Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 26>|>

Sternberg (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

REWOLUCJA, REAKCJA I PRZEMOC

Przemoc w polityce jest nieunikniona.

Dwaj bracia, szlachetnie urodzeni, stają przeciwko rewolucji i zwyciężają, zdobywając władzę. I obaj zostają pokonani, każdy na swój odrębny sposób – na tle Wielkiej Historii i małych historii rozgrywają się ludzkie dramaty, wypełniając sobą Dzieje.

Wiedeń końca XVIII wieku, jakiego nie znacie. To nie historia alternatywna – to historia syntetyczna w wiedeńskich dekoracjach. Wszystkie rewolucje Europy w jednej. Lewica, prawica, nacjonaliści niemieccy, polscy i wszechsłowiańscy, a do tego grenadierzy, dragoni i poeci.

WOJNA I POKÓJ, REWOLUCJA I KONTRREWOLUCJA

W Wiedniu, stanowiącym literacką syntezę Europy, wybucha rewolucja. Dwaj bracia, Carl i Alexander Sternbergowie, występują przeciwko rewolucji razem, lecz ich drogi szybko się rozchodzą i każdy z nich wybiera inną ścieżką. Carl zostaje politykiem, Alexander zaś partyzantem. Ich historie i historie ludzi, którzy są z nimi w taki, czy inny sposób związani, kreślą literacką, fantastyczną wizję wydarzeń – narodzin współczesności.

 

superNOWA

 

Znad brzegów Dniestru wiatr niósł odległy zapach spalenizny. Wraz z nim horyzont rozpalała wątła łuna tysięcy obozowych ognisk. Wygwieżdżone jak podszewka cesarskiego baldachimu niebo załamywało się tępym łukiem nad czarną wstęgą rzeki.

– Ruszą się dzisiaj, jak myślicie, Schleicher?

Pytający siedział przed namiotem na wygodnym krześle, otulony obszernym płaszczem. Głowę przykrył przypominającą szlafmycę furażerką. Młodzieniec, do którego skierowane było pytanie, stał za nim, kompletnie umundurowany, z kapeluszem stosowanym pod pachą.

– Myślę, że najdalej nad ranem przejdą na południowy przyczółek, bo mosty mają już gotowe, więc rozwiną się korpusami wzdłuż rzeki i zaatakują skrzydłami. Słabe centrum zostawią przy rzece, licząc, że ruszymy się do przodu.

Generał armii Horst von Horn pokiwał głową. Chłopak odrobił lekcję.

– A jak patrole? Potyczki były?

– Boją się jeździć, panie generale, bo Rosjanie rozpuścili kozaków – odpowiedział adiutant, wstydząc się nie za swoje winy.

– Psiakrew. Dobrze, chłopcze, wskakuj w siodło i jedź z rozkazem. Z każdego szwadronu lekkiej jazdy mają wyjść trzy patrole, po siedem szabel każdy. Kto odmówi wyjścia na patrol: kula w łeb.

Adiutant huknął swoim chłopięcym: “Jawohl”, zasalutował i pobiegł do konia.

Namiot sztabu I Armii mieścił się na odsłoniętym wzgórzu, pod południowy stok pagórka podchodził niewielki lasek, przecięty przez polną ścieżkę. Na tej właśnie ścieżce, jeszcze zanim młody adiutant zdążył odjechać, generał usłyszał uderzenia kopyt cwałującego konia i po chwili zza zbocza wyjechał zdyszany porucznik Delaitre, francuski emigrant i adiutant generała von Horna. Zeskoczył ze spienionego konia, zasalutował niedbale i dysząc, zaczął meldować.

– Patrol z ułanów galicyjskich wziął jeńców, okazało się, że to Niemcy ze Schwarze Schau, huzarzy śmierci. Jak się wieść rozniosła, to z pruskiego korpusu zdezerterowało przez rzekę siedemnastu oficerów i trzy setki ludzi. Na rosyjskim przyczółku ruch, chyba zaczęli przeprawiać główne siły.

– Zasrane Prusaki. Gdyby to Polacy albo Czesi dezerterowali, to bym rozumiał, słowiańskie bydło do słowiańskiego bydła – zreflektował się na moment, odwrócił za siebie i rzucił w ciemność namiotu:

– Wybaczcie, Zepiski, to nie o was mowa, wy jesteście przecież Scyta, prawda?

– Sarmata – odezwał się głucho drugi adiutant, studiujący w namiocie mapy.

– Sarmata, Scyta, cóż to za różnica. Dobrze. A więc, o czym to mówiliśmy?

– Rosjanie rozpoczęli przeprawę, panie generale – powtórzył Delaitre.

– A, tak. To pruskie bydło. Ten Blücher, chociażby... Czy tak wygląda Niemiec? Ta gęba, te wąsy... Pewnie jego ojciec się Blisiewski nazywał, to się nie dziwię, że ten łajdak teraz tylko czeka na to, żeby do Ruskich przejść, i miga się od walki. Albo na przykład ci ze Schwarze Schau... Jak tak można? Przecież to dobrzy Niemcy. Po co oni się na czarno noszą?

– Na znak żałoby po cesarzu, panie generale – odezwał się Zepiski z namiotu – a czaszki przypinają do czapek na znak walki aż po grób.

– Cesarz, bednarz, jeden chuj. Jak dobry Niemiec może nosić żałobę po cesarzu, który się zwał rzymskim? Włoska degeneracja...

– Panie generale, Rosjanie zaczęli przeprawę – powtórzył Delaitre z naciskiem.

– Tak, tak, dobrze. U nich Diebitsch czy von Diebitsch dowodzi, to nie ruszy się z przyczółka, zanim nie przerzuci wszystkich dywizji. A swoją drogą wiedzieliście, Delaitre, że ten Diebitsch to Ślązak? Znaczy się, następny Niemiec na słowiańskim żołdzie. Chociaż z niego to pewnie jeszcze gorszy Niemiec niż z tego tu, Blüchera. Bo co to jest za nazwisko: Diebitsch? Czy to jest, panie Delaitre, niemieckie nazwisko? – kontynuował generał.

– Ja się nie znam na niemieckich nazwiskach, panie generale – odpowiedział głucho adiutant.

– No tak, pan Francuz. No, dobrze już, dobrze. Jak dorośniecie, dzieci, to zrozumiecie, jak ogromne znaczenie dla żołnierza mają uczucia narodowe. A ja tymczasem zdrzemnę się kapkę, żeby jutro mieć siłę do bitwy.

Generał wstał, otulił się szczelniej płaszczem, bo od Dniestru ciągnęło zimnem, i skinął na ordynansa. Delaitre zawołał jeszcze za swoim dowódcą, bez nadziei:

– Jakieś rozkazy, panie generale?

– Żadnych, na razie – rzucił ten przez ramię.

Znad Dniestru niósł się cichy szum: tak brzmiało z odległości kilku mil tupanie tysięcy żołnierskich butów na pontonowym moście. Generał spoczął w namiocie, okrywając się szczelnie kocami i baranią skórą. Zepiski wyszedł z namiotu, rozpalił fajkę i stanął obok francuskiego emigranta. Milczeli, zwróceni w stronę rzeki.

– Ech, gdyby tu był generał von Egern... – odezwał się po chwili Polak.

– Milcz, głupcze – warknął ze wściekłością Delaitre, odwrócił się na pięcie i schował w namiocie. Zepiski wzruszył ramionami, zaciągnął się parę razy dymem i usiadł na generalskim krześle, okrywając kolana pledem.

O dziewiątej rano generał jeszcze spał, więc adiutanci sami rozjechali się do korpusów i dywizji po meldunki. Delaitre był przerażony tym, co usłyszał, więc nakazał oficerowi z pruskiego korpusu kopnąć się po meldunek do centrum i przyjechać do sztabu z raportem, sam zaś wracał co koń wyskoczy.

Generał von Horn uniósł zaś ku górze jajko na miękko, przygryzł wargi i zdecydowanym cięciem srebrnego noża precyzyjnie ściął jajku wierzchołek. Uśmiechnął się do swojej zręczności, włożył jajko z powrotem do kieliszka, posolił, zsunął doń z noża kawałeczek masła, posypał pieprzem i właśnie zamierzał unieść do ust pierwszy kęs białego chleba, unurzanego w żółtku, kiedy do namiotu bez anonsowania się wpadł Delaitre. Von Horn postanowił polecić ordynansowi, aby nalał zdrożonemu adiutantowi kawy, lecz Francuz, nie czekając na słowo od generała, trzasnął obcasami, zasalutował i zaczął meldować.

– Rosyjskie dywizje na prawym skrzydle przeprawione i rozwinięte w szyk bojowy. Kawaleria, w sile brygady, zjeżdża w dół rzeki, omijając wzgórza...

Delaitre przerwał i rozejrzał się w poszukiwaniu mapy. Porwał rulon ze stelaża i, przesuwając bezceremonialnie generalskie wiktuały, rozwinął na stole. Von Horn tkwił jak zamrożony, z ociekającym żółtkiem kawałkiem chleba w połowie drogi z kieliszka do ust.

– Omijając te wzgórza – wskazał trzonkiem widelca Francuz. – Bez wątpienia będą flankować. O, tutaj, uszykował piechotę, w głębokich rzutach, i teraz przeciąga działa. Można by zaatakować, póki działa są zaprzodkowane i w ruchu przez most. Jeżeli nie chce pan generał atakować piechotą, to można przynajmniej podciągnąć naszą artylerię, dając jej jakąś ochronę, i ostrzelać ich, póki nie podciągną własnych. Nasze sześciofuntówki mają lepszy zasięg, panie generale.

Von Horn walnął pięścią w stół, aż podskoczyła filiżanka, chlapiąc kawą, która na zakolu Dniestru utworzyła podłużną wyspę; jej kształt zadowoliłby, jako typowy, każdego specjalistę od locji rzecznej.

– Na co wy sobie pozwalacie, Delaitre? Wyślę was na linię, zdegraduję, rozstrzelam! Za tchórzostwo, defetyzm i sianie paniki! Precz! Czekać przed namiotem na rozkazy! – ryknął. Kiedy Delaitre wyszedł, rzuciwszy przez zęby krótkie: “Jawohl”, generał pokręcił głową ze wzburzeniem, przełknął wreszcie chleb z zimnym już żółtkiem, popił kawą.

– Co sobie ten francuski tchórzliwy oficerek wyobraża? My, Niemcy, nie boimy się niczego na świecie, więc nie ma powodu, żebyśmy przerwali śniadanie tylko dlatego, że jakaś banda słowiańskich ober­wańców jedzie na południe wzdłuż rzeki – powiedział do czekającego usłużnie z dzbankiem ordynansa, ale dość głośno, aby Delaitre usłyszał. Stał tam, na dworze, zaciskając pięści.

Z południa, znad Dniestru, doleciał mrukliwy grzmot armat.

Generał wyleciał z namiotu, ze srebrnym nożem w dłoni i serwetą zawiązaną pod szyją.

– Piekielny Blücher! Zasrany, durny Prusak! Delaitre, jedź tam na jednej nodze i powiedz mu, że ma natychmiast wstrzymać atak! Natychmiast, psiakrew, kurwa mać, do stu piorunów!

– Pan generał raczy dać mi ten rozkaz na piśmie – powiedział cicho Delaitre.

Generał spojrzał na niego z wściekłością, ale nie zdążył go zbesztać, gdyż zza zbocza wyjechał Zepiski, zsunął się z konia i dotknąwszy kapelusza palcami, ryknął:

– Lewe skrzydło Diebitscha rozwinięte do ataku, na czele dwie brygady ciężkiej jazdy, lada moment zaatakuje.

Generał popatrzył nań z nienawiścią.

– Dobra, tchórzliwe kreatury. Za mną – rzucił, zrywając z wściekłością serwetę z szyi.

Wkroczył do namiotu, podniósł filiżankę z kawą i jednym ruchem zrzucił resztę posiłku na ziemię.

– Posprzątaj to i sprowadź resztę, na jednej nodze – warknął na ordynansa, chwycił mapę i rozścielił ją na stole. Delaitre sięgnął po prostokątne żetony symbolizujące poszczególne pułki, spiął je w brygady, brygady połączył w dywizje i z pamięci rozłożył Ordre de Bataille wszystkich trzech korpusów. Zepiski zmodyfikował ustawienie dwóch brygad piechoty na lewym skrzydle.

– Dreistcher przesunął się tutaj, Leinemann tu, przyjmując pozycje obronne.

Obaj adiutanci zaczęli szybko rozkładać żetony symbolizujące brygady wroga.

Von Horn, ukontentowany, wskazał na nie srebrnym nożem.

– Widzicie, dzieci, oto przewaga systemu korpuśnego, który do naszej armii wprowadził generał von Egern. Najwyższą samodzielną jednostką taktyczną wroga jest dywizja, która nie stanowi żadnego zagrożenia dla naszych korpusów. Dzięki tej organizacyjnej innowacji nasz korpus, w sile trzech dywizji piechoty i dwóch brygad jazdy, co daje dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy, jest w stanie bronić się swobodnie przed siedmioma czy ośmioma dywizjami wroga, a więc przy dwukrotnej...

– Panie generale von Horn, przepraszam, ale nie ma czasu na wykłady, trzeba nam rozkazów! – nie wytrzymał Delaitre.

– Zwalniam was, ze skutkiem od jutra, poruczniku Delaitre, wasza bezczelność i niesubordynacja jest nie do zniesienia. Zameldujecie się w Ministerstwie Wojny w Wiedniu w oczekiwaniu na nowy przydział. Jako że nie jesteście obywatelem Republiki, nie będzie wam na ten czas przysługiwał żołd. A ja wypiszę wam taki list polecający, że sobie na ten przydział poczekacie. No, może zrobią was kancelistą w garnizonie w Chujengraben albo w Duperbergu. Cieszcie się, że was nie każę rozstrzelać – wysyczał von Horn.

– Tak jest, panie generale. Ale teraz proszę o rozkazy dla korpusu pruskiego – odpowiedział Delaitre.

Do namiotu wpadł Reicke, adiutant generała Kiejdusa. Zasalutował i rzucił się do mapy.

– Na północnym skrzydle nieprzyjaciel wyraźnie chce zaatakować z naszej flanki, omijając pole rażenia naszej artylerii. Generał Kiejdus przegrupowuje wszystkie konne baterie, aby zniweczyć ten zabieg, i prosi o pozwolenie przejścia do natarcia na przegrupowującego się nieprzyjaciela.

– Nie zezwalam. Utrzymać dotychczasowe pozycje – odparł spokojnie von Horn.

Reicke dotknął palcami kapelusza i wybiegł z namiotu.

– Na Boga, generale, odbierając dowódcom korpusów możliwość taktycznej inicjatywy niweczy pan sens reformy korpuśnej generała von Egerna – odezwał się pułkownik Breistch, który minął się w wejściu do namiotu z adiutantem Kiejdusa.

– Milczeć! Kto tu, do cholery jasnej, dowodzi? Zamknąć pyski, psiakrew, i słuchać – wrzasnął von Horn i wskazał ostrzem umazanego żółtkiem noża na mapę.

– Blücher i Kiejdus mają utrzymać zajmowane pozycje. Próby obejścia z flanki niweczyć kontratakami, na skalę pułku, nie większymi. Tymczasem środkowy korpus Lachmanna zaatakuje. Najpierw niech Lachmann podciągnie armaty i ostrzela nieprzyjaciela rdzennym ogniem...

– Nie uda się rdzenny ostrzał tam, panie generale, z całym szacunkiem. Te łąki między naszymi pozycjami a linią nieprzyjaciela są podmokłe, bagniste, kule będą grzęzły – przerwał generałowi Schleicher tonem tak uniżonym, na jaki tylko zdobyć się mógł potomek bednarza względem potomka cesarskiego urzędnika, uszlachconego na siedem lat przed rewolucją.

– Milczeć. Pan zaniesie ten rozkaz, Schleicher. Najpierw armaty, potem dragoni z gwardii zaatakują, pełną brygadą, posiekane ogniem linie nieprzyjaciela. Po rozerwaniu słabych linii wroga Lachmann podzieli swój korpus na dwa półkorpusy po dwie dywizje każda i zaatakuje skrzydła północnej i południowej flanki nieprzyjaciela.

– Z centrum będzie miał po czterdzieści minut marszu w każdą stronę – odezwał się pułkownik – licząc nawet do aktualnych pozycji Diebitscha, mogą nie zdążyć, generale.

– Zdążą, bo się pospieszą. Wykonać. Kiedy Lachmann i dowodzący drugim półkorpusem... Kto tam może być? Generał Janke weźmie komendę. Więc kiedy Lachmann uderzy na skrzydło północnej flanki Diebitscha, a Janke na południową i w szeregach Ruskich powstanie zamęt, o, wtedy Blücher i Kiejdus poprowadzą swoje korpusy do natarcia. Rozumiemy się?

W namiocie zapanowała cisza.

– Wykonać! – ryknął generał.

Adiutanci rozbiegli się z rozkazami. Pułkownik z ponurą miną patrzył na mapę.

– Nikt mi tu, psiakrew, nie ufa. Jak ja mam dowodzić taką zbuntowaną hołotą. Ordynans!

Chłopiec wbiegł do namiotu.

– Mundur, szpada, kapelusz... ubieraj mnie! I niech mi tam już siodłają Raksa w galowe ogłowie. A co, wielki dzień dzisiaj. Legię już mam, ale jakaś tam błyskotka dla starego von Horna się w Wiedniu znajdzie, prawda, Breitsch?

Stary, siwy pułkownik pokiwał głową w milczeniu.

– A siedźcie sobie cicho, jeśli wola. Ja idę zwyciężać. Jeszcze nigdy Diebitsch nie pobił w polu wojsk Republiki!

Ordynans zapinał generalski frak, poprawiając szamerunki. Generał uniósł ręce, a chłopiec poprawił fałdy grubej wełny pod pachami i przyklęknął, opasując generała pasem, na którym wisiała szpada, i czerwoną szarfą. Na końcu podał kapelusz.

Generał wyszedł z namiotu, dosiadł przygotowanego konia i zawołał o lunetę. Rozsunął mosiężne, pozłacane tubusy i w chwiejnym, szklanym świecie odnalazł dragonów z korpusu Lachmanna. Stali w siodłach, uszykowani pułkami, w głębokie kolumny, gotowi do rozwinięcia się do szarży. Pośród kasków i czerwonych kit błyskała gdzieś trąbka z kolorową szmatką płomienia i słońce odbijało się w obnażonych głowniach pałaszy, przy pomocy których Mannschaftem dyrygowali oficerowie.

Generalska luneta przesunęła się niżej. Adiutant zapewne dotarł już do sztabu korpusu, bo zaprzodkowane armaty artylerii konnej wysuwały się między kolumny dragonów. Generał obserwował, jak kanonierzy zsuwają się z siodeł koni w zaprzęgach, odprzodkowują działa, sypią proch i ładują kule.

– Zaczyna się – nie odrywając lunety od oka, krzyknął za siebie do pułkownika Breitscha i adiutantów, zebranych za nim. Wszyscy siedzieli już w siodłach.

Na zboczu, na spienionym koniu, pojawił się Delaitre.

– Prawa flanka Blüchera cofa się bezładnie po bocznej szarży rosyjskich ułanów, generale! Centrum się trzyma, ale kawaleria rosyjska, w sile brygady, prze dalej, a od strony rzeki, ze wschodu, Diebitsch wyprowadza atak piechoty. Jakie rozkazy?

– Nie kontratakować, wytrzymać.

Delaitre zatrzymał konia, zdjął kapelusz, wytarł zakurzone czoło i nakrył głowę z powrotem.

– Tak jest – odpowiedział ciężko.

Armaty w oku lunety plunęły bezgłośnie ogniem. Po chwili do uszu zgromadzonego na wzgórzu sztabu armii dobiegł grzmot. W łęgach nad brzegami Dniestru roiło się od zielonych mundurów rosyjskich jegrów. Von Horn nie umiał ocenić efektów salwy, bo żołnierze przeciwnika kryli się pomiędzy drzewami. Armaty znów strzeliły.

Z lasu wysunęły się dwa pułki liniowej piechoty rosyjskiej, a za nimi następne. Żołnierze, pod ogniem artylerii, równym tempem na dwa, ruszyli do przodu. Przenikliwa melodia fajferskich piszczałek dobiegła aż do wzgórza.

– Odważni jak diabły – powiedział Breitsch, również z lunetą przy oku.

Jegrzy wybiegli z lasu bezładną gromadą i zajęli pozycje między pułkami liniowej piechoty, klękając w stepowej trawie, kryjąc się za krzakami i w wykrotach. Pułki karabinierskie nie strzelały, jednak z zarośli, w których chowali się jegrzy, wykwitały raz po raz niewielkie obłoczki dymu.

– Do artylerzystów walą, ze sztucerów – skomentował pułkownik.

– Czekaj pan, aż im artyleria odpowie – odparł generał.

Działa błysnęły, zadymiły i odskoczyły w lawetach, kule pognały ku rosyjskim szeregom i dopiero wtedy do generalskich uszu dobiegł huk. Jednak zamiast odbijać się od ziemi, wiele z nich ugrzęzło w mokrym gruncie, spiętrzając przed sobą kopce świeżej darni. Te, które doleciały do Rosjan, wyrwały w ich szeregach długie szczerby. Generał von Horn nie odrywał lunety od oka. Artylerzyści podnieśli lufy armat – zauważyli widać, że strzały rdzenne się tutaj nie udają. Von Horn wyszeptał przekleństwo.

– Generał von Kiejdus broni się, ale z trudem, bo Rosjanie podciągnęli artylerię, masakrują mu linię i ponawiają szturmy, jeden po drugim – krzyknął Schleicher, zeskakując ze zdrożonego konia. Ordynans już sprowadzał świeżego wierzchowca.

– Ma wytrzymać albo go postawię przed sąd polowy. Powiedzcie mu to, Schleicher, niech zapamięta – odwarknął von Horn.

Adiutant zasalutował, dosiadł nowego konia i pocwałował na północ.

– Zepiski! Jedźcie do Lachmanna, niech palnie jeszcze ze cztery salwy, a potem niech dragoni szybko zrobią porządek z Ruskimi. Szarża, ma się rozumieć.

Adiutant ruszył. Armaty szarpały rosyjskich żołnierzy raz za razem, ale zielono-białe linie nie załamywały się, Rosjanie trwali w bezwolnym ładzie. W końcu pałasze wysunęły się z pochew i nad szeregami dragonów słońce zagrało na tysiącach wzniesionych ku górze prostych ostrzy. W szklanym oku lunety, nad kaskami i kitami, rozbłysnął las srebrzystych igiełek.

– Idą, psiakrew, idą! – krzyknął von Horn.

I poszli, spokojnym kłusem. Chorwaci ze znajdującego się na prawym skrzydle pułku z Zagrzebia szli łukiem – pozostałe pułki, bawarski, wiedeński, morawski i styryjski przesuwały się po prostej, do przodu. Rozpędzali się powoli. W rosyjskich szeregach bagnety powędrowały na swoje zaczepy na lufach, a pierwsze szeregi strzeliły do nacierającej jazdy.

Kiedy pułki zaczęły powoli przechodzić do galopu, w szeregach zaczął się zamęt. Raz po raz przewracały się konie, burząc szyk, szeregi rozrywały się i zwalniały, cały pułk morawski musiał się zatrzymać. Jeźdźcy wygrzebywali się z błota i dosiadali z powrotem swoich wierzchowców.

– To nie ruskie kule, to grząski grunt – powiedział Breitsch.

– Dadzą radę – odpowiedział von Horn.

Pułki na lewym skrzydle nacierającego korpusu zatrzymały się.

– Co on robi, do stu tysięcy diabłów? – ryknął von Horn.

– Spieszają się, panie generale. Zaatakują na piechotę – odpowiedział Breitsch.

Dragoni zeskoczyli z koni, pałasze powędrowały do pochew, a pasy, na których wisiały, z bioder przepięli na prawe ramię, podnosząc długie ostrza tak, by nie wlekły się po ziemi. Z uchwytów przy siodłach wyciągnęli karabiny, po szeregach przebiegło urywane: “Bajonett – auf!” i nagle, bezbłędnie, sformowali się w kolumny, dobosze wybili szybki rytm i spieszeni dragoni truchtem rzucili się do ataku.

Prawe skrzydło tymczasem, posiekane celnymi salwami Rosjan, doszło już do linii wroga. Szarża ciężkich dragońskich koni zmiotła dwa skrajne pułki i kawalerzyści zaszarżowali jeszcze raz, równolegle do wrogich linii. Zwycięstwo było oczywiste, ale nawet ze wzgórza można było dojrzeć, ile koni i jeźdź­ców zostało na grząskich łąkach.

– Stracili co najmniej jedną czwartą stanu, generale – powiedział Breitsch.

– Stracili, ale pobili Ruskich, pułkowniku.

W tym momencie z rosyjskimi szeregami zwarli się dragoni nacierający piechotą. Rosjanie wytrzymaliby pewnie dłużej, ale z ich lewej flanki galopowała masa koni, najeżona głowniami pałaszy – i rosyjski szereg rzucił się do ucieczki. Kawalerzyści wsiedli im na karki, ale szybko musieli odpuścić, kiedy zdziesiątkowani żołnierze dobiegli do łęgów.

– No, a teraz podział na półkorpusy i wejście na tyły prawego i lewego skrzydła von Diebitscha. Mam nadzieję, że Lachmann zrobi to szybko i sprawnie. Zasadniczo bitwa wygrana.

Breitsch pokręcił głową.

– Trochę zabierze im czasu, zanim się z powrotem sformują, generale.

Spieszeni dragoni biegli z powrotem do koniowodnych po swoje wierzchowce, pułki, które pozostały w siodłach, zbierały się w szyk na pobojowisku. Paru dragonów spadło z koni; między drzewami nad rzeką pojawiły się obłoczki prochowego dymu.

– Blücher się cofa! – ryknął von Breitsch.

Generalska luneta zatoczyła ćwierć koła. Okrągły świat jej oka wypełnił się pruskimi mundurami, które nagle pojawiły się w dole rzeki. Maszerowali w szyku, ale pospiesznie, a między zachowującymi bojowy szyk oddziałami biegli w bezładnych kupach żołnierze z jednostek rozbitych.

Dragoni wsiedli już w siodła i każdy półkorpus ruszył w swoją stronę.

Na północnym stoku generalskiego wzgórza pojawił się Schleicher. Breitsch mógłby się założyć, że nie niósł dobrych wieści, ale nie widział w okolicy nikogo zainteresowanego hazardem.

– Główne siły Kiejdusa rozbite. W szyku wycofują się tylko galicyjscy ułani Umińskiego i dwa pułki piechoty. Reszta... zmyka.

Von Horn milczał.

Nacierające w przeciwnych kierunkach, w górę i w dół rzeki, półkorpusy dragonów szybko starły się z kontrszarżującą jazdą rosyjską. Konie uderzały piersią o pierś, a jeźdźcy rąbali się szablami. Walka trwała.

– Trzeba się zbierać, panie generale – powiedział cicho von Breitsch.

Ciury obozowe, obsługujące sztab armii, nie miały żadnych wątpliwości i wokół namiotów rozpoczęła się gorączkowa bieganina i pakowanie.

Von Horn skrzywił pogardliwie usta.

– Jeszcze wygramy tę bitwę. Lachmann i Janke przebiją się przez Ruskich i siądą na karku tym, którzy idą za Blücherem i Kiejdusem.

– Ośmielam się nie zgodzić, generale – odpowiedział pułkownik, ale pozostał na miejscu.

Blücher toczył ciężkie walki odwrotowe. Na karki cofających się pruskich pułków raz za razem spadały szarże rosyjskich huzarów i ułanów.

Z południowego stoku generalskiego wzgórza dał się słyszeć tętent.

– Delaitre, Francuzik tchórzliwy, wraca. Ciekawe, co mi powie tym razem? – powiedział generał.

Zza stoku rzeczywiście wyłonił się Delaitre. Był bez kapelusza, a ze skroni obficie ciekła mu krew. Zakrwawiona szabla wisiała mu na temblaku z prawego nadgarstka.

– Generale, trzeba uciekać! – krzyknął, osadził konia, kopyta rozdarły stepową darń, wyrwał pistolet z olstra, strzelił i kula zmiotła z siodła zbrojnego spisą jeźdźca w futrzanej czapie, który wychynął zza stoku. Lecz dalej byli już inni – kozacy i huzarzy w czarnych mundurach, ze srebrnymi czaszkami na czakach.

– Kozacy! Uciekajmy, generale! – ryknął von Breitsch, dał koniowi ostrogę i doskoczył do von Horna. Ten jednak patrzył na zbliżających się jeźdźców ze spokojem.

– Przegrałem, pułkowniku. Popełniłem błąd i przegrałem. Nie będzie buławy marszałkowskiej.

Breitsch patrzył na swojego dowódcę nierozumiejącymi oczami.

– Jakiej buławy? Generale, trzeba wiać, bo pójdziecie do niewoli albo w ziemię!

Von Horn owinął drżącą dłoń ozdobnym temblakiem i wyciągnął z pochwy szpadę, wiotkie ostrze, nieprzydatne przeciwko szabli czy lancy.

Obozowe ciury i adiutanci rzucili się do karabinów, kilku kozaków spadło z koni.

Wielki czarny huzar ze szmelcowanymi wąsami sięgającymi oczu minął adiutanta Delaitre’a, strącając go z siodła delikatnym na pozór muśnięciem sztychu szerokiej angielskiej szabli. Von Horn mocniej chwycił wodze, wbił ostrogi w koński brzuch, wyciągnął przed siebie szpadę i ruszył w kierunku huzara. Ten zobaczył generała i, nie namyślając się długo, zmienił tylko nogę, na którą galopował jego traken, łukiem doszedł von Horna, uchylił się przed wątłym pchnięciem, które wyprowadził generał swoją szpadką, i mijając Austriaka, spuścił nań potężne cięcie, oddzielając głowę generała wraz z szyją i prawym ramieniem od reszty ciała. To, bezgłowe i jednorękie, pozostało w siodle, barwiąc na czerwono kark i pierś białego wierzchowca.

Mieli rację wiedeńscy dziennikarze, pisząc, że barbarzyńską bronią są używane przez Schwarze Schau angielskie szable lekkiej kawalerii, długie, szerokie, mocno wygięte i rozszerzające się ku sztychowi – pomyślał pułkownik von Breitsch, zeskakując z siodła i wyciągając swoją szpadę rękojeścią ku nadjeżdżającemu strasznemu huzarowi o nastroszonych wąsach.

– Pardon! – krzyknął.

 


< 26 >