Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 12>|>

Bo tutaj jest jak jest, po prostu

 

 

Z horrorem w Polsce dobrze nie jest, wiedzą to chyba wszyscy nie od dziś. Niewielu mamy twórców specjalizujących się w tej gałęzi literatury, a teksty nawiązujące do konwencji bardzo rzadko próbują choćby dążyć do względnej gatunkowej czystości, stanowiąc zwykle przykład czegokolwiek innego, z lekka tylko doprawionego horrorzastym pieprzem. Owo cokolwiek teoretycznie może być istotnie czymkolwiek, natomiast w praktyce zazwyczaj jest inną odmianą fantastyki. O ile bowiem łatwo przywołać przykłady straszącej fantasy lub groźnej SF, o tyle trudniej przypomnieć sobie taki choćby obyczajowy dramacik grozy tudzież eksplorujące meandry podłości życia i całej tej reszty wyznania alkoholika-homoseksualisty, w których ważną rolę odgrywałby włosy z lęku jeżący na czytelniczym grzbiecie czynnik nadnaturalny. Innymi słowy – elementy typowe dla literatury grozy łatwiej łączą się z typowymi dla fantastyki w ogóle, trudniej z charakteryzującymi mainstream. O tym jednak również wiedzą dobrze wszyscy nie od dziś. Zaznaczam przy tym, że – gdyby ktoś zapomniał – wciąż mówimy o sytuacji w Polsce.

„Tracę ciepło” Łukasza Orbitowskiego, którego lektura skłoniła mnie do napisania tego krótkiego tekstu, częściowo potwierdza powyższe stwierdzenia, a częściowo, jakżeby inaczej, zaprzecza im.

Trudno posądzać tę książkę o czystość konwencji. Zawiedzie się ten, kto oczekuje po niej klasycznego horroru. Paradoksalnie, autor uznawany (nie bez kozery) za najważniejszego współczesnego twórcę gatunku w kraju serwuje – nie po raz pierwszy zresztą – tekst zawierający elementy literatury grozy, ale ciężarem gatunkowym przeważający w zupełnie inne rejony. Drobiazgowość w odmalowaniu powieściowego świata nasuwa raczej skojarzenia ze współczesnym realizmem, z przywoływanym już (w imię Ojca, Syna, Ducha!) głównym nurtem. Opowiadana historia nie tylko została osadzona w krakowskim Kazimierzu końca ubiegłego i początku obecnego stulecia – owo osadzenie stało się częścią, ważną częścią, opowiadanej historii.

Granica między realistyczną scenografią a właściwą intrygą nie jest bynajmniej jedyną z przekraczanych. Orbitowski głównym bohaterem książki czyni jednego z tych nieszczęśników, którzy za młodu dużo myślą, a mało kopulują, choć najwyraźniej zdają sobie sprawę, że w tym wieku pierwsze wychodzi znacznie gorzej niż drugie i kolejność winna być inna. Primum vivere, deinde philosophari, mówili starożytni, jakby nie wiedzieli, jak to jest być szkolnym mięczakiem. Postać Kuby, sprawy, które ją kształtują, i wewnętrzne ograniczenia, z jakimi się zmaga – również wychodzą poza określone konwencją ramy, stając się dla fabuły czymś więcej niż wygodnym i wiarygodnym źródłem motywacji. Składają się na trzon opowieści, ich przedstawienie jest celem samym w sobie.

Wprowadzona dla przeciwwagi postać Konrada – człowieka dostosowanego do prostej prawdy, iż wszystko ma swój czas i jest wyznaczona pora na wszystkie sprawy pod niebem – choć znacznie skromniej ukazana i dająca się łatwiej wtłoczyć w konwencjonalną rolę, tworzy z Kubą duet klasyczny (oparty na wzajemnym dopełnianiu), lecz nieklasycznie przez fabułę wykorzystywany. Ich przyjaźń – owszem – zazębia się z perypetiami, jakie przechodzą, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że jej funkcja jest wobec tych perypetii nadrzędna, nie podrzędna. W najlepszym zaś wypadku – równorzędna. Inaczej mówiąc, chłopaki kumplują się, mają dar widzenia jezior, ale przygody, których doświadczają – inaczej niż w klasycznym horrorze – nie są bezwzględnie implikowaną przez ten dar i przyjaźń koniecznością.

Fabułę cechuje za to daleko posunięta przypadkowość, iście życiowa, na swój sposób bardzo realistyczna. Mało tu zgrabnych, książkowych rozwiązań, mało sztucznej, wymuszonej schematami kompozycyjnymi, zhierarchizowanej kolejności rzeczy. Przełamanie schematu, sprowadzenie go do przypadkowości bytu, nieprzewidywalność – tym niewątpliwie charakteryzuje się proza Orbitowskiego i to wyróżnia ją na tle autorów rzeźbiących w mocno skostniałych, skonwencjonalizowanych gatunkach.

Z powyższym ściśle wiąże się fakt, że czasoprzestrzeń powieści, jak i wypełniające ją elementy to budowla z cegieł dopasowanych jedynie z grubsza. W gruncie rzeczy nazwanie „Tracę ciepło” powieścią jest nadużyciem, ponieważ kompletnie brak tu prawdziwie epickiego rozmachu. Są za to trzy mocno utuczone opowiadania, ułożone chronologicznie, spięte miejscem akcji i bohaterami, ale w znacznym stopniu niezależne. Takie właśnie, że pozwolę sobie powtórzyć umiarkowanie fortunną metaforę z początku akapitu, na wpół dopasowane cegiełki. Każdy jest dzieckiem swojej epoki – musi więc być nim również Łukasz Orbitowski. W czasach kryzysu wiary w narrację, w kompetencje narratora, w możliwości poznawcze człowieka i Bóg jeden wie w co jeszcze (aha, w Boga naturalnie również, Bóg stał się zgrabną partykułą) – snucie rozlegle zakrojonych historii, ukazujących szeroką perspektywą jakiś ważny odcinek rzeczywistości (albo i – o zgrozo! – interpretujących ten odcinek) jest niedopuszczalne. Większość fantastów ignoruje filozoficzno-kulturowo-historyczno-nie-mam-cierpliwości-do-wymieniania podstawy określające charakter współczesnego poważnego mainstreamu. Orbitowski – jak widać – nie. Jego bohater-narrator często podkreśla własną bezradność, podważa wiarygodność swoich ocen, interpretacji, przemyśleń. Wskazuje, jak mało znaczy wobec otaczającej niewiadomej, nie podejmuje prób uporządkowania otaczającego świata, głęboko przekonany o bezsensowności podobnych starań. Nie identyfikuje się z jakąkolwiek ideologią, bo każda ideologia jest podejrzana, każda została zweryfikowana przez historię i oznaczona plakietką z napisem: „gówno warte”. Skoro nie warto wierzyć w nic, skoro nie ma nadziei, że na podłą rzeczywistość pomoże jakaś mądrość (pozorna przecież, bo niemożliwa), skoro wszelkie wartości są relatywne i nie ma nic pewnego pod słońcem – pozostają rzeczy fundamentalne: alkohol, dupy, nabitka spalona w kiblu. Przyjaźń.

Dodajmy, że występujące w książce czynniki nadnaturalne też pozostają w dużej mierze niedookreślone, od początku do końca, co również nie jest typowe dla konwencji (choć w konwencji od biedy się mieści). Weźmy choćby jeziora, opisane w sposób zmetaforyzowany, odwołujący się do podobieństw, nie do konkretów. Weźmy niejednoznaczne (w szerokim tego słowa znaczeniu) postaci z jezior lub z jeszcze dziwniejszych sfer pochodzące. Trudno się temu dziwić, skoro zwyczajna, empiryczna rzeczywistość wymyka się poznaniu.

Jednym z odkryć współczesności jest konstatacja, że to, co dawniej nazywano realizmem, jest tylko pewną konwencją opisu rzeczywistości. Konwencją ograniczoną, niezdolną do ujęcia świata w całej jego różnorodności i z niejasnych przyczyn nadającą pewnym punktom widzenia większą wartość poznawczą niż innym. Dawne pojęcie realizmu odrzucono więc wraz ze skompromitowanymi ideałami oświeceniowymi, na których było oparte. Realizmem nazwać można dziś wszystko – jeśli tylko założymy, że istnieje choć jedna osoba, która w opisany sposób postrzega rzeczywistość. Poza tym – biorąc pod uwagę fakt, że w komunikacji posługujemy się symbolami o rozmaitej skali złożoności i interpretowalności – można śmiało powiedzieć, że wszelka fantastyka również jest formą realizmu, tyle tylko, że proza fantastyczna jedne rzeczy określa znaczkami prostszymi, inne – bardziej złożonymi.

Wracając jednak do tradycyjnych rozróżnień, należy powtórzyć, że Łukasz Orbitowski dokonuje w „Tracę ciepło” fuzji, jako się rzekło, dość nietypowej, łącząc elementy charakterystyczne dla współczesnego głównego nurtu i horroru (co interesujące, zgodnie z panującymi w rodzimym mainstreamie trendami bohaterowie są niedoszłymi alkoholikami – to znaczy niedoszłymi w okresie obejmowanym przez akcję, nie przez rozszerzony schemat fabularny). Poszczególne składniki współistnieją tu na równych mniej więcej zasadach. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że przeważają tu elementy niefantastyczne. Że Łukasz Orbitowski to, z całym szacunkiem, Pilch w przebraniu Barkera.

W pierwszym akapicie powyższego tekstu napisałem, że z horrorem w Polsce dobrze nie jest. Cóż, jak sądzę, fakt, iż twórca będący rodzimym specjalistą od literatury grozy wcale się w niej nie specjalizuje, może być potwierdzeniem tej opinii. Z drugiej strony – popularny autor rozsadzający konwencję inspiracjami pochodzącymi spoza niej jest błogosławieństwem. Błogosławieństwem przełamującym stagnację, wywracającym utarte schematy i kreującym nowe jakości. Amen.

 


< 12 >