakowym, szarym papierze, co się tak przeleżał, że był się łamał i zapakować nic w niego nie można było, więc na nim pisałem, bo nie szkoda. Nawet zapisany tak samo na podpałkę się nadawał. A że bazgrałem jak kura pazurą, i to u lewej nogi, nikt nie odczytał tego na tyle, żeby mnie jak tę kawkę zjechać. Dziś, niestety, technologia sprawy zamieszała. Może i pisałbym jak owa kura pazurą, gdybym, na ten przykład, tabletu używał, ale że pisuję w trybie tekstowym, bo karta Herkules, z tych najpierwszych Herkulesów, co już tylko bardzo starzy właściciele komputerów pamiętają, to – niestety – da się przeczytać. No i jak żona czyta, to mi wkłada potem do głowy zasady polskiej gramatyki. Polska język, trudna język... Bo na przykład wołacz o! Nie... inaczej u mnie gadali: ło. Ło Jezusicku... Tak sobie myślę, że skoro nachodzę się z Miodkiem, owszem, „dzień dobry” sobie mówimy, to się z jakąś półlitrą do niego wybiorę, sprawę wyłuszczę, żeby to i owo skasować, tamto za normę uznać i w ogóle czy muszą się oni tej, z przeproszeniem, normy językowej trzymać?! Przecież i tak nikt prawie nie czyta. Ja nie czytam, ja piszę.

No więc tak, chodzi mi o to, żeby i Ciebie, Drogi Czytelniku, wpuścić w te maliny. Znaczy, nie, tfu! Nie w maliny. Zachęcić do szlachetnej, tfurczej działalności. Rozwijącej się... Czy rozwijającej Ciebie. Na przykład, żebyś zamiast na siłownię – nawet nie chodził, nigdzie chodzić nie musisz – więc zamiast chodzić na siłownię, mógłbyś, na ten przykład, siąść do komputera i napisać. Nie? Czemu nie? Że co, że sensu nie ma? No... nic nie ma sensu. Żyć się nie da, a żyć trza, jak mawiali w pegieerze.

Ba, a o czym i jak pisać? Nawet bardziej „jak” niż „o czym”. Inaczej mówiąc: o ile w pierwszym podejściu kandydat na pisarczyka, w odróżnieniu od bublicysty czy pisarza, rozpatruje i widzi tylko jeden problem w postaci, co mianowicie napisać, to jeśli w bliższym spojrzeniu nie dostrzeże tego, trzeba mu paluchem pokazać: bo, na przykład, bloga trza pisać!

Generalnie, ilość zagadnień do rozwiązania jest całkiem spora. Powiedzmy sobie szczerze – nawet przy najlepszych chęciach zredukowania liczby owych problemów jest ich o wiele za wiele na życie pojedynczego człeka, a nawet całej ludzkości, bowiem nawet zakładając całkiem skończoną liczbę kombinacji słów, jakie się da utworzyć z dość niewielkiej liczby – zazwyczaj kilkuset słów, jakimi się na co dzień posługujemy – to, uczciwie mówiąc, owa skończoność jest dostatecznie obfita, by wyglądała na nieskończoność.

Pitu, pitu. W kwestii blogowania. Blogowania nie umiem. Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem, czem blog od felietonu się wyróżnia, głównie dlatego, że nie wiem, jak felieton wygląda. Owszem, są tacy, co twierdzą, że wyklepuję na klawiaturze luźną formą owej, z przeproszeniem, felietony. Może?

Owszem, klepię, dość często bez ładu i składu, że niby pozornie, że taka forma, że owe niegramatyczne zdania dla skupienia uwagi czytelnika albo nowoczesna forma w nowoczesnym medium. Elementy rapu czy blogu, jakby się kto nachalnie czepiał. Wszelako mam poważne podejrzenia, że całkiem zwyczajnie to są teksty bez ładu i bez składu (kij do zadu, jak zaimprowizował kiedyś Kobiela). No więc jakoś tak, bez składu i ładu i kij do zadu. Tym niemniej istnieje podejrzenie, że dzięki elektroniczności medium lub dzięki elektronicznym mediom, lub dzięki Jego Wirtualności Internetowi, lub – na przykład – otworzenia się przed nami Przestrzeni Wirtualnej (czytelnik zechce dopisać sam resztę niewypatrzonych przez ałtora rytualnych zaklęć Nowomowy XXI Wieku) kształtuje się specyficzna forma wypowiedzi zwana blogowaniem. „kOhaNi MoI cUDoWnIe zAhlaLiŚmy” – jak wyczytałem jakiś czas na blogu. Jakoś tak się właśnie owa forma kształtuje, specyficznie świadomie, mniej lub bardziej, albo całkiem nieświadomie rżnąc wszelkie zasady pisowni, gramatyki. Bez litości dla formy i bez treści, nie mówiąc o litości dla treści, jak mi się zdaje.

Aczkolwiek można prowadzić blog polityczny. W blogu politycznym dowalamy swoim, jak to się mówi w przypływie kurtuazji, przeciwnikom intelektualnym. W rzeczywistości tym piii, piii, którzy powinni piii i których należałoby piii i tak dalej piii, piii, piii.

Pisanie jest wielkim marzeniem. To znaczy, mnóstwo ludzi marzy, a nawet zaczyna pisać, wyobrażając sobie siebie jako Wielkiego Klepacza Klawiatury, za którym podążają tłumy, którego teksty są nie tylko czytane, ale właśnie zwyczajnie potrzebne. To znaczy któś ich teksta potrzebuje, na przykład, bo ów wie, że tekst całkiem innego ałtora nie robi wrażenia albo robi wrażenie całkiem nie takie, jak potrzeba.

Przyuważyłem ostatnio, że istnieje klasa publicystów, którzy są redakcyjnymi dyżurnymi pajacami albo prosto skazat’ durniami. Redakcja potrzebuje od czasu do czasu kogoś, kto powie coś tak durnego, że przeciętny albo nawet nie tylko przeciętny, ale – że użyję statystycznego łamańca – przeciętnie, średnio biorąc, każdy czytelnik poczuje się od niego mądrzejszy. Chodzi o ałtora dość głupiego, którego Czytelnik zauważy wśród rozlicznych atrakcji, jakie mu funduje za niewielką kasę RedAkcja. Tu pozwolę sobie na dygresję, że czasami także Szanowna RedAkcja, ale to rzadko, tylko wówczas, gdy do RedAkcji mamy jakiś interes, na przykład żeby rzucili okiem na nasz debiut. No więc owa RedAkcja – niezależnie od tego, czy jest Szanowną Redakcją, czy bandą durniów, Układem, Masonerią oraz jeszcze pii, piii i pii – kombinuje jak koń pod górę, by Czytelnik – w istocie Nabywca gazety – raczył po raz wtóry nabyć za niewielką opłatą, która to wystarczy co prawda na papier i drukarnię, ale bez której nie domknie się bilans płatniczy. Gotowa by do pisma dołączyć na przykład karuzelę, a choćby z Madonnami, żeby tylko Czytelnik zechciał pozostać Nabywcą. Otóż najwyraźniej sprawdzono, że dobrze jest mieć jakiegoś ałtora, któren to szczerze najlepiej jest głupszy niż przewiduje Polska Norma oraz Normy Branżowe i który da tę satysfakcję dla Czytelnika: ma on przewagę intelektualną nad ałtorem. Chwila szczęścia nad płachtą papieru, poczucie czy uczucie rzadko doznawane w kontaktach z innymi ludźmi.

Pomyśl sobie, Czytelniku, który czasami marzysz o byciu autorem, o tym, jak to być właśnie takim ałtorem, dyżurnym głupkiem, pajacem z odpowiednim marginesem głupoty, który zapewnia, że 95% targetu dozna właśnie owej chwili szczęścia. Pozostałe 5%, żebyś nie miał wątpliwości, ma owo poczucie przewagi intelektualnej prawie zawsze, cokolwiek czyta. Nawet gdyby to było abecadło, i tak będą owi ludzie mieli pewność, że w kwestii a czy be oni zawsze deee!

Otóż właśnie, zagadnienie redakcyjnego głupka to bynajmniej nie jest sprawa łatwa. Sęk bowiem w tym, że nie tylko trzeba umieć trochę obsługiwać komputra (gdyby trzeba było przepisywać teksty, to RedAkcja pocięłaby się tępym niezbędnikiem), nie tylko sprawnie trafiać paluszkami w klawisze, ale trzeba jeszcze mieć sprawność w kleceniu słów. Słowotokowi trzeba nadać formę pozwalającą to łyknąć bez popitki. Albo najwyżej z dwoma setkami, znaczy jedną musztardówką. Byłoby dobrze, żeby i na trzeźwo gazetę dało się czytać, ale nie bądźmy zbyt wymagający... Więc, Drogi Czytelniku, ów pajac, redakcyjny głupek nie może być pierwszy lepszym głupkiem. Nie, głupi, owszem, może być, ale musi mieć dość literackiego talentu, żeby owe głupoty wypisywał z niejakim albo nawet z całkiem konkretnym polotem.

Mam poważne podejrzenia, że niektórzy zostali przyjęci na ten etat redakcyjnego wy-głupka i z zaciśniętymi zębami go wykonują. Co do kilku, których znam, to nie mam wątpliwości: ową przewagę intelektualną otoczenie odczuwa nad nimi także i podczas towarzyskich kontaktów. Nawet jeśli ów wykazuje się właśnie swoistymi przebłyskami literackiego geniuszu, to znajomi mówią: „popatrz, jaki byłby mądry, gdyby nie był taki głupi...” Tak, owszem, istnieje takie zjawisko, że gdy kogoś Bozia obdarza na przykład włosami, to rozumu poskąpi, gdy da język giętki, to lepiej nie powtarzać, co myśli ta głowa. Rzecz jednak w tym, że to rzadkie w istocie zjawisko człowieka utalentowanego.

Znacznie częściej spotykamy ludzi po prostu niedurnych, którzy się uczą, czego chcą od nich, i pełnią swą rolę, bo tego od nich oczekują chlebodawcy. Albo, na przykład, tego się tylko nauczyli.

No właśnie, jak to jest być dyżurnym redakcyjnym głupkiem, sprawnym producentem głupot? Człowiekiem, który ma tę przykrą świadomość, że gdyby zaczął ciut mądrzej gadać, to zginąłby w tłumie?

Jeśli więc marzysz, Czytelniku, o zostaniu autorem z prawdziwego zdarzenia, zadumaj się nad tragiczną postacią redakcyjnego głupka.

Istnieje jeszcze gorsza możliwość: redakcyjna zatkajdziura. Człowiek, który po telefonie o 14.15 potrafi do 15.00 zapełnić stronę po spadłej reklamie, za którą mieli zapłacić do 13.00 i nie zapłacili. Wszystko jedno, co napisze, a nawet nie – człowiek, który potrafi napisać tekst, na który nikt nie zwróci uwagi, sprawa się bowiem zasadza na tym, że o spadniętej reklamie dzwonili z działu reklam i nie mają pojęcia tam, co mianowicie jest tematem numeru, jakie są tam artykuły. Człowiek ów musi na podstawie krótkiej informacji, że zrobiło się miejsca na jakieś 4000 znaków, napisać taki tekst o wirusach komputerowych, że jeśli nawet pismo jest w całości poświęcone makijażowi na szczególne okazje i jeśli nawet redaktor już ma w numerze poświęconym kosmetyce trzy teksty o wirusach komputerowych po innych spadłych reklamach, to i tak ten czwarty też bez strachu wsadzi. Jest bowiem do tego stopnia bezbarwny, do tego stopnia szary i nieczytelny, aczkolwiek znakomicie się czytający, że Nabywca, jeśli nawet wsadzi w niego swój nos, nawet jeśli go przeczyta, to po pięciu sekundach nie będzie umiał powiedzieć, o czym to było. I dlatego, jeśli przeczyta cztery kolejne teksty poświęcone straszliwemu zagrożeniu, jakim są wirusy komputerowe, choć chciał się dowiedzieć, jak zachować do kilku promili świetny wygląd na imprezie, nawet nie zauważy, że zrobiono go w konia.

Tacy autorzy bywają beniaminkami redakcji. Tacy, którzy kilkadziesiąt sekund przed godziną 15.00 wysyłają mailami (musisz mieć dostęp do Internetu, żeby być beniaminkiem redakcji) zamówione 4000 znaków i faktycznie jest to 4000 plus minus najwyżej 5 znaków. Dostajesz dokładnie o umówionej porze dokładnie umówioną ilość takiego tekstu, którego nawet wprawiony redaktor nie jest w stanie komukolwiek streścić innymi słowami niż tytuł lub „ten tekst, co idzie tam, gdzie miała iść reklama gwoździ”. Idealnie jest, gdy zamiana tytułu takiego fachowo napisanego tekstu ze „100 sposobów na wirusy komputerowe” na, na przykład, „Masakra w Kongo” czy „Pięć minut dla Twojego Przyjaciela” nie ruszy nikogo i każdemu wyda się uzasadniona. Bo, Drogi Czytelniku, układ tytułów we współczesnej gazecie gra bardzo istotną rolę. Nie chodzi bynajmniej o to, że jeśli ów układ będzie jakiś, to ilość upragnionych Nabywców wzrośnie, gdy inny, to zmaleje. Nie, są różni, mniej lub bardziej fachowo wyglądający fachowcy, którzy twierdzą, że tak właśnie będzie. Jeśli chcesz znać moje prywatne zdanie, to ni cholery nie ma to znaczenia. Owszem, trzeba wybić kilka tekstów na pierwszy plan. Kilka tekstów Nabywca przeczyta, pozostałych trzydziestu, czterdziestu na pewno nie. Na pewno zwisa Nabywcy luźnym bykiem ukochany układ graficzny stron, nie tylko dlatego, że ich układ przypomina otwarty kosz ze śmieciami. Nijak ma się do zasad doboru kolorów czy kompozycji. W większości wypadków mamy produkt warty swej ceny, jak niezapomniana „Herbata Gruzińska”, dla mnie symbol peerelu. Smak, który jest dziś nie do odzyskania, może bladym jego wspomnieniem byłby napar ze zjełczałej słomy owsianej. Więc, Mój Drogi, niezależnie od tego, że Nabywcy zwisa owym luźnym bykiem, to są specjaliści, co muszą od czasu do czasu zainterweniować z wielkim krzykiem, że „z tym coś trzeba natychmiast zrobić!” Tytuł musi być większy, mniejszy, mieć czcionkę ozdobną, prostą, szeryfową, bezszeryfową, zostać wyboldowany lub wydutkany. Dobrze jest, gdy do artykułu pasuje jakikolwiek tytuł. Ot co.

Autora, który dostarcza takie zupełnie przezroczyste teksty, które przyjmują każdą charakteryzację, kocha się w RedAkcji. Aczkolwiek się nie docenia. To znaczy, niewiele mu się płaci. Przy pierwszej lepszej personalnej roszadzie ów beniaminek wylatuje na zbitą mordę. Przy czym znaczną częścią umotywowania owej decyzji jest to, że przy takim talencie to zawsze sobie poradzi. Jeden z mechanizmów działania Prawa Kopernika na rynku pracy, że mianowicie pracownik gorszy wygryza pracownika lepszego. Takie jest życie.

Kto pozostaje? Fircyk, czyli autor nazwiskowy. Otóż nazwiskowym może być także dyżurny idiota, ale zazwyczaj jest nim postać, którą osobiście klasyfikuję jako fircyka.

Będąc na etacie fircyka, nie musisz udawać durniejszego, niż jesteś. Ważne tylko, żebyś nie starał się być mądrzejszy i, co najważniejsze, nie próbował niczego się uczyć. Wypowiedź fircyka jest bowiem taka, że każdy się z nią zgadza. Fircyk nie może mówić rzeczy nowych. Opowiadał mi kolega o wynikach badań nad działaniem naszego rozumu, że był taki eksperyment. Mianowicie puszczano delikwentowi film, w którym były wmontowywane obrazki trwające około 1/10-1/16 sekundy. Jeśli obrazek był wcześniej delikwentowi znany, pokazano mu go, to ów zauważał. Jeśli nie, to nic nie widział, łącznie z zerowym efektem postrzegania podprogowego.

Będąc fircykiem, musisz się nauczyć, że zaskakujesz w istocie, powtarzając wkoło Macieju to samo. Abyśmy się dobrze zrozumieli: musisz powtarzać, inaczej Twego wspaniałego tekstu ludziska nie dostrzegą. Jeśli napiszesz coś, czego jeszcze się nie nauczyli, czego się – co najważniejsze – nie spodziewają po Tobie, nie zauważą, że tekst był. Autor nazwiskowy pisze to, co się czytelnikowi z jego targetu z jego nazwiskiem kojarzy.

Wspomniałem o ogromnej złożoności zagadnienia pisania bublicystycznego. I nie bez przyczyny przedstawiłem Ci trzy style pisania. Oto bowiem trzy wektory bazowe wyznaczające przestrzeń, w jakiej się masz poruszać. Jak do tej pory tylko trójwymiarowa. Lecz bynajmniej nieeuklidesowa, z dziwną metryką z nietrywialnym tensorem metrycznym.

Zaprotestujesz? Powiesz mi, że pisanie głupie jest odwrotnością pisania mądrego? Pisanie nazwiskowe (przecie!) jest odwrotnością przezroczystych niewidzialnych tekstów, którym można choćby i tytuły zmieniać jak rękawiczki!

Powiem Ci, Kochany... Masz nieco racji. Wszelako zarysowałem Ci konstrukcję, w której osie współrzędnych, owszem, opisują punkty w całej przestrzeni, a nie tylko półpłaszczyźnie, że pozostaniemy przy nomenklaturze geometrycznej, lecz też prawdą jest, że są one nie tylko skośne, lecz i krzywe, owe osie. W ogólności, tak sprawy są skomplikowane w jakiejś części wyznaczonej cosinusem lokalnego kąta, autor fircyk, pisząc na zamówienie tekst po spadłej reklamie, do tego starając się w Nabywcy wytworzyć komfortowe uczucie przewagi intelektualnej nad ałtorem, traci część swej fircykowatości. Lecz tylko ową część wyznaczoną w najprostszym wypadku cosinusem lokalnego kąta, który – wierz mi, Czytelniku – tylko nadzwyczajnym wysiłkiem woli, pokonując niezliczone trudności oraz stosując metody dozwolone w warunkach bojowych, zbliża się do okolic zera.

W istocie owe trzy cechy są od siebie mocno niezależne, wyprowadzają lokalne kąty, bez wątpienia różne od kąta prostego, na tej rozmaitości różniczkowalnej, tworzącej przestrzeń do naszych literackich dokonań.

Pozostawmy na boku topologiczny jej charakter, choć wiąże się ona istotnie pewną konstrukcją, którą chcę Ci zaproponować jako swego rodzaju dowód matematycznej poprawności wywodu. Otóż wystaw sobie, Czytelniku, że możesz ze sobą zestawiać zdania czy stwierdzenia zarówno głupie, jak i mądre, kompromitujące autora, jak i nobilitujące go w oczach czytelnika. Owe zdania, jak elementy wektora, są od siebie – w formalnym sensie – całkowicie niezależne. Owszem, istnieją pomiędzy nimi (semiotyczne?) zależności, ale doprawdy, da się powiedzieć wszystko. Że, na przykład, zgodzimy się na to, że dwa a dwa to cztery. Że Ziemia jest kulą, zgodzimy się, ale nie na to, że nasz pradziadek małpą byli! A dlaczego by nie, da się zająć i stanowisko odwrotne, że owszem, dwa a dwa to tylko formalna sztuczka związana z umową dotyczącą liczb naturalnych, Ziemia kulą nie jest, szczerze mówiąc, dla człowieka takiego jak Herman Kant wszystko jedno, płaska czy nie płaska, ale owszem, Darwina popieramy. Zwłaszcza za jego śmieszne nagrody.

W istocie, Czytelniku, w sposób... nieco formalny przedstawiłem Ci możliwość konstruowania wypowiedzi na ten sam sposób, jak dowolne zestawianie współrzędnych wektora, która to możliwość wobec nieformalnej konstrukcji całości (gdzie tu element zerowy?) jest nieco chybotliwa, po to. by dać wyraz swemu zatroskaniu ogromem trudności, na jakie narażam Cię, namawiając do pisania bublicystyki.

No więc ciut o topologii: owszem, dziury mogą się zdarzyć. Tak, dziury to typowo topologiczny problem. Nie każda ciemnota skonstruowana z kilku dowolnych zdań da się obronić i zmieścić w linii pisma. Przynajmniej tak zdaje się optymistom, że przestrzeń wypowiedzi zawiera dziury, że jest uporządkowana, rządzona prawami Newtona.

No i cóż, jeśli wkroczysz na obszar Czarnej Dziury? Interweniuje redakcja. Pojawia się Ciemna Energia, do rzeczywistej strzałki czasu, wzorem Hawkinga, dopisywana jest część urojona. Bzdura zmienia się w bzdurę, w zasadzie. W idiotyzm warunkowy.

Tak więc, Kochany Czytelniku, nie zastanawiając się nad formą i treścią, pozostając tylko w kręgu redakcyjnego etatyzmu, wyczarowaliśmy Ci trójwymiarową pewnie nieeuklidesową przestrzeń, rodzaj wszechświata. Możesz w nim podróżować do woli, choć pewne zakątki będą, jak to we wszechświecie, niebezpieczne, zaś twoją sprawą jest bezbłędnie dotrzeć do zakątków najbardziej ekscytujących. To znaczy takich, w których Nabywca będzie skłonny po skonsumowaniu kawałka owej przestrzeni poprosić o następny.

Publicysta, z natury rzeczy (takiego słownego wytrycha używa się, gdy w istocie nie wiadomo dlaczego), zajmuje się polityką. Chcesz istnieć, musisz o polityce pisać. To wychodzi nam z pomiaru.

O poprawności politycznej kilka słów. Musisz wiedzieć, czego napisać nie wolno. Nie wolno pisać prawdy. To zasadnicze przykazanie. Prawda bowiem z natury rzeczy znajduje się pośrodku, gdzieś pomiędzy interesami, z przeproszeniem, poszczególnych grup owych interesów, z przeproszeniem. Z tej prostej przyczyny, pisząc prawdę, przyłożysz i narazisz się wszystkim.

W chwili, gdy piszę, właśnie trwa afera Leppera. I cóż można o niej pisać? Wszystko, tylko nie to. Co na przykład? Właśnie coś takiego, że: owszem, trudno, żeby CBA bardziej spaprała tę akcję. Na dokładkę mogli jej agenci zgwałcić jakąś ciężarną staruszkę albo zwymyślać naczelnego rabina, obojętnie już czego byłby naczelnym. Niezależnie bowiem od tego, co jeszcze się okaże, sprawa jest na tyle zagmatwana, że pozwoli bez kłopotu Lepperowi wrócić do swej naturalnej roli Janosika, co bogatym zabiera, a właśnie za Ziobro chcieli go powiesić. Znakomity podobno strateg i genialny polityk, premier Kaczyński, rozegrał sprawę tak źle, jak tylko można było. Mógł bowiem wywalić Leppera za dziesiątki innych spraw, które były powszechnie znane, o których wszyscy wiedzą. Za nieudolne rządzenie, wpychanie wszędzie swoich ludzi, promoskiewską postawę. I pewnie zyskałby tym umiarkowane zaufanie nawet opozycji. Bo na wypieprzenie Leppera czekali wszyscy. Kaczyński okazał się po raz kolejny nieudolnym politykiem. Zwrócił bowiem całą uwagę na szytą grubymi nićmi prowokację. Czy Lepper bierze? Nigdy się już nie dowiemy, natomiast jego ludzie i zwolennicy będą awanturę wypominać przez długie lata. Skoro seksafera nie zmiotła zaufania do niego, to cóż dopiero swojskie wzięcie w łapę? Wiadomo, że tylko ryba nie bierze, więc czemu by nasz człowiek nie miał sobie wziąć, skoro gotówkę mu CBA przyniosło niemal w zębach? Mniej więcej gdzieś w tych okolicach obraca się rozumowanie przeciętnego polskiego radykała. Kali musieć dać w łapę... Oj ! Ale Kali wziąć... Przecież nikogo Kali nie zmuszał, żeby mu w łapę dawali.

Nawet jeśli posłowie opozycyjni z niejakim rozczarowaniem przyznają, że akcja CBA przeciw Lepperowi nie wygląda tak kryminalnie, jak się zapowiadało, to sam Lepper może wygadywać coś zupełnie innego. Nawet jeśli nie wygaduje, to uwaga tak zwanych mediów skupia się nie na Lepperze, tylko na CBA. Trzeba nie mieć odrobiny czytelniczego wyczucia, by tego nie przewidzieć. O tym, że Lepper coś kombinował czy kombinuje, pisze się i mówi od dawna. Sęk w tym, że Lepper nie ma za bardzo jak wyciąć jakiegoś medialnego przekrętu. On może tylko bardzo zwyczajnie „pokombinować”. A co gorzej, co – powiedzmy szczerze – przeciętnemu odbiorcy informacji w głowie się nie za bardzo mieści, może być – o zgrozo – niewinny. Po prostu. Jak by obracać, Lepper z budzącym natychmiast podniecenie tematem „służby specjalne” po prostu z kretesem przegrywa. Kto chce czytać o zwykłych kanciarstwach, a tym bardziej o tym, że w sumie człek jest niewinny? Tymczasem „służby” są tematem samym w sobie. Obojętnie, co się pisze, dobrze czy źle, żeby utrzymać uwagę czytelnika, trzeba pisać o służbach. Trzeba zbierać informacje o szczegółach, wydzierać tajemnice państwowe, ryć, kombinować, domniemywać, bynajmniej nie w celu zaszkodzenia komukolwiek, ale, Drogi Czytelniku, po to, by nie zniknąć z rynku jako tytuł. Od tego wszystkiego jakaś dziura, choćby w najbardziej całym, się w końcu znajdzie.

Po co to było Kaczyńskiemu? Jak to się mówi, „Bóg raczy wiedzieć”. Gdyby się akcja udała... Cóż, może miałby Leppera z głowy. Może miałaby go Polska na jakiś czas z głowy. Ale, powiedzmy (hipoteza), że Kaczyński usiłuje sobie poradzić z szyszką, którą sobie sam wdziażył (gdziekolwiek szyszkę się wetknie, kłopoty są podobne) w postaci radosnej gromadki, która przybyła z Samoobroną w rządowe okolice i która – jako że wiejska i najlepiej co umie, to doić – doi, co się da. Ludzie ci także zazwyczaj grabią. A grabie, jak mówi wiejskie przysłowie, zawsze ciągną do siebie. Co prawda chodziło o zjedzenie przystawek, ale przystawki, nie w ciemię bite, nagrabiły i wydoiły. Więc jeśli Kaczyński to zauważył, to miał koncepcję, że ten wiejski lud pozbawiony swego wodza będzie trochę mniej grabił i doił. Wszelako koincydencja pomiędzy wsadzeniem Leppera a tym osiągiem jest daleka. Może by się udało, ale pod warunkiem, że te ludzie są strachliwe, bo jeśli nie...

Nawet bez Leppera trza by z ową niesforną gromadą dalej rządzić, jeśli się myśli o rządzeniu. Jeśli by się chciało wcześniejszych wyborów, cały czas droga otwarta. Sądzę, że łącznie z opozycją chętnych do zakończenia szopki byłoby wystarczająco wielu. O co chodziło Kaczyńskiemu, że zamiast wywalić Leppera za to, co każdemu można pokazać – że napsuł, wystawił ludziom przed oczy niejasną robotę służb tajnych i przedstawił scenariusz godny umieszczenia w historii WKB?

Gdzie ta polityczna zręczność? Owszem, Kaczyński zadziwia. Zdarzyło się ci, Czytelniku, ściągać kota z drzewa? Znasz ten efekt, że bydlę włazi na coraz cieńszą gałąź i już się zdaje, że dalej cofnąć się nie może, bo już słychać trzeszczenie, a kocisko, gdy wyciągniemy rękę, robi kolejny krok? I choć wiadomo, że możliwe są dwa scenariusze cap-miau lub miau-łup, bydlę się cofa coraz dalej i nieuchronny finał ciągle nie następuje.

Jest tylko problem, czy miau-łup, czy cap-miau. Kaczyńskiemu udało się zjednoczyć Kwaśniewskiego z Wałęsą. Ma przeciw sobie coraz to nowe związki zawodowe, ma praktycznie całą inteligencję, stracił wszystkich liczących się pismaków. Wyłażą na wierzch niczym szczury z kanału coraz kompromitujące fakty, a to o negocja(c)jach z panią Beger, a to o aresztowaniu Blidy, a to o tym, że sąd zwolni doktora, co na mur był zabójcą. Efektowny ryp lustracji przejdzie zapewne do historii. Kaczyńskiemu zapewne sypie się grunt spod nóg. A że potrafi zachować dobrą minę do tej gry? Jak powiedział, są z bratem bardzo odporni na ciosy. Tak bardzo odporni, że od czasu do czasu – jak w owym dowcipie rysunkowo-biologicznym, mającym zilustrować słabe unerwienie dinozaurów – musi im ktoś zwrócić uwagę: „Pan wybaczy, ale chyba właśnie jest pan zjadany...”

Zapewne zda Ci się, Czytelniku, że mówię rzeczy właśnie jak najbardziej politycznie poprawne. No, nie bardzo, bo należy podgrzewać atmosferę, mobilizować elektorat, ukazując Kaczyńskich jak nadciągający Armagedon, CBA jako policję polityczną wyjątkowej sprawności. Tymczasem konsekwentnie wychodzi, że nieprawda. To się wyp... samo. Prawica, która ma to do siebie, że przede wszystkim jest antylewicowa, a w istocie całkowicie bezideowa, poza tą jedną cechą musi się w końcu pobić między sobą. Co już się dzieje. Kaczyński premier nie może za wiele narozrabiać, bo siedzi zamknięty w wąskim i krótkim korytarzyku, z jednej strony przypierany przez swoje przystawki, z drugiej strony zamkniętym wielkim tyłkiem grubego kapitalisty. Kresem eksperymentów z IV RP jest rozdział unijnych pieniędzy. Skręcanie kurka kończy wszelkie dyskusje. A Unia chce widzieć Polskę za swoją kasę na mniej więcej swoją modłę. Metody przywódcy władz PiS są kopią pomysłów wodzów peerelu, lecz owi wodzowie mieli wszechwładzę. Aby „wyszły” polityczne prowokacje, potrzebna jest całkowita nacjonalizacja choćby prasy, monopartyjność, generalnie – zawieszenie demokracji w takim stopniu, na jaki ów gruby kapitalista obrócony do nas tyłkiem już się nie zgodzi.

Wszelako to wszystko. Choć pisać takich tekstów nie należy, nie wkracza on jeszcze na poświęconą ziemię. Problem bowiem w tym: jeśli zauważymy, że PiS i Kaczyńscy wcale nie są takimi sprawnymi politykami, jak się ich przedstawia, to co sprawia, że oni rządzą?

Bo ktoś musi, gdy reszta polity...kierów jest jeszcze gorsza. Nieszczęście polskiej drogi do Europy bierze się z tego, że tak zwane elity, te moralne autorytety, jak ich mianowano, dość durnymi i naiwnymi się okazali. Że nie przedstawili żadnej „nowoczesnej wizji”, mniejsza o to, czy Polski, czy Europy, ale wizja, której doznali, była raczej alkoholowa. W najlepszym razie dziewiętnastowieczna. Popsuta od samego początku naiwnym pojmowaniem liberalizmu. W istocie, gdy na przykład słyszymy o obniżaniu podatków dla przedsiębiorców, co mają z pomocą niewidzialnej ręki rynku zbudować szczęśliwość powszechną, chodziło o to, by przestać inwestować w infrastrukturę. By pozwolić sprzątać tylko do progu, by pozwolić na posiadanie w tym miejscu, w które szyszkę niebezpiecznie wciskać, całego świata, prócz własnych interesów.

W Europie dobrze się zrobiło wówczas, gdy Rzymianie drogi zaczęli budować. Bo, co prawda, wszystkie prowadziły do Rzymu, ale pro publico bono. W sumie na to wyszło. Nawet gdy owe drogi początkowo do Rzymu, to też łatwiej nimi było (podróżować) choćby i w odwrotną stronę, a z czasem i w poprzek.

Niestety, gdy Rzym upadł, za budowę musimy się wziąć sami. Sami szkoły, szpitale, uczelnie, muzea, nie mówiąc o miejskich wodociągach, nie mówiąc o kształceniu ludzi. Przy tłuczeniu kamieni trza się narypać. Każdy też kombinuje, jakby tu uniknąć kolejnej zrzuty na ubogich. Każdemu się marzy, żeby może, na przykład, stali się ciut bogatsi.

Powiadam Ci, nasza Droga Do Europy od samego początku była wyboista, od samego początku czekaliśmy na ów Cudowny Walec Niewidzialnej Ręki. No i się skiepściło. Wyszło szydło z wora, że chodzi właśnie o to, by drogę ewentualnie do końca własnego płota wybudować. Żeby za płotem już nie.

Klątwą naszego życia stała się prywata oraz idące za nią podziały. Tak naprawdę choćby jaskiniowy antykomunizm nie jest jakąś postawą polityczną, tylko zajadłą obroną własnego płota. Zajadłą odmową udziału w jakiejkolwiek robocie poza własnym płotem, podyktowaną podejrzeniem, że ową drogą za płotem nie tylko ja będę chodził, ale także i sąsiad. A jemu nie może być lepiej niż mnie. Nie może być tak, że ja się przestałem taplać w błocie, to on też. W tej naparzance wedle zasady „każdy na każdego” musiał ktoś w końcu wygrać. Przypadkowo.

Poczekamy, zobaczymy, ale w chwili, gdy piszę te słowa, zdaje się, że najpoważniejszym zagrożeniem dla wyjątkowo sprawnego politycznie Kaczyńskiego jest rysujący się pierwszy, także przypadkowy, sojusz dwóch „przystawek”. Jakakolwiek zgoda i losy politycznego geniusza stoją pod wielkim znakiem zapytania.

Jak się przyjrzeć, to diagnoza politycznego stanu Polski jest taka, że faktycznie winni są ci, co w tej chwili czują się najbardziej poszkodowani. Wykształciuchy, aktualna opozycja. Towarzystwo z zapałem wydzierające sobie z rąk kawał czerwonego sukna i tłumaczące z równym zapałem, że tak właśnie trzeba. Teraz jest wielkie aj-waj. Jeśli poczytasz sobie Historię, znajdziesz tam wiele takich przykładów, że prawdziwe jest przysłowie „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Zaczynając od najbardziej tragicznego przykładu, dojścia Hitlera do władzy.

Drogi Czytelniku, o ile chcesz zostać publicystą, to zważ sobie, że jeśli chcesz istnieć, musisz pisać o polityce. Jeśli zaś o polityce, to musisz sobie wybrać obóz, który chcesz reprezentować. Wówczas nie wolno ci napisać ani że Kaczyński to fujara, nie polityk, że owszem, stara się spieprzyć, ale najwyżej może wymalować sprayem na ścianie obraźliwe hasła. Białorusi z Polski nie zrobi i pohula sobie tylko do tego momentu, w którym nie dopiecze reszcie politycznej menażerii. A skoro jojczą i nic nie robią, znaczy – nie dopiekł. Nie możesz napisać, że co prawda Ziemkiewicza nie lubisz, ale niestety, gdy Ziemkiewicz mówi, że przy pierwszej erupcji wulkanu leci w atmosferę ilość materii równa antropogenicznej aktywności (czyli temu, co produkują ludzie), to prawdę mówi. Jeśli bowiem jesteś antykaczystą, musisz biadać zgodnym głosem w „ekologicznym” chórze nad nieuchronnie nadciągającym efektem cieplarnianym.

O ile potencjalna przestrzeń wypowiedzi jest wielowymiarowa i praktycznie nieskończona, to gdy tylko narzucimy na naszą działalność jakieś warunki, okaże się, że mamy do dyspozycji zaledwie fragment szachownicy. Owszem, możesz postawić na niej piona raz w ciapki, raz w paski, dużego, małego, ale doprawdy, do obstawienia jest zaledwie kilka pozycji.

Jeśli bowiem wyjdzie Ci, że trzeba go postawić gdzieś między polami, nie daj Boże nad szachownicą, to pojawi się kilku sędziów, którzy wywalą Cię z zawodów.

Wystaw sobie, Kandydacie na Publicystę: łgarstwo wpisano w zasadę owego zawodu. Nawet jeśli RedAkcja w jakimś samobójczym odruchu puści coś takiego jak powyżej, to czytelnicy powieszą na Tobie wszystkie posiadane psy.

Tak więc z jednej strony, Kochany, chcę Cię wykopać w kosmiczne pustacie, niezbadane szlaki, pełne zupełnie niespodziewanych i z pozoru niemożliwych możliwości, z drugiej oświadczam, że jeśli chcesz potraktować rzecz poważnie, to możesz dostać etat już to redakcyjnego głupka, już to dyżurnego zatkajdziury, że pewnie realnie pracując, będziesz musiał umieć nie tylko płynnie przechodzić od jednej funkcji do drugiej, ale zręcznie ze sobą je łączyć, nie tylko te przykładowo wymienione, ale wiele innych, jak choćby zręcznego teatralnego krytyka z redakcyjnym wesołkiem. Tak. I do tego nie będziesz pisał, co chcesz, nie będziesz mógł napisać, co myślisz, bo Cię nikt nie przeczyta. A jeśli nawet, to nikt nie zrozumie, co piszesz, bo jego organ do przyjmowania wiadomości nie został wytrenowany.

Będziesz sobie musiał wybrać partię politycznych hultajów, będziesz musiał w całości akceptować to, co im się we łbie-kiełbie mąci. Wybij sobie z głowy, że skoro doszedłeś do wniosku, że powinieneś być letni, będziesz letni – bo napisano, że masz być zimny lub gorący, inaczej poczną Cię wyrzucać z ust swoich. Że nie powiem bardziej dosadnie.

Chyba zachęta do zostania publicystą mi nie wyszła. Myślę natomiast, Czytelniku, że rozumiesz, że jak mam coś napisać, wyję sobie. No cóż, chodziło o to, żeby zachęcić... Jeśli to czytasz, to znaczy że owszem, w naszym dzielnym Piśmie istnieje nisza i istnieje, z przeproszeniem, target. Więc jak chcesz zawyć prawie do gwiazd, na odludnej pustaci, tu możesz liczyć, że ktoś Ci zawtóruje.

 


< 11 >