Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 17>|>

Rodzimy się żywymi

 

 

(opowiadanie nadesłane na konkurs „Fantastyczna miłość”)

 

Kiedy Marcin miał siedem lat, czekolada była towarem deficytowym. Przychodziła zza granicy, od wujka czy ciotki, z reguły na święta, choć bywało, że i tak – po prostu – bez okazji. Na czekoladzie się nie kończyło, zwykle były też batony, gumowe misie do żucia, zabawki i mnóstwo mniej istotnych dla dziecka przedmiotów. Marcin nieczęsto dostawał słodycze. Chyba że przyszło ich dużo, wtedy zdarzało mu się otrzymać całą paczkę miśków czy kilka batoników. Jedne i drugie smakowały mu tak samo – jak marzenia. Były namacalnym dowodem istnienia lepszego, równie upragnionego, co odległego świata. Świata, gdzie wszyscy są szczęśliwi.

 

Kiedy Marcin miał siedem lat, klocki Lego widywał na wystawach Peweksu i kilka razy u kuzynki, która pozwoliła mu się nimi pobawić. Mimo że widzieli się zaledwie siedem razy, zdążył ją polubić. Podobał mu się uśmiech, jakim go obdarzała, kręcone blond włosy, co rusz opadające jej na twarz i to, jak je odgarniała. Mieszkała daleko, więc wszystkie z owych siedmiu wizyt zdarzyły się przy okazji urodzin – ciotki, wujka i drugiej ciotki. Te daty znał na pamięć. Do najbliższej rodzinnej uroczystości pozostały dwa miesiące. Marcin nie mógł się już doczekać zabawy. Z klocków najbardziej podobały mu się ludziki przedstawiające piratów. Nocami, tuż przed zaśnięciem, ustawiał w myślach plastikowego Piotrusia Pana naprzeciw Kapitana Haka i bandy rzezimieszków. Uzbrajał w szable – Piotruś zawsze dostawał najlepszą i bez wyjątku wygrywał. Nawet wtedy, gdy sytuacja wydawała się beznadziejna.

A kiedy Marcinowi znudziły się klocki, rozkładał tory, układał najniezwyklejsze trasy i puszczał elektryczny parowóz ze srebrnymi kołami, uśmiechniętym motorniczym i siedmioma wagonami. Kolejka pędziła po pokoju, świszcząc i piszcząc, aż iskry leciały. A później wjeżdżała do niebieskiego tunelu i Marcin zasypiał, i śnił dalej.

 

Kolejka, z którą dane mu było obcować w rzeczywistości, nie miała parowozu ani motorniczego. Nie miała też wagonów, bo zamiast nich stali ludzie. A na końcu nie było tunelu, tylko niesympatyczna zwykle pani, z wyższością i nieufnie, jak smok broniący skarbu, spoglądająca na tych, którzy dotarli do lady i niepewnie, z należną czcią w spojrzeniu, zadawali pytanie: „Czy jeszcze jest Arabika?”, „Czy jeszcze jest mleko?”, „Czy jeszcze jest?...”

Marcin wraz z ciocią Małgorzatą zajmowali miejsce w środku kolejki, a wizja spotkania z niesympatyczną panią zdawała się blednąć z każdym zadowolonym klientem wychodzącym ze sklepu, co Małgorzaty, w przeciwieństwie do chłopca, nie napawało optymizmem.

Na moment jednak oboje o tym zapomnieli. Na prawo od nich, zza rogu budynku wyskoczył młody człowiek z długimi, ciemnymi włosami i krzyknął na całe gardło:

– Jutro będzie lepiej! Jutro będzie lepiej!

Następnie zniknął, równie szybko i niespodziewanie, jak się pojawił, zostawiając za sobą brzęczące w głowie słowa i cichy pomruk kolejki, który zdawał się układać w krótkie słowo: „oby”, pośpiesznie rozpływające się w szarości ulicy i barwnych plotkach szarej kolejki.

– Ciociu, jak myślisz – kaszlnął – długo jeszcze? – Marcin wiedział, że odpowiedź i tak niczego nie zmieni, ale był też pewien, że ją otrzyma i nie usłyszy, że „Ile trzeba!”, jak miała w zwyczaju mówić mama.

– Z dobrą godzinę będzie – stwierdziła spokojnie Małgorzata, po czym kontynuowała rozmowę z panią Karolą spod piątki, a Marcin powrócił do świata, gdzie kolejki były tylko elektryczne.

 

Kiedy Marcin miał siedem lat, umarł...

Trzy dni bolała go głowa, po tym, jak wpadł na otwierane przez ojca drzwi, i mama, lekko poirytowana narzekaniem, postanowiła wybrać się z nim do lekarza. Można powiedzieć, że od tego wszystko się zaczęło, lub inaczej: że się zmieniło.

 

Gruba kobieta o kręconych włosach wyszła z gabinetu i nim zdążyła zamknąć drzwi, dobiegł zza nich basowy głos niosący słowo: „Malarczyk”. Justyna ruszyła, wypychając Marcina przed siebie. Pomieszczenie było ponure, bezbarwne i smutne, podobnie jak cała przychodnia, nie licząc może ściennych obrazków przedstawiających piramidę żywieniową. Pojedyncza świetlówka, przytwierdzona do sufitu na słowo honoru, świeciła z takim samym zapałem, z jakim doktor uniósł wzrok znad sterty papierów w nieładzie spoczywających na biurku.

– A tobie co, młody człowieku?

– Głowa mnie boli...

– To pewnie tylko wymówka, bo jutro ma mieć dyktando, ale wolałam się upewnić – przerwała matka.

– Pażywiom, uwidim – oznajmił doktor. – Siądź, chłopcze. Od kiedy boli?

– Od trzech dni, kiedy się uderzyłem o drzwi. – Marcin niepewnie zajął miejsce na kozetce.

Doktor podszedł i począł przeczesywać włosy chłopca.

– Guza nie ma – powiedział, bardziej do siebie niż do zainteresowanych. Dotknął czoła.

– Zimne – wymruczał. – Zdjąć koszulę – dodał głośniej. Włożył słuchawki stetoskopu w uszy, a membranę przyłożył do klatki piersiowej chłopca. – Oddychać. Głęboko!

Powtarzając polecenia, osłuchał plecy i na powrót przesunął membranę do piersi, w miejsce serca. Przerwał, spojrzał na słuchawkę, postukał i przyłożył. Pogładził się po siwych wąsach i znów postukał, i przyłożył. Majestatycznie wyciągnął z kieszeni kitla termometr, strzepnął i podał chłopcu.

– Włóż pod pachę i przyciśnij silnie. Im silniej, tym lepiej – dodał.

Marcin wykonał polecenie, badawczo przyglądając się lekarzowi, który zajął miejsce za biurkiem i począł przeglądać kartki. Termometr trzymał zgodnie z poleceniem. Osaczony z jednej strony przez spojrzenie Justyny, a z drugiej przez co rusz nerwowo podnoszącego głowę doktora, w myślach prosił Dzwoneczka i Piotrusia Pana, aby okazało się, że jednak coś mu jest. Bo inaczej mama zrobi awanturę.

Po kilku minutach doktor wstał, podszedł do Marcina i odebrał termometr.

– Cziort znajet – wymamrotał, spoglądając na słupek rtęci.

– Jednak coś mu jest? – Justyna zdobyła się wreszcie na to, by przerwać martwą ciszę, która zapadła w pomieszczeniu. Doktor nie odpowiedział. Jeszcze raz osłuchał chłopca, po czym zasiadł za biurkiem, oparł głowę na rękach i zamknął oczy. Siedział tak przez kolejne parę minut, które Marcinowi zdawały się być godzinami. Wreszcie wstał, kwitując to cichym: cziort znajet.

– Tak, pani syn... – spojrzał na Marcina, by ponownie przenieść wzrok na matkę. – Pani syn jest martwy.

– Pan żartuje sobie. Co tak naprawdę...

– Nie! Proszę podejść, dotknąć czoła. Jest zimne. Proszę przyłożyć ucho do serca. Nie bije. On jest... a raczej powinien być martwy.

 

Tak więc, kiedy Marcin miał siedem lat, umarł czy też okazało się, że jest martwy.

Do domu szli w milczeniu, choć w głowach szumiało im od myśli. Marcin zastanawiał się, co tak naprawdę znaczy to, że jest martwy. Jak przez mgłę pamiętał dziadka, pogrzeb. Dziadek był martwy, był w niebie. Czy i on pójdzie do nieba? Czy odejdzie? Po reakcji mamy i doktora wyczuwał, że bycie martwym to nic dobrego. Doktor mówił, że powinien zawiadomić górę, ale że wtedy chłopiec pewnie stanie się obiektem eksperymentów. A nie daj Boże dowiedzą się o nim wojskowi. Pewnie go zabiorą, a może nawet rodziców. Wspominał, że lepiej będzie, jeśli znikną, jeśli chłopiec zniknie. Ukryje się gdzieś, gdzie nie wzbudzi podejrzeń, ciekawości. Że się nie widzieli i nigdy u niego nie byli. Mówił jeszcze wiele rzeczy, ale Marcin mało z tego rozumiał.

 

Minęli butik z kwiatami, przeszli przez pasy i skierowali się w stronę bloku. Na siódme piętro weszli pieszo; winda jak zwykle nie działała. Towarzyszył im zapach lizolu, taki sam jak w przychodni. Sąsiadka spod dwudziestki jedynki, Natalia, właścicielka pięknych, czarnych, kręconych włosów, które, podobnie zresztą jak brązowe oczy, niezmiennie robiły na Marcinie duże wrażenie, pracowała w służbie zdrowia i czasami aż nazbyt przejmowała się dezynfekcją. Dziś była jej kolej na wycieranie klatki.

Justyna trzęsącymi się rękoma włożyła klucz do zamka, pospiesznie przekręciła i z impetem wpadła do środka. Marcin wszedł za nią i poszedł do swojego pokoju. Tego popołudnia obiadu nie było.

 

– Co ty mówisz, oszalałaś! – krzyczał Robert. – Martwy? Przecież chodzi, jest w pokoju.

– Sam zobacz, dotknij, jest zimny. Serce mu nie bije. Byłam u lekarza!

– Ja pierdolę! – wrzasnął, biegnąc do pokoju Marcina. – Ja pierdolę... – powtarzał szeptem, wracając.

– Mówiłam ci. – Justyna siedziała w fotelu, nerwowo pocierając ręce.

Marcin leżał zwrócony w stronę ściany i słuchał. Z kącika prawego oka spływała mu drobniutka łza. Nie lubił, kiedy rodzice na siebie krzyczeli, zwłaszcza z jego powodu. Nie miał wątpliwości, że tak było i teraz – gdyby nie umarł, nic takiego by się nie zdarzyło.

– To się stało teraz? Przecież nie mógł tak po prostu umrzeć. – Robert wciąż krzyczał. – Co ja, kurwa, mówię, przecież on żyje. Niczego wcześniej nie zauważyłaś?

– Nie. A ty! A ty, cholera, to co? Nie wiem, czy wcześniej, czy teraz.

Marcin również zastanawiał się, kiedy umarł. Wcale nie czuł się jakoś inaczej – zimny. Zimny – tyle razy wypowiadali to słowo, że uznał je za tożsame martwości. Może gdyby rodzice go przytulali, tak jak inni swoje dzieci, poznaliby wcześniej, że jest martwy, pomyślał.

– Może on jest trupem już od wtedy. – Justyna mówiła ciszej.

– Trupem? Wtedy? – Robert nadal podniesionym głosem.

– Od zabiegu... zanim... podczas.

– Przecież to było tak dawno. To... – zniżył ton.

– Pamiętasz, że ten lekarz zrezygnował. Nie wiem dlaczego...

– Nie przypominaj...

– Ale on zaczął. Może wtedy zabił Marcina. Może Marcin jest martwy od urodzenia. – Justyna spoglądała w ścianę.

– Co ty, ku...

– Gdybyś lepiej wybrał tego pieprzonego specjalistę, nie mielibyśmy teraz problemu.

– Wydałem na to całe moje pieniądze, a poza...

– Całe nasze pieniądze. Pieniądze, za które mieliśmy załatwić wyjazd. Dałeś je gównianemu pośrednikowi, to załatwił gównianego lekarza i się zmył. Gdyby aborcja się udała, nie byłoby teraz Marcina, a my...

– Cholera, przecież on to może słyszeć. Przecież... – Robert zamknął drzwi.

Marcin słyszał i pomyślał, że faktycznie lepiej by było, żeby aborcja się udała. Cokolwiek to znaczyło. Nie byłoby całej tej kłótni. Wstał i podszedł do okna, za którym w wieczornym półmroku padał rzęsisty deszcz.

 

Jechali do babci Gertrudy. Rodzice ustalili, że to najlepsze wyjście, że od tej pory zamieszka u niej, wujka Henryka oraz cioci Urszuli. Mówili, że tak będzie bezpieczniej. Marcin rozglądał się z ciekawością. Las, las, las. Spokój i majestat dookoła. Chciał poprosić ojca, by się zatrzymał. Wysiąść i razem z nim podziwiać otaczające ich piękno. Milczał jednak. Po pokonaniu serpentyny skręcili w kierunku malujących się na horyzoncie potężnych gór. Marcinowi zaparło dech w piersiach. Widok był ze wszech miar cudowny i gdyby nie strach przed nieznanym, a nade wszystko perspektywa rozłąki z rodzicami, zapragnąłby czym prędzej znaleźć się tam, gdzie szczyty otulone chmurami łączą się z niebem. Tam, gdzie świat realny zdawał się zlewać z marzeniami, z baśniowymi krainami, gdzie sen może stać się jawą, a jawa będzie tylko snem, odległym i zapomnianym.

Drewniany, kryty strzechą dom wydał się Marcinowi jak z bajki. Niepewnie, choć z zachwytem, rozglądał się po okolicy z wnętrza samochodu w oczekiwaniu na powrót ojca, który poszedł załatwić „pewne sprawy”. Ciemnowłosa dziewczynka z patykiem w dłoni goniła dwóch mniejszych podrostków w kierunku zagrody. Młoda kobieta krzyczała coś w ich stronę. Po lewej siwobiała koza leniwie przeżuwała trawę, a nieco dalej pasły się dwie krowy. Niebo było słoneczne i bezchmurne.

 

Robert odjechał w chwilę po tym, jak przedstawił syna, i Marcin został pośród, choć znanych z imion, to obcych ludzi. Babcia Gertruda siedziała przy piecu, pilnując podgrzewanej wody, ciocia Urszula kroiła chleb na kolację, a dziadek Mateusz wraz z wujkiem Henrykiem odpoczywali w sąsiedniej izbie. Czajnik zagwizdał. Ciocia postawiła na stół talerz z pieczywem, a kiedy sięgała po dżem, drzwi na podwórze otworzyły się z impetem, wpuszczając lekki powiew wiatru, a wraz z nim dwoje dzieci: dziewczynkę z warkoczami, która nie omieszkała obwieścić wszem wobec, że jest pierwsza, oraz chłopca, który w tej kwestii miał zgoła odmienne zdanie. Zobaczywszy gościa, stanęli na moment zbici z tropu, po czym z lekkim zdziwieniem malującym się na twarzach zajęli miejsca przy stole naprzeciw równie zaskoczonego gościa.

– Przywitajcie się, to jest wasz kuzyn, Marcin – rzekła ciocia. – A to są Matylda i Damian – dodała.

Matylda spojrzała z dezaprobatą, natomiast Damian po pierwszej chwili zaskoczenia całkowicie przestał się przejmować gościem i oddał temu, co lubił najbardziej, jedzeniu.

Po kolacji ciocia zaprowadziła Marcina na strych.

– Tu będziesz spał. – Wskazała leżący przy zachodnim oknie materac, jeden z trzech w pomieszczeniu. Obok stał już szarozielony plecak chłopca.- Masz pidżamę i szczoteczkę do zębów?

– Chyba tak. – Marcin starał przypomnieć sobie, czy mama ją wkładała. – Zobaczę – dodał po chwili i rozpoczął wypakowywanie plecaka.

– Tu masz szafkę, możesz tam dać swoje rzeczy. Jak nie masz pidżamy, to coś znajdę. W każdym razie przyjdź za chwilę na dół. Pokażę ci, gdzie się możesz umyć.

 

Łazienka była co najmniej dwa razy większa niż w bloku. Zamiast prysznica z brodzikiem stała żeliwna wanna. Perspektywa długiej ciepłej kąpieli była kusząca. Jednak gdy Marcin odkrył, że z kranu leci wyłącznie lodowata woda, pospiesznie opłukał twarz i pobiegł na strych.

Kiedy stanął w drzwiach, Matylda obdarzyła go lekceważącym spojrzeniem, po czym przewróciła się na drugi bok.

Długo nie mógł zasnąć. Rozmyślał o tamtym dniu, o tym, co jest teraz i co może przynieść jutro. Czuł lęk, choć w myślach powtarzał, że musi być twardy. Twardy jak Piotruś Pan. Myślał o przyjeździe ojca, o tym, czy mama też go odwiedzi i czy będzie mógł wrócić do domu. Oby jak najszybciej, pomyślał, oby... i odpłynął do krainy marzeń, gdzie czekali już Dzwoneczek i piraci.

 

Poczuł szarpnięcie za rękę. Damian stał koło łóżka wyraźnie z czegoś zadowolony.

– Jedzenie! – wrzasnął tak głośno, jakby wołał z drugiego końca mostu.

Śniadanie było skromne, ale dobre, podobnie jak wczorajsza kolacja. Po posiłku poszli z wujkiem nakarmić kury, króliki, kaczki i świnie. Oporządzili plac i tak zleciał czas do obiadu. Bigos cioci Urszuli był pyszny. Później kuzynostwo dostało polecenie, by zająć się gościem, i mogli się bawić do wieczora.

– Kto pierwszy pod lasem – rzuciła Matylda i pognała w te pędy. Marcin dobiegł ostatni, za Damianem. – Jesteś. – Stwierdziła z niezadowoleniem w głosie kuzynka. – Gramy w chowanego. Jesteś ostatni, to szukasz.

– Jaki teren? – zapytał Marcin, łapiąc oddech.

– Wszystko. Liczysz do dwudziestu, z zamkniętymi oczami, głośno. Pod tym drzewem i nie oszukuj.

– Nie będę. Raz, dwa...

Niespecjalnie przepadał za tą grą. Wolał berka albo Króla Lula. Nie miał jednak wyboru.

Siedem, osiem...

Przypomniał sobie, jak kiedyś, kiedy nie był martwy, schował się tak dobrze, że znaleźli go dopiero po trzech godzinach. Tyle że nie był to ani Jurek, ani Dominika, przed którymi się ukrywał, tylko rodzice. I wcale nie byli zadowoleni, że wybrał tak dobrą kryjówkę. Chciał, żeby teraz znów go znaleźli.

Dwadzieścia, dwadzieścia jeden.

Otworzył oczy i mrużąc je przed palącym słońcem, rozejrzał się. Kuzynostwa nigdzie nie było, jednak po odgłosach kroków wywnioskował, że poszli do lasu. Tam się też skierował.

Pachniało wilgocią i grzybami. Gałęzie drzew rzucały cienie i przepuszczały promienie słońca, uwidaczniając wirujące w powietrzu drobinki. Pełen obaw, ale i zachwytu, przepatrywał las w poszukiwaniu granatowej koszulki Damiana i różowej sukienki Matyldy. Starał się utrzymywać w zasięgu wzroku polanę, na której się bawili, jednak szybko stracił ją z oczu. Wchodząc głębiej w las, zaczął odczuwać coraz większy lęk. Nie chciał jednak, by wzięto go za tchórza. Jeszcze kawałek, mówił sobie. Wydało mu się, że idzie tak bez końca. Zaczęły boleć go nogi.

Polana, którą zobaczył, była zdecydowanie mniejsza od tej, do której miał nadzieję dotrzeć. Postanowił na moment usiąść, zwłaszcza że leżące na skraju drzewo wydawało się jakby w tym celu obalone.

Iść dalej? Zawrócić? Skręcić? Te myśli nie dawały mu spokoju. Spojrzał na zegarek – siedemnasta. Ogarnęło go silne zdenerwowanie. Co jeśli nie zdąży przed zmierzchem? Perspektywa spędzenia nocy w lesie nie była zachęcająca. Powrotu dnia następnego i lania również. Co jeśli zostanie tu na zawsze? Chwilę później przyszedł błysk – olśnienie. Na wprost stało wielkie, górujące nad innymi drzewo. Spróbował wejść, obejmując pień, jednak mimo kilku prób nic z tego nie wyszło. Po chwili namysłu zmienił taktykę. Całkiem sprawnie, jak na miastowego, wdrapał się na znacznie mniejsze, sąsiednie drzewo, z którego dopiero przeszedł na właściwe, by z determinacją godną alpinisty podążyć w górę, nie bacząc na zadrapania. Widok był piękny, ale teraz mniej to go interesowało. Na lewo las ciągnął się aż po horyzont, splatając z błękitem bezchmurnego nieba. Również po prawej nie sposób było dostrzec, spoza koron drzew, upragnionej polany. Na szczęście w oddali dostrzegł wyraźnie stary młyn. Uśmiechnął się w myślach, rozejrzał się w poszukiwaniu punktu orientacyjnego, który pozwoliłby wyznaczyć drogę powrotną. Ku jego zdumieniu przewrócone drzewo wskazywało idealnie na domostwo. Przepełniony dumą wielkiego zdobywcy, rozglądał się na wszystkie strony, odwlekając jednocześnie to, co teraz napawało go niepokojem – chwilę zejścia. Nie było jednak na co czekać, nie mógł przecież siedzieć tu w nieskończoność. Zacisnął zęby i rozpoczął wędrówkę ku ziemi.

Opuścił „bocianie gniazdo”, usiadł zadowolony na zwalonym drzewie, oszacował rany i wyssał krew z największych zadrapań. Już chciał wstać, kiedy dostrzegł coś w trawie. Żmijka – miała mniej więcej trzydzieści centymetrów i była brudnozielona. Gdy wychynęła nieco z trawy i uniosła głowę pośród macierzanki, wyglądała, jakby miała fioletowe włosy. Była tak urocza i zabawna, że pierwsza myśl Marcina, by czmychać czym prędzej, ustąpiła rozbawieniu i sympatii. A zresztą, pomyślał, nawet gdyby ukąsiła, przecież i tak jestem martwy.

Ale żmijka najwyraźniej nie miała najmniejszego zamiaru atakować. Podpełzła do drzewa i chyba zasnęła. Marcin czuł, że się z nią zaprzyjaźni.

Deszcz przyszedł niespodziewanie. Najpierw spadło kilka kropel, a chwilę później lało już jak z cebra. Zanim wyszedł z lasu, był przemoczony do suchej nitki, a woda w butach, co denerwowało go najbardziej, plaskała przy każdym kroku. Kiedy wreszcie dotarł do domu, marząc o ciepłej kąpieli i ręczniku, choć realne było tylko to drugie, siedząca pod strzechą Matylda zawołała:

– Przegrałeś! Następnym razem znów szukasz.

I odprowadziła go spojrzeniem pełnym zadowolenia. Pod same drzwi.

 

Kolejne dni wakacji upłynęły Marcinowi pod znakiem tęsknoty za rodzicami i osamotnienia, choć nie całkowicie. Miał swój własny azyl; w lesie, na polanie, gdzie rosło wysokie drzewo. I gdzie, przede wszystkim, niezmiennie czekała go przyjaciółka – żmijka, z którą toczył długie pogawędki. To, że towarzyszka milczała, zupełnie mu nie przeszkadzało. Najważniejsze, że po prostu była. Później na horyzoncie pojawiła się szkoła, czas dodatkowych obowiązków, nowych znajomych. Ale nie przyjaciół. Dni płynęły wolno, przyśpieszając jedynie w towarzystwie żmijki i ojca, lecz ten przyjeżdżał nieczęsto, raptem raz na kwartał.

 

Potem wszystkie dzieci twierdziły, że rok szkolny minął jak z bicza strzelił, a wakacje wyskoczyły niczym owce z zagrody. Jednak ostatni dzień szkoły dłużył się okrutnie prawie wszystkim. Prawie, bo dla Marcina miał okazać się wyjątkowy, nie tylko z powodu lania, które popamiętał na długi czas. Ale przede wszystkim ze względu na zapowiedź lepszego jutra, które miał mu ów dzień przynieść.

 

Szkoła mieściła się w starej, dwupiętrowej willi, którą postawił tu jeszcze przed pierwszą wojną światową pewien dygnitarz chcący na uboczu osiedlić się z rodziną. Przemarsz którejś z armii pokrzyżował te plany

Matylda cicho przemknęła przez pusty korytarz i skierowała się ostrożnie schodami w górę. Choć we własnym mniemaniu była osobą odważną, a Marcin z Damianem nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości, serce łomotało jej teraz jak szalone. To ona wpadła na ten pomysł i wymyśliła cały plan oraz kryptonim. Także do niej należało wykonanie pierwszej części zadania. Nagle schyliła się i zamarła w bezruchu.

Dyrektorka. Niech to szlag!

W głowie dziewczynki zakłębiły się myśli: od ucieczki po wizję złapania, straszliwej kary, fiaska operacji. Nikt nie miał prawa opuszczać akademii, chyba że do ubikacji. Ale te znajdowały się na parterze. Zresztą wymówka o ubikacji nic by nie pomogła. Po tym, jak pani od polskiego, historii i przysposobienia obronnego nakryła ją na podglądaniu chłopców, każde pojawienie się Matyldy w pobliżu toalet wzbudzało czujność nauczycieli. Dyrektorka na szczęście jej nie zauważyła i poszła w swoją stronę, umożliwiając kontynuację misji. Matylda wstała i na nogach jak z waty podążyła w kierunku pokoju numer dwadzieścia osiem, starając się nie oddychać zbyt głośno. Nacisnęła klamkę. Zazgrzytało. Zaklęła w duchu, dziękując przy tym niebiosom, że drzwi są otwarte. Nauczycielka muzyki, wuefu, matematyki, ale co najistotniejsze – również plastyki jak zwykle zapomniała je zamknąć. Zwykle, w tym przypadku, oznaczało trzy na cztery razy. Matylda szybkim krokiem podeszła do wielkiej szafy. Delikatnie wysunęła szufladę, przez chwilę cieszyła oczy zdobyczą, by szybko przejść do działania. Rozłożyła pudełka z farbami na podłodze i kolejno otwierała. Dziesięć różnokolorowych okrągłych żetonów. Sprawnie je podważyła – tylko różowe. Tylko te były potrzebne. Schowała pudełka i z kieszenią wypełnioną łupem ruszyła w kierunku drzwi.

 

– To mówisz, że Lucek chce kupić krowę? – zapytała Tekla, przyrodniczka.

– Ano, ano – z dumą odparła jej siostra, woźna.

– A skąd on na to pieniądze weźmie?

– Zaoszczędził.

– Ano, chyba że tak. – Tekla nie potrafiła ukryć zazdrości w głosie. – Ciekawe, czy Gośka znów zapomniała – zmieniła temat, łapiąc za klamkę. – No i proszę. – Drzwi otworzyły się, skrzypiąc.

– Pójść po klucz?

– Nie, zostaw. Chodźmy na akademię. Przydybiemy ją, jak będzie wracała... albo... ty już idź, a ja zaraz dołączę.

– A ta Gośka to na poważnie, z tym Hubertem?

– Idź już. – Tekla jak zwykle, kiedy wspominano Huberta, robiła się czerwona. Zresztą nie tylko ona, wiele panien mających ochotę go usidlić reagowało podobnie.

 

Matylda, skulona pod ławką, spoglądała na nogi nauczycielki, która nie dość, że weszła do klasy, to jeszcze zamknęła za sobą drzwi, sprawiając, że myśl o ucieczce, kiełkująca w głowie dziewczynki, musiała ustąpić poczuciu bezradności i beznadziejności oczekiwania. Tekla podeszła do biurka, przystanęła, mruknęła pod nosem: „Ciekawe, jak się teraz wykręcisz”, po czym wyszła z klasy.

 

Do domu zmierzali szybkim, równym krokiem. Matylda w środku, z dumnie uniesioną głową, po prawej Damian, ożywiony jak rzadko, i Marcin, równie podenerwowany, co podekscytowany.

– Następnym razem to ja planuję akcję i wymyślam tytuł – oświadczył Damian. Nikt się nie zgodził, ale i nie zaprzeczył.

– Teraz Różowy Królik! Na tym się skupmy – ofuknęła go siostra i dała pstryczka w ucho.

 

Spoglądali po sobie ukradkiem znad stołu. Marcin po raz pierwszy doświadczył tego uczucia, kiedy jest się częścią wielkiego planu, znanego tylko nielicznym. Z każdą chwilą poczucie wyjątkowości, duma, a także mrowienie w brzuchu, spowodowane nie tylko głodem, narastało.

– Panie Boże, pobłogosław ten posiłek – rozpoczęła babcia – i tych, którzy go przygotowali. Naucz nas dzielić się chlebem i radością z innymi...

Marcin w tym momencie dodawał zawsze w myślach: „Panie Boże, spraw, aby w garnku nie było flaków”. Średnio dziewięć na dziesięć razy Pan Bóg wysłuchiwał prośby, otrzymując w zamian dodatkową ojczenaszkę, a chłopca taki układ zadowalał. Choć oczywiście wolałby, aby flaków nie było wcale.

Marcin nigdy jeszcze niczego nie ukradł, z wyjątkiem kukurydzy i jabłek sąsiada, ale to była inna sprawa. Można powiedzieć, że nawet tradycja. Z tym większą niechęcią szykował się do wykradnięcia kubka. Z drugiej strony tłumaczył sobie, że, jak przekonywała Matylda, „tylko go pożyczy i później przecież odda”. Zebrał się w sobie. W końcu nic nie mogło zaważyć na powodzeniu planu.

– Ciociu, może ja dzisiaj pozmywam – zaproponował, uśmiechając się najpiękniej jak potrafił.

Ciocia zgodziła się, również z uśmiechem, tyle że szczerym. Matylda mrugnęła do niego z zadowoleniem i pod stołem kopnęła Damiana, wywołując grymas na jego twarzy.

– Muszę siusiu – oznajmił i wybiegł na dwór. Jednak zamiast skręcić w lewo, gdzie mieścił się wychodek, skierował się na prawo i jak strzała pobiegł ku klatkom z królikami. Butelka dziadka stała, jak się tego spodziewał, ukryta pod deską, za stołkiem, na którym jej właściciel zwykł przesiadywać popołudniami. Zgodnie z planem Matyldy, mówiącym, że tylko jedna rzecz, nie licząc potrzeby skorzystania ze sławojki, może zmusić go do opuszczenia posterunku, Damian wylał bimber i odstawiwszy butelkę, wpadł do szopy, w ostatniej chwili umykając przed wzrokiem dziadka, który właśnie wyszedł na podwórze, żwawo, jak na swój wiek, kierując kroki w stronę królikarni.

Marcin skończył zmywanie, ukradkiem wsunął kubek w spodnie i wyszedł, nie odwracając się w stronę cioci.

Matylda z Damianem czekali mocno zniecierpliwieni, jednak widok żółtego przedmiotu w dłoni Marcina wyraźnie poprawił im humory. Dziewczynka niemal wyrwała mu kubek, podbiegła do beczki, pospiesznie zaczerpnęła wody, po czym wrzuciła różowe farbki i rozpoczęła mieszanie. Po około dziesięciu minutach Marcin otrzymał kubek, a Matylda przycupnęła za beczką, skąd miała dobry widok na dziadka. Po ciągnącym się w nieskończoność oczekiwaniu uśmiech zagościł na jej twarzy.

– No, idź już – rzuciła w kierunku Marcina, podekscytowana. – Masz około trzech minut, zanim dziadek wróci.

Ruszył przed siebie. W głowie szumiało mu od myśli. Każdy krok zdawał się trwać nazbyt długo. Wreszcie. Nerwowo otworzył klatkę, wyciągnął królika o najjaśniejszej sierści i rozpoczął wcieranie gęstej farby. Lewy bok, prawy bok, góra, uszy. Prawie gotowe. Mordka... Kurczę! Wyrwał się.

Różowy królik kicał, a każdy skok powodował większy wybuch śmiechu u Matyldy, która w końcu przewróciła się na ziemię i zaczęła wierzgać nogami. Nawet ciocia, która zaniepokojona hałasem wyszła przed dom, mimo groźnej miny zdawała się podzielać ogólne rozbawienie. Tylko dziadek krzyczał, że porachuje dzieciom kości.

Zobaczenie szczerej radości Matyldy wydawało się prezentem od losu. Jednak później, kiedy kolejne uderzenia pasem spadały na gołą pupę, Marcin wcale tak nie myślał. Dla niego owa radość miała cenę, i to niemałą. Płacił ją jeszcze przez kilka następnych dni, kiedy z grymasem siadał na obolały tyłek. Ale z innych względów była warta zapłaty.

Cała sprawa z różowym królikiem skończyłaby się zapewne na kilku klapsach, gdyby nie afera, jaka wybuchła w szkole w związku z kradzieżą dziennika z pracowni plastycznej. Tego samego dnia wieczorem odbyło się zebranie nauczycieli i rodziców, a po komisyjnym przeszukaniu sali okazało się, że brakuje również różowych farbek. Wujkowi wnioski nasunęły się same.

Marcin milczał jak głaz. Poza jękami i łzami wujkowi nie udało się niczego uzyskać. Po godzinie, w czasie której żona spoglądała na niego oczyma pełnymi wyrzutu, poddał się i postanowił zająć pozostałą dwójką.

 

Nadszedł wieczór dnia następnego. Matylda wkroczyła na strych, niosąc ze sobą igłę.

– Przymierze krwi – oznajmiła, po czym bezceremonialnie wbiła sobie ją w palec, na którym moment później pojawiła się kropelka krwi.

– Teraz ty – podała igłę Marcinowi, który wahał się przez dłużą chwilę, by wreszcie wykonać polecenie. Krew się nie pojawiła.

– Daj. – Matylda zachmurzyła się i wbiła igłę z taką siłą, że Marcin zawył z bólu. Ale krew wciąż nie popłynęła.

– Nieważne – burknęła i przyłożyła palec do palca Marcina, oznajmiając dumie. – Braterstwo krwi.

Wtedy to po raz pierwszy zaczęła zdawać sobie sprawę, że z Marcinem jest coś nie tak. Wtedy również zawiązała się między nimi jeśli nie przyjaźń, to na pewno swoista, dziwna, ale i silna więź, dla której Marcin gotów był znieść nawet kolejne lanie.

 

Anię pierwszy raz ujrzał w świetle popołudniowego słońca, gdy wracał ze szkoły. Choć minęło już kilka wiosen, odkąd porzucił towarzystwo Piotrusia Pana, zdała mu się przez moment Dzwoneczkiem z marzeń. Ale nawet gdy przestał bujać w obłokach, nic nie straciła w jego oczach. Włosy rozwiewane przez wiatr mieniły się barwami miodu, pszenicy i słońca. Zadarty jakby ciut za mocno nosek dodawał uroku cudnej twarzy, a oczy... Oczy! Gdyby mógł, gdyby wypadało, zatrzymałby się i wpatrywał w nie godzinami, gubiąc w brązie, czerni i bieli. A cera... Cera delikatna jak chmurki na niebie, jak tulipany w barwie subtelnego półprzezroczystego różu. Taką ją wtedy zobaczył. Wybąkał głupie „cześć”, choć czuł, że powinien wygłosić wiersz. Nie. Co tam wiersz. Ona poematu warta była.

– Cześć – odpowiedziała tak cudownie i miękko.

Przeniosła się tu z rodzicami cztery dni temu, z odległego o trzy godziny jazdy samochodem miasteczka. Dwa tygodnie później umówili się na spotkanie. Marcin nawet nie pamiętał dokładnie, jak to jak to się stało. Był pewien jednego, że wyszedł na idiotę. Nigdy nie miał problemów z dziewczynami, ale z tą było inaczej – zdenerwowanie, trudności w skleceniu choćby jednej sensowniej wypowiedzi. A jednak się udało. Może to przeznaczenie, ślepy los lub coś innego złączyło ich, jak wiatr łączy drobinki pyłu. Dzień był słoneczny, choć gdyby padało, i tak wybraliby się do miasta. Ani bardzo na tym zależało.

Miasto. Od ładnych paru lat nie był w żadnym – bo i po co? Zmiany, jakie zaszły w ostatnich latach, tutaj były wyraźnie. Na wsi nawet czas zwalniał, może zatrzymywał się, by podziwiać pejzaże, lub z trudem kroczył po wąskich ścieżkach. Wieś była spokojna i wesoła, tak mówiono. I choć nie do końca było to zgodne z prawdą, bo czasem bywała smutna, innym zaś razem wzburzona, to jednak było w tych słowach sporo racji. A miasto, choć nie mieniło się tysiącami barw i pulsujących wszędzie neonów, jak na filmach w telewizji, to jednak nie było już tak szare jak kiedyś. Z witryn sklepowych kusiły kolorowe reklamy, kolejek nie było. No, chyba że na wystawach sklepów z zabawkami. Marcin musiał przyznać, że tamten młody, długowłosy człowiek z przeszłości, którego sobie przypomniał, miał rację. Było lepiej. Ale czy dobrze?

– Chodź. – Ania uśmiechnęła się i pociągnęła chłopca do restauracyjki.

Zamówili deser lodowy i usiadłszy wygodnie na miękkich ławach w kącie, zastygli na moment w milczeniu, by zaraz wybuchnąć śmiechem.

– Idziemy do kina? – Ania przeczesała włosy.

Kino mieściło się w starym teatrze, pięć minut piechotą od restauracji. Zasiedli w opuszczanych drewnianych krzesłach, uśmiechając się do siebie. Z filmu bardziej zadowolony był Marcin, ale nic w tym dziwnego. „Rambo” nie przypadał raczej do gustu dziewczynom, a przynajmniej nie aż tak. Mimo to magia srebrnego ekranu wciągnęła i Anię, a kiedy wyszli, nie omieszkała wspomnieć, że nie ma nic przeciwko powtórce. Marcinowi obejrzane właśnie obrazy przesuwały się przed oczyma jeszcze długo po tym, jak zgasł projektor. I już wtedy wiedział, że zapamięta je na zawsze, bo to był ich pierwszy wspólny film.

 

Czas spędzany z Anią mijałby szybko, gdyby nie spowalniało go oczekiwanie na ojca. Jego przyjazd zdecydowanie się opóźniał. Dni zamieniały się w tygodnie, te w miesiące i tak skończył się kolejny rok szkolny.

Wiadomość przyszła w lekko podniszczonej kopercie zaadresowanej do wujka.

Marcin wracał właśnie ze do domu. Kiedy miał już skręcić na ścieżkę prowadzącą do lasu, żeby nazbierać trochę grzybów, umilając sobie tym czas, jaki pozostał do obiadu, zaskoczył go Damian.

– Masz szybko iść do domu – oznajmił zdyszany, po czym padł plackiem na trawę.

Ostatnim razem, gdy tak nagle go wezwano, dostał porządne lanie. Przedostatnim – czekał na niego ojciec, a w prezencie przyniósł czekoladę. Biegł zatem pełen niepewności, strachu i ekscytacji. Drzwi otworzył spokojnie, biorąc wcześniej dwa głębokie oddechy. Ciocia stała niemal w progu. Objęła go, przytuliła, łamiącym głosem szepnęła coś na ucho. Nie zrozumiał, zbyt zaskoczony wylewnością cioci, która zwykle okazywanie uczuć kończyła na przeczesaniu czupryny. Podała otwartą kopertę. Wziął. Poszedł na strych, wyciągnął kartkę.

Miał ochotę krzyczeć, kląć, bić. Usiadł. Słowa. Ostre jak brzytwa. Bolesne. Do oczu cisnęły mu się łzy, a skronie piekły. Z trudem przełykał ślinę. W kopercie była jeszcze druga, nieco mniejsza, zaadresowana do niego. Drżącymi rękoma rozerwał ją, rozłożył list. Poprzez łzy spoglądał na papier. Znaczna część niewyraźnego, odręcznego pisma była pokreślona. Rękawem wytarł łzy i czytał...

 

Drogi Marcinie.

Wiem, że wszystko, co teraz piszę, powinienem powiedzieć Ci wcześniej. Wybacz, że nie byłem dobrym ojcem. Albo nie. Nie wybaczaj, jeśli nie chcesz. Nie mam prawa prosić cię o to ani o nic. A jednak proszę. Tylko o jedno. Byś był dobrym człowiekiem, lepszym, niż ja byłem. Chciałbym Ci tyle powiedzieć, ale teraz, gdy czytasz, pewnie mogę już tylko milczeć.

Wszystkie zdania, które cisną mi się na usta, zdają się być pozbawione sensu. Wiesz. Kiedy nadchodzi ten dzień, nawet taki materialista jak ja... Gdybym mógł zmienić. Tak. Gdybym tylko mógł.

Przepraszam Cię za wszystkie uśmiechy, których poskąpiłem. Za wszystkie słowa, których brakło. Za chwile, gdy mnie nie było. I za to, że teraz mówię do Ciebie papierem, tak bladym jak ja, pewnie, w tej chwili. Wybacz, że kiedy piszę, wszystko to robię przez pryzmat siebie. Tak jestem słabym człowiekiem. Powinienem.... powinienem wiele rzeczy.

 

Tu kończy się kreślenie i pismo jest wyraźniejsze.

 

Założyłem Ci konto. Przynajmniej tyle mogę. To niewiele jak na ojca. Tak cholernie wciąż pragnę czegoś dla siebie. Wybacz, że nawet nie potrafię napisać z sensem tych kilku zdań. Napisać od nowa.

Miałem tyle szans – wszystkie zmarnowałem. Tyle chwil, które mogły być naszymi. Piszę to wszystko, a tak na prawdę chcę napisać to jedno słowo, do którego nie mam prawa. Kocham Cię, synu.

Robert Malarczyk

 

Na pogrzeb pojechali samochodem pożyczonym od sąsiada. Marcin przez całą drogę żywił nadzieję, że ojciec nie umarł. Że tak naprawdę to jest tylko zimny. Kiedy ujrzał kościół, trumnę i księdza, dotarło do niego to, przed czym bronił się tak długo. Ojciec odszedł na zawsze. Jak kiedyś dziadek.

Kondukt, przy akompaniamencie orkiestry, przeszedł z kościoła na cmentarz. Niektórzy wylewali łzy, Marcin też płakał. Ksiądz zaintonował: „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, Panie, słysz głos mego wołania...” Posypał trumnę piaskiem i pokropił. A później trumnę spuszczono do grobu, złożono wieńce i ludzie się rozeszli. Marcin stał, dopóki ciocia nie oznajmiła, że czas ruszać. Bo gdyby nie to, pewnie tkwiłby tak jeszcze długo, patrząc to na grób, to na matkę stojącą po przeciwnej stronie. Chciał do niej podejść.

Na stypie zebrała się prawie cała rodzina. Część pamiętał jak przez mgłę. Resztę widział pierwszy raz. Jednak ani z tymi, których znał, ani tym bardziej z obcymi nie czuł więzi. Spoglądał na tych wszystkich ludzi, z każdą chwilą stając się coraz bardziej samotny. Nikt nie odczuwał takiego żalu jak on. Nikt nie tęsknił tak bardzo. Bo przecież nie dzieci grające w warcaby. Nie ciotki rozprawiające o modzie. A wujkowie? Ci z zadowoleniem popijali wódkę i tylko ubrania mieli czarne, żałobne, bo twarze ich były czerwone, uśmiechnięte. Nawet nie blade. Prawdziwie smutna była tylko matka, z którą chciał porozmawiać. Wyszła jednak wcześnie i jakoś tak pospiesznie.

 

Kiedy wrócili na wieś, szybko pobiegł na strych, do szafki, gdzie pod swetrami leżał list od ojca. Wyjął go pieczołowicie, by raz jeszcze, nie ostatni, przeczytać to jedno zdanie – trzy cenne wyrazy: Kocham Cię, synu. Położył się na materacu i zatopił w myślach zagmatwanych i wirujących.

Później przyszła Matylda. Lubiła go, mimo że był zimny i nie do końca potrafili znaleźć wspólny język. On lubił ją, choć czasami docinała mu nieprzyjemnie. I zupełnie nie przeszkadzało mu, że, jak mawiali koledzy z klasy, Matylda się puszczała.

Usiadła przy nim blisko, przyłożyła ucho i szepnęła:

– Bije... jakby mocniej.

Marcin był pewien i zdawał sobie sprawę, że Matylda robi to tylko po to, by sprawić mu przyjemność. Sprawiała.

 

Damian wszedł na strych. Zmęczony po pracy w piekarni, usiadł na łóżku i zatopił się w prywatnym sanktuarium, z książką Nietzschego w dłoni. Odkąd wygrzebał ją spod sterty bibliotecznego kurzu, jego obojętność osiągnęła poziom bliski doskonałości. Chwilę później do pomieszczenia zawitała Matylda, zgodnie z prośbą Marcina, który postanowił wykorzystać jej pomoc przy wyborze koszuli.

– Ta może być?

– Weź lepiej niebieską. – Podeszła do szafy. – O, ta będzie dobra. – Przyłożyła koszulę Marcinowi do klatki w zasadzie tylko po to, by niby mimochodem dotknąć miejsca, gdzie zazwyczaj pracuje serce. – Za każdym razem bije mocniej – uśmiechnęła się.

– Dzięki. – Marcin odwzajemnił uśmiech. Teraz i on je czuł.

– I weź się przeczesz – szturchnęła go, dodając niby złośliwie – Bo wyglądasz jak pajac.

Matylda przychodziła w odwiedziny co najmniej raz w miesiącu, wtedy, gdy kończyły się jej pieniądze. Dziecko trzeba było nakarmić, a mąż, Józek, też miał swoje potrzeby. I były one tak duże, że czasem nie starczało dla małej Kamilki. O Józku mówiło się, że to porządny chłop, ale wtedy, gdy nie pije.

 

Spoglądali przed siebie. Ich wzrok jednak nie spoczął ani na drzewach, ani na górach, lecz wybiegał dalej, poza chmury, poza horyzont, w przyszłość. Marcin planował skończyć szkołę i znaleźć pracę. Ania chciała iść na studia. Pocałowała go w policzek, objęła. Pocałunki, słowa, obecność – wystarczały. Zbyt cenne, by przez głupią chwilę je stracić – tak myśleli, teraz.

– Idź już, bo się spóźnisz. – Odgarnęła włosy.

– Idę. – Uśmiechnął się i siedział dalej, niekrótką chwilę.

Kiedy był przy Ani, czuł wyraźnie bicie swego serca. Klekotało nawet szybciej niż owe upragnione sześćdziesiąt uderzeń na minutę. I nie był już zimny. Do szczęścia brakowało mu jeszcze dziesięciu małych kresek na termometrze, który nosił tak, jak ludzie noszą zegarek czy pióro. Ale pomimo owego braku cieszył się każdą chwilą. I był wdzięczny Bogu za to, że choć jeszcze nie do końca, to jednak żyje. Co się zaś tyczy umowy o flaczki, to ze swojej strony Marcin ją anulował, gdyż mu zasmakowały. Jednak Bóg najwyraźniej nie miał zamiaru tego czynić. Flaczki pojawiały się średnio raz na dziesięć dni. I nic nie wskazywało, by to się miało zmienić.

 

Słońce niby ukradkiem chowało się między szczytami, rozlewając po górach barwy pomarańczy, czerwieni i różu. Marcin szedł spokojnym, miarowym krokiem na spotkanie z kobietą. Gniew i złość, dojrzewające przez długie lata, żarzyły się w nim nieprzyjemnie, jednak były niczym w porównaniu z innym uczuciem, którym ją darzył. Uczuciem dziecka do matki. Miłością.

Tak długo czekał.

Pełen nadziei zszedł z pagórka i na moment zatrzymał się, by ponownie spojrzeć w niebo. Wciąż było pogodne. Wiedział jednak, że tu, w górach, podobnie jak w życiu, pogoda może zmienić się w ciągu chwili.

 


< 17 >