Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para-nauka i obok

<|<strona 14>|>

Jeszcze o „piku” wydobycia ropy naftowej. Trzy razy opcja zerowa.

 

 

Nie jest dobrym pomysłem pisać dwa razy pod rząd o tym samym. Trochę niezręcznie pisać po drugim autorze. To mniej więcej tak, jak zdobywanie szczytu po zdobywcy. Wszedł, gdzieś się zapędził w jakąś przewiechę, musiał się z niej wycofywać, a ten następny ma dużo lepiej, bo już wie, że tamtędy się nie da. Kiwaczek w poprzednim numerze F-ta wyrąbał w ścieżkę w dżungli „oil peaku”. Ja chcę pójść nią i pokazać „jeszcze coś innego”. Muszę powtórzyć szereg argumentów, już to z przyczyn kompozycyjnych, już to z głupoty, która nie pozwala wymyślić, jak się sprytnie wywinąć. Jedno, co mnie usprawiedliwia, to że mam na oku jakieś „zbożne cele”.

Gdybyś, Czytelniku, nie czytał, wskazane jest, abyś poczytał tu.

Rzecz dyskusyjna, gdzie się ów tekst znaleźć powinien. Rzecz bowiem w tym, że jest on mocno publicystyczny. Zawiera myśli z gruntu humanistyczne, dotyczące już to roli przekazu w społecznym życiu, już to manipulacji dokonywanej z poziomu tak zwanych mediów. Ale że podparte to wszystko jest ciężką techniczną wiedzą, pomyślałem, że kolejny tekst o „oil peak” powinien się znaleźć właśnie w tym dziale.

Kiwaczek powiedział rzeczy najważniejsze. Chciałbym jeszcze co nieco dodać. A mianowicie przygotowując się do wykładu na Dniach Fantastyki we Wrocławiu, zwróciłem uwagę na coś takiego: jest kilka stron WWW poświęconych „pikowi”. Osobliwość, że gdy piszą, że ów „pik” jest, to podkreślają, że jest, bo inni piszą. Taka ciekawostka, że gdybyśmy chcieli sąsiada na wsi przekonać, że w studni wody nie ma, to zamiast zaprowadzić go i pokazać, że dno widać, opowiadamy mu, że „Stysina mówili, że nie ma, Gołąbkowa też mówiła, a i ksiądz z ambony też coś gadali”. Jak w tym dowcipie o jaskółkach, co sobie opowiadają, że deszcz będzie: bo ludzie mówili, że jaskółki nisko latają. A nawet ciut gorzej. Tak więc dla orędowników straszenia „pikiem” olejowym (o skalny olej chodzi) ważniejszy jest fakt prasowy od faktu.

Czymże ów „pik” jest w istocie? Otóż od lat kilku nie zwiększa się wydobycie i... takie same są zasoby. Szacowane na około 140 miliardów ton. Jeszcze w roku 1980 było tej ropy w Ziemi ok. 89 mld ton. W roku 1995 zasoby oszacowano na 136,890 mld ton. Tak mniej więcej ok. roku 2001 wydobycie zatrzymało się na poziomie 3,4 do 3,5 mld. ton i zasoby na 140,134 mld ton. W roku 2003 możliwości wydobywcze szacowano na ok. 4,06 mld ton. Dane za Górniczą Izbą Przemysłowo-Handlową

Drobiazg, mówimy cały czas o ropie lekkiej. Ze względu na ciężar właściwy ropę dzieli się na lekką i ciężką albo lekką, średnią i ciężką. To trochę podział dzidy bojowej (przeddzidzie, zadzidzie, śróddzidzie), lecz dowcip w tym, że, po pierwsze, ropą ciężką obecnie mało kto się zajmuje, po drugie, jej zasoby są kiepsko oszacowane, po trzecie, jest jej „w cholerę”. Ponoć najmniej pięć razy więcej niż ropy lekkiej. Nie wiem, czy w zasoby ropy lekkiej, w owe 140 mld ton, wliczana jest ropa „średnia”. To już inna para kaloszy.

Czymże jeszcze ów „pik”? Miejscem na krzywej Hubberta. Doktora Mariona Kinga Hubberta. Geofizyka zatrudnionego w firmie Shell, który przewidział w roku 1956 szczyt wydobycia w USA. Potem wyliczył szczyt światowego wydobycia na rok 1995. Gdyby nie wojny i inne przygody polityczne ludzkości, jego prognoza miała się sprawdzić dokładnie.

Tak więc mamy trzy definicje. Jedna: faktyczne przesilenie w wydobyciu ropy, druga: „jaskółkowa”, że ludzie o tym piszą, że szczyt nastąpił, i trzecia: że geolog Hubbert przewidział.

Czymże nas straszą? A że nam się cywilizacja zapadnie. Bo nasza cywilizacja na ropie stoi. Amen.

Oczywiście, padnie transport. Bo jaki koń jest, każdy widzi, za daleko nie zajedzie. Konia do TIR-a nie zaprzęgniesz. Poza tym, gdyby tak, to – jak w XIX wieku obliczono – wszystkie pola wokół Paryża trzeba byłoby owsem obsiać.

Nie ma skąd ratunku wypatrywać. Portale poświęcone „pikowi” uwalają nadzieję w napędzie hybrydowym. Dlaczego nie uratuje nas samochód na akumulatory? Bo ów samochód to jedno, a drugie, że z ropy robimy różnego rodzaju plastyki. Oraz, co ważniejsze, nawozy sztuczne. Co prawda, przez owe nawozy śtucne oraz onanizm wszelkie plagi. Ale bez nawozów czeka nas Mad Max. Bez onanizmu wszyscy pójdziemy do nieba... Cokolwiek to znaczy. No więc na nic samochód hybrydowy, bo:

a) produkcja żywności zależy od ropy,

b) medycyna zależy od ropy,

c) zaopatrzenie w wodę zależy od ropy,

d) wzrost gospodarczy zależy od ropy.

I, jakby komuś było mało:

e) czy w nowoczesnym świecie istnieje coś, co nie jest zależne od ropy?

Spójrz sam.

Nie uratują nas biopaliwa. Bo trza, panie, obsiać wszystko kartoflami i wszystko przepędzić! Wychodzi, że jedna trzecia powierzchni USA, na ten przykład. Poza tym – wyjałowienie gleby, perturbacje polityczne i tak tam, panie, dalej.

Nie uratuje nas węgiel. Bo czarny i brudzi.

Nie uratują nas elektrownie jądrowe. Bo jedną trzeba budować dziesięć lat. A ekolodzy i tak położą się na torach.

Nie uratują nas wiatraki. Zgadzam się. W Polszcze to skrzydlate najlepiej sprawdza się w skansenach.

Nie uratuje nas energia Słońca, bo jak wykorzystywać ją do zasilania baterii wytwarzających prąd, to wychodzi strasznie drogo. Owszem, energia słoneczna sprawdza się do ogrzewania domów i dogrzewania ciepłej wody, ale to margines. Energia słoneczna nie uratuje nas i basta!

Nie masz nadziei w nauce, bo nauka produkuje technologię. „Technologia zużywa energię; nie produkuje jej. W wieku XXI mamy niedobór energii, nie niedobór technologii.” Jasne?

Czyż, Czytelniku, dostatecznie przekonano Cię, że „nie masz, nie masz nadzieje”? Czyż osiągnięto załamanie twej humanistycznej postawy? – jak to się wyraziło w Trenach Janowi Kochanowskiemu, gdybyś nie wiedział. Będziesz już lamentował, czy jeszcze trza ci dołożyć?

Ach, my niedowiarki!

Cóż, w kwestii owych śtucnych nawozów (onanizm pomijamy chwilowo) to jest taka sprawa, że mamy kryzys wydobycia lekkiej ropy, najbardziej zdatnej do produkcji paliw, jeśli mamy kryzys „fizyczny”, nie zaś zjawisko polegające na tym, że ludzie piszą, że mamy kryzys. Załóżmy jednak, że chodzi o to, że faktycznie chodzi o wyczerpywanie się złóż ropy. Otóż, właśnie, ropy lekkiej. Najłatwiejszej w przerobie, to fakt. Ale dlaczego? Bo akurat mamy narzędzia do jej przerobu. Bo do tej pory zajmowaliśmy się tą ropą. A czy z ciężkiej ropy można robić to, co z lekkiej? Chyba można, bo można z niej zrobić ropę lekką. Produkty naftowe daje się robić nawet z węgla, po prostu nie ma problemu. Owszem, trzeba zainwestować jakąś kasę. Owszem trzeba ruszyć kiepełą, nie wszystko jest podane na tacy. Tym niemniej nie widać zasadniczych problemów technologicznych, jeśli chodzi o zastosowanie ropy naftowej gorszych gatunków do produkcji chemicznej. Jak udało mi się w sieci wykopać, 90% tego surowca jest stosowane do produkcji paliw, a tylko 10% jest przerabiana przez przemysł chemiczny. To ostatnie oznacza, że problem z ewentualną zapaścią produkcji plastyków na obudowy komputerów to zawracanie kijem Wisły. Jak napisał Kiwaczek, jeśli ograniczyć zużycie ropy jako nośnika energii, to zapasów lekkiej ropy (bo ciężka leży odłogiem) wystarczy na setki lat. Myślę, że jedyne problemy medyków wynikające z wahań podaży ropy mogą dotyczyć benzyny do karetek pogotowia ratunkowego. Ewentualnie, gdyby chcieli wzorem doktorów z XIX wieku operować przy lampach naftowych, też mieliby kłopoty. Głównie dlatego, że nikt już nie handluje naftą do tych lamp. Po prostu produkcja lekarstw pochłania śladowe ilości ropy. Stopień przetworzenia jest taki, że zupełnie wszystko jedno, czy we wlocie będzie ropa ciężka, czy lekka.

Argument, że zaopatrzenie w wodę zależy od ropy, można obrobić tak: jak zależy, to zależy. Ale jak zrobić, żeby nie zależało, to nie będzie. Akurat transport wody, na przykład w Rzymie – przy czym chodzi mi o imperium, a nie miasto – odbywał się bez uzależnienia, a nawet bez użycia ropy. Owszem, w wielu miejscach potrzebujemy jakiejś energii do napędu pomp. To zazwyczaj jest całe uzależnienie. Na terenie Europy najlepsza jest energia elektryczna. Ta jest wytwarzana w elektrowniach atomowych, które nas nie mogą uratować, oraz w węglowych.

Węgiel nie może nas uratować. Aczkolwiek może służyć do wytwarzania prądu do napędu pomp, które dostarczą nam wodę.

Problem z energetyką węglową, owszem, jest: jest to faktycznie brudna technologia, nade wszystko kopalnie węgla brunatnego to ruina obszarów odpowiadających mniej więcej temu, co pozostawiła po sobie katastrofa w Czarnobylu. Z tym że o ile na terenach po Czarnobylu rośnie las, to tu ruina jest całkowita, zmienione są stosunki wodne, na powierzchnię wydobywa się martwicę, pokłady piasków, na których nic nie urośnie. Jednym z największych problemów jest emisja siarki. Ale, tak czy owak, najbardziej widoczny jest problem z likwidacją górnictwa. Dla Polski byłoby całkiem nieźle, gdyby nagle wyparowało kilkadziesiąt kopalń. Nie byłoby miliardów dotacji. Jak na razie nikt się nie martwi tym, że węgla zabraknie, jak na razie to węgla na rynkach światowych jest „w cholerę” za dużo, ceny za niskie. Jak na razie spokojnie możemy jechać na tym węglu, a głównie dzięki temu, że udało się opanować technologię odsiarczania spalin. Albowiem, słowo się rzekło, emisja tlenków siarki była problemem energetyki węglowej, a nie brak węgla.

Jeśli chodzi o zasoby węgla, to interesujące jest nie tyle określenie, ile jego jest, ale słówko „porzucone”. Aktualnie nieopłacalne. Daliśmy sobie spokój z zagłębiem w Wałbrzychu, zamknięto kopalnie w Nowej Rudzie, daliśmy sobie spokój z eksploatacją zagłębia lubelskiego. Wszędzie tam węgiel jest. Owszem, w zagłębiu wałbrzyskim wszystkie łatwe pokłady wyeksploatowano, ale nie jest tak, że węgiel zniknął, że go nie ma – po prostu cena paliwa na światowych rynkach jest za niska, żeby go tam wydobywać. Jeśli się pojawi ekonomiczna potrzeba, można ponownie zabrać się i za Wałbrzych, i za głębokie zagłębie lubelskie.

Jeśli chodzi o energetykę jądrową, to aktualnie jest chyba tylko jeden problem: tak zwane społeczne przyzwolenie. Nic nie słychać o tym, żeby był kłopot z wyczerpywaniem się złóż uranu. Owszem, pozyskuje się go z coraz uboższych złóż, ale chyba głównie dzięki temu, że się poprawiają możliwości technologii wzbogacania. Co chyba warto dodać: cholernie droga jest nie tylko budowa elektrowni atomowej, ale generalnie wszelkie inwestycje w energetykę. Jest to dziedzina, w której stopa zwrotu jest na poziomie zera, inwestycje zwracają się po dziesięcioleciach. Dziedzina, która prawdopodobnie wybitnie nie nadaje się do zarządzania przez prywatne przedsiębiorstwa, która dzięki liberalizacji może zostać tylko zrujnowana. Czegoś takiego prawdopodobnie doświadczyły USA. Seria wielkich awarii, jakie się tam zdarzyły w ciągu dziesięcioleci, świadczy o tym, że zwyczajnie w tym kraju nie przyłożono się do budowy infrastruktury. Byśmy nie byli zbyt zarozumiali, Amerykanie zbudowali sporo elektrowni jądrowych, my nie mamy ani jednej. Energetyka jądrowa zaś ma pewną szczególną własność: można zgromadzić zapasy paliwa na lata. Uniezależnia to jej pracę od kaprysów polityków w innych państwach, klęsk żywiołowych, wahań koniunktury.

Na dodatek jest to wyjątkowo ekologiczne źródło energii. O ile nie majstrować przy reaktorze, o ile nie budować go przeciw normom bezpieczeństwa, jak to było w Czarnobylu, nie dzieje się nic. Elektrownia nie emituje ani straszliwego promieniowania, ani koszmarnego dwutlenku węgla, który my sami wypuszczamy ze swoich płuc w powietrze. Nie ma gigantycznych dziur w ziemi, znikających wód gruntowych, kwaśnych deszczów. Owszem, jedyne, co wylatuje z takiej elektrowni w powietrze, to trochę ciepła. Wniosek jest taki, że choć energetyka jądrowa nie ustrzeże nas przed „oil peakiem”, to warto ją mieć, bo daje tani, zdrowy i pewny prąd.

Jeśli chodzi o wagę na energetycznym rynku, faktycznie, pierwsze próby z eksploatacją tak zwanych źródeł odnawialnych wyglądają dość fatalnie. Pomysły obstawienia świata wiatrowymi farmami stoją trochę na bakier z dobrą inżynierską praktyką. Błąd myślenia tkwi między innymi w tym, że w umysłach pseudoekologów wiatraki kręcą się prawie wiecznie. Zapominają oni o czasie eksploatacji, który w tym wypadku jest wyraźnie krótszy od tradycyjnych źródeł. Dla starych konstrukcji wynosił on kilkanaście lat, jak się sprawy mają teraz, dowiemy się za lat kilkanaście. Błąd także w tym, że elektrownie wiatrowe projektuje się jako konkurujące czy pracujące z energetyką zawodową. Chyba nie tędy droga. Prowadzi to do forsowania konstrukcji o absurdalnych rozmiarach, buduje się wiatraki o wysokości stu dwudziestu metrów, o wyżyłowanych do technicznych granic możliwości parametrach.

Moim zdaniem jest inna droga. Przywrócenie wiatrakowi jego naturalnej funkcji, napędzania czegoś, co stoi w bezpośredniej bliskości. Wiatrak nie był stawiany dawniej dla wyprodukowania oszałamiającej ilości megadżuli energii, którą można było przeliczyć na tony niespalonego węgla. On po prostu napędzał mechanizm młyna albo pompy wodnej. Miał wykonać pracę i już. Co sobie trzeba uświadomić, małe wiatraki mają znakomite stosunki wytrzymałości do wymiarów i mogą faktycznie bez awarii pracować przez długie lata. Na dodatek wytrzymują dzięki temu znacznie gorsze warunki pogodowe. Przy pewnej prędkości wiatru wielką turbinę trzeba zatrzymać, żeby się nie połamała. Miniaturowe wiatraki z pionowym ustawieniem osi mogą pracować praktycznie w całym zakresie prędkości europejskich wiatrów. Zapewne amerykańskie tornado, które przy prędkości powietrza 500 km/h unosi wagony kolejowe, załatwi każdy wiatrak, ale tym niech się Amerykanie martwią. W Europie można by pomyśleć o wyposażaniu domów w takie małe „bączki”, które co prawda nie zapewnią prądu dla budynku, bo ich moc to zaledwie kilkadziesiąt watów, czasami sto kilkadziesiąt, ale mogą na przykład wspomagać działanie instalacji wentylacyjnej, zasilać mechanizmy pieców, awaryjne oświetlenie itd.

Chyba już kilka razy pisałem, jakie mam podejrzenia, dlaczego nikt tego nie propaguje. Bo taka przydomowa elektrownia to żaden interes, przede wszystkim, dla państwa. Produkuje prąd, ogranicza pobór prądu z sieci państwowej. Zero opłat, zero podatków. Dziś jakieś od 1/3 do 2/3 kosztów energii elektrycznej to koszty administracyjne. Trzeba zapłacić za pana, co liczniki odczytuje, za panią, co w okienku siedzi. Za pana dyrektora. Na dodatek płacimy nie elektrowni, tylko firmie, która dystrybuuje prąd. Tu dystrybuujemy sobie sami. Z technicznego punktu widzenia unikamy strat na liniach przesyłowych, które dochodzą do kilkunastu procent. Nade wszystko prądu wyprodukowanego w przydomowej elektrowni, tak jak zainstalowania Linuksa, nie da się wliczyć do PKB. Zero, kompletne, wzorcowe zero z punktu widzenia gospodarki towarowo-pieniężnej.

Sam wiatraczek, bo to nie wiatrak, to są miniaturowe konstrukcje, nie jest wcale jeszcze „groźny” dla energetyki zawodowej. Uzupełniony o jakieś urządzenie do gromadzenia energii, może być. Dlaczego? Bo to jest tak, że choć moc przyłącza domowego jest obliczana na pięć kilowatów, to, na przykład, w godzinach nocnych pobór mocy spada na pysk. Jedynym urządzeniem, które ciągle pracuje, jest zazwyczaj lodówka. W domach „energooszczędnych” będą pracowały jeszcze inne urządzenia, lecz ich praca spowoduje właśnie sumaryczne zmniejszenie zapotrzebowania na energię. Moc owej lodówki, przeliczona na pracę ciągłą, to zazwyczaj kilkanaście, kilkadziesiąt watów. Jeśli nasz wiatraczek osiągnie moc rzędu stu watów, to zostanie energii. Załóżmy teraz, że okres bezczynności większości urządzeń w naszym domu to osiem godzin snu plus jakieś dziesięć godzin związane z pracą. Zazwyczaj pracujemy jeszcze ciągle w jakimś zakładzie pracy. Więc w sumie mamy do osiemnastu godzin, w czasie których ów wiatrak w „czymś” będzie ową energię gromadził. Niby niewiele, bo można założyć, że 18x0,03 kW=0,54 kWh. To przy założeniu, że zostanie nam jakieś 30 watów wolnej mocy wiatraka. Energia, którą grzałka pralki „zeżre” w ciągu zaledwie 16 minut, przy założeniu, że rozwija 2 kW mocy. Ale też dla „żarówki energooszczędnej” zastępującej żarówkę 100 W wystarczy jej na 27 godzin, przy założeniu sprawności 100%. Można więc zauważyć taką bardzo niebezpieczną rzecz: stosując nowoczesne technologie i mając własne, dość miniaturowe źródło zasilania, jesteśmy o krok od samowystarczalności energetycznej. Mówimy o wiatrakach o powierzchni śmigła (wirnika) w okolicach metra kwadratowego. Da się z nich wydusić tyle już przy wietrze rzędu 5 m/s . Na kalenicach dachów, gdzie „duje” zawsze, można by zastosować jeszcze mniejsze konstrukcje. Takie wiatraki są obecnie produkowane, ale ich cena jest wysoka, bo to produkcja prawie chałupnicza.

Sprawa ma nawet swoją, czasami używaną w literaturze, nazwę „energetyki rozproszonej”. Zalety są oczywiste. Kataklizm w postaci zwarcia na jednej linii i lawinowego wywalenia się całego systemu energetycznego, co miało miejsce w USA, nie spowoduje zapaści całych rejonów. W prywatnych domach życie może długo toczyć się bez zakłóceń. Lodówki się nie rozmrożą, nie będzie ciemno na schodach do piwnicy, można będzie uruchomić laptopa, naładować komórkę.

Potrzebny jest kubeł zimnej wody dla entuzjastów. Nie będzie tak pięknie w Polszcze, gdzie mamy ok. 1500 do 2500 wietrznych godzin na 8760, które mamy w całym roku. To oznacza, że system będzie działał przez ok. 17 do 28 % okresu eksploatacji. Aby energia była cały czas, potrzebny jest jeden wiatrak większy, o mocy kilkuset watów, albo kilka mniejszych. Ale też tyle wystarczy, o ile się energię przestanie marnotrawić. Jest oczywiście szkopuł: jakiś akumulator. Tu jest ciągle problem, bo gromadzeniem energii w takiej skali nikt na razie się nie zajmuje. Ale też, gdyby owa energetyka rozproszona zaczęła się rozwijać, prawdopodobnie i na to znalazłby się sposób. Nawet tak niemądry jak prawdziwy akumulator. Przyznam szczerze, że gdy modelarze zademonstrowali mi możliwości konstrukcji nadających się do napędu miniaturowych samolotów, szczęka mi opadła. Ta technologia ciągle idzie do przodu.

Rozpatrując sprawę z punktu widzenia energetycznego bezpieczeństwa, wyłączenia prądu są w chyba przeważającej liczbie wypadków następstwem wichur: wówczas system będzie działał, nawet bez akumulatora. Tak więc system rozproszony daje i „gołe” oszczędności, i znaczne podniesienie niezawodności zasilania. A także potencjalne niebezpieczeństwo, że indywidualny odbiorca w końcu doliczy się tych wszystkich kosztów stałych utrzymania łącza, watów i innych administracyjnych sztuczek i wpadnie na pomysł, żeby spuścić to wszystko na drzewo. Kiedyś go w końcu zrealizuje.

Gdy mówimy o ekologii, to jakimś cudem na pierwszym miejscu stają trochę sztuczki w postaci właśnie owych wiatraków czy ogniw słonecznych. Tymczasem zasadniczą sprawą są oszczędności, a właściwie zapobieganie strasznemu marnotrawstwu. Nie wiem, jaki procent ludzi zdaje sobie sprawę, że przyczyną wydatków na ogrzewanie mieszkania jest dość archaiczna konstrukcja nawet współczesnych domów. Była ona sensowna jakieś trzydzieści lat temu. Dziś już nie bardzo jest rozumna. Domy przed epoką nowoczesnej stolarki budowlanej były dziurawe. Miało to zaletę w postaci ciągłego wentylowania budynku, ale też trzeba je było intensywnie ogrzewać. Po prostu ciepłe powietrze wylatywało szparami okien i drzwi. Mieszkania zaopatrywano w kanały wentylacyjne, jakby było mało innych dziur. Współcześnie wentylacja jest niezbędna, bo okna z gumowymi uszczelkami nie przepuszczają powietrza.

Jeśli powietrze nie wylatuje niewiadomymi dziurami, ale dzięki uszczelkom grzecznie porusza się kanałami, to w domu możemy sobie wprowadzić rekuperator, wymiennik ciepła. Rzecz tę wymyślono gdzieś pewnie w XVII wieku przy okazji budowy wielkich pieców, ale to akurat nie ma znaczenia, ważne chyba jest to, że rekuperator to bardzo standardowe rozwiązanie. Pisałem już i powtórzę, że to-to potrafi, dzięki przeciwbieżnemu biegowi powietrza, odzyskać do 90% ciepła, które tracimy na wentylację. Przyjęło się tak konstruować domy, że na straty idzie około połowy mocy cieplnej ogrzewania, na wentylację druga połowa. Nic nie stoi na przeszkodzie, by domy zaizolować i zmniejszyć straty poprzez ściany. Zaoszczędzimy, ile zechcemy.

Rekuperator to także patent na dramatyczne ograniczenie mocy urządzeń klimatyzacyjnych. Podążam jednak do trochę innego urządzenia. Naukowo zwie się to „cieplnym balastem” – jakoś tak. Rzecz w tym, że w swoim czasie to „urządzenie” powstawało przypadkiem, bo budowano domy z grubymi murami. Po prostu owe mury łagodziły wahania temperatury. W zimie „trzymały” ciepło z lata, w lecie chłodziły – trzeba było sporo czasu, żeby się nagrzały. W tym ostatnim przypadku były bardzo skuteczne dzięki dobowym wahaniom temperatury. Uśredniały temperaturę pomiędzy upalnym dniem i stosunkowo chłodną nocą. Współczesne budynki, z racji oszczędności na robocie, mają znacznie cieńsze ściany. Mamy mocniejsze cegły i murarze nie muszą się tyle namurować. Ale, niestety, działanie naturalnego balastu cieplnego zostało mocno ograniczone. Systemy z rekuperacją, generalnie z wymuszonym obiegiem powietrza, aż proszą się o dołożenie tuneli powietrznych zakopanych w ziemi. Pisałem już o tych tunelach, ale nie napisałem, że właśnie w lecie działa to między innymi dzięki dobowym wahaniom temperatury. Tunele w tej chwili wypełnia się specjalnym żwirem dla zwiększenia powierzchni wymiany ciepła i masy, w której ciepło jest magazynowane. Żwir pełni też rolę konstrukcyjną: obudowa tunelu nie musi być tak masywna, by wytrzymać napór ziemi. Wystarczy plastykowa cienka rura. Zasypana żwirem nie „zapadnie się”. Dzięki dobowym wahaniom temperatury w nocy żwir, który w upalny dzień ogrzał się, schładza się.

Wymuszony obieg powietrza wymaga właśnie dużego bezpieczeństwa energetycznego. Powiedzmy sobie od razu: to nie są urządzenia podtrzymania życia, jak na statku kosmicznym, ale gdy przestaną działać, będzie to szybko odczuwalne.

W takim zestawie wiatrak, który daje małą moc, lecz wystarczającą do działania systemu wentylacji, jest „jak znalazł”.

W ramach energetycznej paniki trzeba sobie podliczyć, ile mianowicie dzięki owym kosmicznym technologiom w postaci obciążenia cieplnego, rekuperacji oraz wiatraków można zaoszczędzić. Prawdę powiedziawszy, wiatrakami możemy się prawie nie zajmować. Ich rola jest tylko w tym, by poprawiały współczynnik bezpieczeństwa. Istotne jest to, że doprowadzenie ogrzewania domu do stanu technicznej poprawności zapewni, że moc grzejników można zmniejszyć praktycznie do zera. Były już takie próby, zbudowano domy-termosy, których temperatura była utrzymywana tylko dzięki ciepłu wytwarzanemu przez urządzenia, które w nim pracowały. Kres możliwości w oszczędnościach to jest, Kochany Czytelniku, Zero Strat.

Jeśli chodzi o technologię produkcji ciepła dla domów, które jednak ciągle nie są termosami, to są różne wariackie pomysły. Na przykład, żeby palić drewnem, czyli biomasą. Może być słoma. Szacuje się (powtarzam to po raz któryś), że ilość słomy, która jest tracona, często wypalana na naszych polach, jest równowartością ok. 10 milionów ton węgla. Ile „biomasy” może wyrosnąć na terenie Polski? Na uprawach „energetycznych” uzyskuje się podobno równoważnik 30 ton węgla z hektara. Chyba możliwe, bo 70 ton kapuchy, 40 ton kartofli, jak się pochodzi, to całkiem możliwe. Przyjmijmy jednak dla łatwiejszego rachunku: 10 ton z hektara, to jest 1000 ton, po mojemu, z kilometra kwadratowego. Polska ma jakieś 300 tysięcy kilometrów kwadratowych, czyli wychodzi nam cóś ok. 300 milionów ton węgla.

Przy wydobyciu ok. 100 milionów ton rocznie widać, że owa ilość biomasy, jak by nie kombinować, jest bardzo znacząca. Można się pokusić o zastąpienie całego wydobywanego węgla właśnie ową biomasą, pozostałe 2/3 można by wyeksportować albo zmarnować spokojnie.

W technologii ogrzewania pojawia się nam silnik Stirlinga, o którym już wielokrotnie pisałem. Po co? A bo to tak jest, że w komorze spalania, choćby to była fluidalna niskotemperaturowa komora, jest jakieś 700 stopni Celsjusza. Patent jest rozwinięciem tego, co opisał w swoim artykule Kiwaczek, machiny pobierającej ciepło z otoczenia. Z punktu widzenia praw termodynamiki grzechem byłoby zmarnować taką wielką różnicę temperatur, jaka występuje pomiędzy paleniskiem a otoczeniem. Bowiem otoczenie w okresie grzewczym ma zwykle od minus kilka do plus kilka. W pomieszczeniach potrzebujemy ok. 21 stopni Celsjusza (z pokreśleniem, że około) więc powietrze, które wlatuje do budynku, trzeba ogrzać o 10-20 stopni. Jeśli mamy czerpnię powietrza z podziemnymi tunelami, to ogrzewamy je wstępnie do jakichś +7, +12 stopni. Celsjusza. Tak więc pozostaje nam do „pokonania” najwyżej kilkanaście stopni. Temu służy pompa cieplna, która we współpracy z silnikiem Stirlinga z mniejszej ilości ciepła, przy dużej różnicy temperatur, zrobi dużą ilość „zimnego” ciepła. Jakim cudem? Silnik zamienia energię cieplną na mechaniczną. Ciepło odpadowe oczywiście służy do ogrzewania mieszkania. Silnik kręci pompą. Pracuje z różnicą temperatur kilkuset stopni. Sprawność maszyny cieplnej wyliczamy ze wzoru S=(T2-T1)/T2, gdzie S – sprawność, T1 – temperatura chłodnicy, T2 – temperatura „kotła”. Sprawności uzyskiwane w takich warunkach dochodzą do 50%. Sprawność pompy cieplnej określa ten sam wzór, tyle że tu zależy nam na możliwie najmniejszej sprawności, bo sprawność mówi tym razem, ile dżuli pracy potrzeba dla uzyskania dżula ciepła. Przy różnicy piętnastu stopni i końcowej temperaturze 300 Kelwinów (a ile to „Celsjuszy”? ) wychodzi, że ok. 0,05 dżula pracy produkuje 1 dżul ciepła. Czyli przebitka jest jak 1 do 20. Tak dobrze nie będzie, ale zyski są wielokrotne. Dlaczego więc masowo tak nie robimy? Bo zespoły grzewcze z silnikiem Stirlinga są na razie drogie, a paliwa bardzo tanie.

Czy są jakieś metody prawie bezinwestycyjne?

Kilka razy już wspominałem o banalnej sztuczce polegającej na tym, że ogrzewamy w systemie przeciwbieżnych strumieni powietrze wlatujące do domu.

Tę metodę to, mi się widzi, warto zastosować dla zmniejszenia rozmiaru grzejników. Ideowo zmniejszamy tu stratę kominową. Trzeba by sprawdzić, czy jest tam jeszcze jakaś strata. Powietrze zasilające piec zazwyczaj jest zasysane szczelinami wokół rury kominowej, wykonanej ze stali nierdzewnej. Schładza to spaliny do temperatur ok. 40 stopni, jeśli wierzyć danym firmowym. System z przeciwbieżnym wymiennikiem ciepła oczywiście nie ma nic do zasysania wokół rury kominowej. Można te metody stosować łącznie i być może doprowadzić nie tylko do skroplenia pary wodnej, ale do zamrożenia jej w wymiennikach ciepła. O jaką parę chodzi? O tę, co wylatuje z paleniska. Rewelacyjna sprawność kotłów niskotemperaturowych wynika między innymi z tego, że skraplają one produkty spalania i przez to przekraczają sprawności pieców wyznaczane na podstawie norm z peerelu, które nie przewidywały kapitalistycznych kotłów. Zejście poniżej zera to pokonanie kolejnego progu i dorzucenie kolejnych procentów do sprawności pieców.

Warto? A w „piku” olejowym chodzi chwilowo, przy czym chwilowo oznacza lata, o pojedyncze procenty. O tyle się bowiem może zmniejszać wydobycie ropy naftowej w okresie, powiedzmy, roku w pobliżu szczytu.

Ale o czym my tu gadamy, cały czas tak „w ogóle” o oszczędzaniu energii, a tu po prostu ropy brakuje, samochody staną, cały transport. Co to za pitu-pitu, o oszczędzaniu energii to se możemy pogadać innymi czasy, co z transportem, który jest podstawą gospodarki!

No właśnie, ów silnik Stirlinga... Nie. Gaz płynny – nie. Biopaliwa – też nie. Wystarczą lżejsze samochody... No nie. Najpierw to ograniczyć bezsensowne jazdy. Wożenie własnych tyłków niby w sprawie, w sytuacji, gdy można zatelefonować, zajrzeć do Internetu, w ogóle się tym nie zajmować. Po prostu wozić ów, elegancko mówiąc, tyłek tylko tam, gdzie faktycznie jest niezbędny. Zamiast płacić za siłownię, przejść się na piechotę do roboty.

A potem pojechać do warsztatu i wyregulować silnik. To nam da te kilka procent, dzięki którym, o ile „pik” cokolwiek znaczy, przetrwamy kilka kolejnych lat. Po tych kilku latach można wymienić samochód – nie na jakiś energooszczędny, ale po prostu lżejszy. Byle sprawny technicznie. Prawa fizyki są nieubłagane, także dla „zwolenników” olejowego „piku”. Jeśli tylko technologia będzie na aktualnym poziomie, paliwożerność spadnie. Po co ludziom wielotonowe, chromowane, pseudoterenowe bryki?

Potem można zamontować instalację na płynny gaz. O ile oczywiście kolejny minister od zdzierania z ludzi pieniędzy nie ustali zaporowej akcyzy. Jak na razie podział konsumpcji gazu jest taki, że mniej niż 3% idzie na napęd samochodów. Dokładniej, za danymi Urzędu Regulacji Energetyki (o ile zrozumiałem – dane na marzec 2006), około 41% gazu zużywa przemysł i budownictwo, około 27 % gospodarstwa domowe, transport tylko 2,8 %. Zerknij tutaj

Jeśli spojrzeć na wykresy, to widać, że „jakby co”, jest z czego urywać. Najwięcej gazu chłoną różne procesy technologiczne. Można próbować ten gaz czymś zastąpić, czym? Węglem, drewnem, przepraszam – „biomasą”. Po pierwsze, można, zwłaszcza w procesach na skalę przemysłową, skutecznie oszczędzić. Można nawet wyobrazić sobie, przy dzisiejszej technologii i automatyzacji, ponownie kuchnie „częściowo węglowe” w domach. Takie, których rozpalanie byłoby równie szybkie jak kuchni gazowej, które przy braku kontaktu z płomieniem, powiedzmy, grzejące poprzez szyby kwarcowe, byłyby równie czyste jak elektryczne. Ale to trochę na wyrost. W gospodarstwach domowych pożeraczami gazu są piece CO i osławione „junkersy”. W przypadku pieców pierwszym krokiem do zmniejszenia zużycia jest pozatykanie dziur w mieszkaniu, przez które hula wiatr, drugim wymiana okien na nowe, niepowichrowane, a trzecim ocieplenie domu. Na końcu można kupić automatyczny piec na węgiel czy biomasę w postaci choćby ziarna owsa. To barbarzyństwo palić ziarnem, ale wychodzi taniej. A jakby wziąć na wzgląd moralność, to można także trocinami, korą, zrębkami, byle mieć miejsce do zmagazynowania. Jeśli chodzi o „junkersy”, których pracuje jeszcze cała masa, to aby ukrócić gazożerność, nie trzeba żadnych cudów, wystarczy zainstalować tak zwaną termę, także gazową. Dzięki temu, że to izolowany cieplnie zbiornik, woda jest grzana małym płomieniem, mniej więcej tak małym, jak „świeczka” w junkersie. Zazwyczaj wielkiego ognia, jaki mamy w junkersach, tam nie ma. Terma „ciągnie” mniej więcej tyle gazu, ile junkers w stanie czuwania.

O co walczymy? Zmniejszenie zużycia gazu o 3% to możliwość dwukrotnego zwiększenia liczby pojazdów z instalacją gazową.

Jak nas przekonują autorzy portalu o „piku” wydobycia, kolej nas nie uratuje. Musimy się z tym pogodzić, ale koleją można jeździć. Kolej ma pewną „kolejową” unikalną własność: współczynnik tarcia tocznego, tradycyjnie określany na 0,005. Co to oznacza? Że podczas jazdy tonę spoczywającą na szynach pchamy z siłą 5 kG. To oznacza, że na jednym kilogramie węgla o cieple spalania 28 megadżuli wrzuconym pod kocioł elektrowni zasilającej kolej, która jest elektryczna i nie ma powodu, by gdziekolwiek elektryczna nie była, zajedziemy pojazdem o masie tony na odległość około 250 km. Na kilogramie benzyny, a także oleju napędowego, wedle danych przytoczonych przez Kiwaczka, pi razy drzwi na odległość 380 kilometrów.

Kolej aktualnie nie ma problemów technicznych, ma problemy ze sobą (powtarzam za Kiwaczkiem). Kolej jest cholernie kolejowa. Kiedyś rozmawiałem, jadąc pociągiem, z projektantem urządzeń kolejowych i na przykład okazało się, że pomysł obniżenia ciężaru wagonów poprzez obniżenie całego wagonu, opuszczenie podłogi do poziomu najwyżej osi kół, jest do luftu, bo są przepisy. Już to określające wysokość peronów, już to wagonów. Ruszenie czegokolwiek na kolei wymaga olbrzymich sił. Nie fizycznych. Gdy chodzi o przejazdy pasażerskie, pierwszą zasadą jest, że pasażer jest własnością kolei. Diabli wiedzą, dlaczego obowiązuje kanon „masowego” przewozu. Jest on obecny nie tylko w PKP, ale chyba na całym świecie. Wagon nowoczesnej szybkiej kolei, jaki widziałem w Monachium, to kopia naszych tramwajów. Długi hangar z rzędami foteli. Dlaczego ludzie wolą jeździć samochodami? Bo w samochodzie ma się własną przestrzeń. We współczesnym wagonie kolejowym człowiek staje się fragmentem kolejowej machiny, przyśrubowanym do numerowanego miejsca, który najlepiej, żeby się w ogóle nie ruszał. Zapłacił, wsiada, wysiada i nie pyskuje.

Pomyślałem sobie kiedyś, że wszystko by się zmieniło, gdyby za, powiedzmy, 20 zł podróżny dostał kawałek własnej kanciapy, choćby tylko z gniazdkiem do zasilania laptopa, nawet bez fanaberii w postaci dostępu do Internetu, choć teraz to już też możliwe. Taką kabinę, w której można było by się położyć, wystawić nogi z butów, bez obawy o zatrucie współpasażerów, i za te 20 zł można było w ciągu kilku godzin dojechać do Warszawy, powiedzmy, z Wrocka, to pies z kulawą nogą chciałby się pewnie kolebać w samochodzie do Stolicy. Może jakiś wyjątkowy fanatyk kręcenia kierownicą chciałby się wymęczyć te kilka godzin w dalekiej trasie, ale sądzę, że to byłoby naprawdę wyjątkowe zjawisko. Niestety, kolejowa kolej kombinuje tylko, jak utrzymać te kosmiczne ceny biletów bez zmiany taboru, przy założeniu, że pasażer i tak jest jej własnością, że nie ma co kombinować, czego by chciał i jak go zaspokoić. Jest masowym towarem, takim samym jak piasek i węgiel, i najlepiej byłoby go przed podróżą popaczkować, zafoliować, zakontenerować, bo przynajmniej łatwiej się będzie papierami obracało i bez kłopotu wyliczy się „pasażerokilometry”.

Kiedy się bije kolejne rekordy prędkości na kolei, to właśnie z myślą o tych „pasażerokilometrach”. Tymczasem, mam wrażenie, w naszych krajowych warunkach można by zapewnić, by klient miał szansę nie stracić czasu podróży z oczami wbitymi w siedzenie przed nim, że wcale nie chodzi o to, by wygrać z samolotem. Zwłaszcza że, biorąc pod uwagę wlotowe i wylotowe korki, bez kłopotu wygrywa się z samochodami, którymi ludziska wolą się tłuc, byle nie poczuć się kolejnym pasażerokilometrem.

Kolej ma swój unikalny, kolejowy współczynnik tarcia tocznego, wartość sprzed jakichś czterdziestu lat, którą dziś jeszcze pewnie da się zmniejszyć. Dzięki niemu, nawet biorąc pod uwagę to, że jest to wartość literaturowa, abstrahująca od dziur w torach i pokrzywionych kół, nie ma szans z nią wygrać żaden transport samochodowy, gdy chodzi o energooszczędność. Kolej ma techniczne możliwości, by za cenę spalonej benzyny zawieźć klienta razem z jego samochodem, gdzie zechce. Kolej w Europie może ciągle mieć sieć połączeń konkurującą z siecią drogową, bo była tu, przez długie lata, głównym środkiem transportu. Pozostały czasami jeszcze tory, czasami tylko urządzenia ziemne, nasypy, przekopy, ale to dość, by niewielkim nakładem pracy przywrócić połączenia. Ponieważ kolej bez problemu może być elektryczna, to koleją da się jeździć praktycznie na każdym paliwie, węglu, energii wiatru, energii atomowej, słomie i zeschłych liściach, a nawet krowich plackach. Kolei oczywiście nie „rusza” żaden „pik” wydobycia ropy naftowej, nawet pamiętając o tym, że łożyska wymagają smarowania.

Jak już pisałem, silnik Stirlinga z zewnętrznym spalaniem, fatalna konstrukcja dla współczesnego samochodu, jest właściwie niezależna od rodzaju paliwa. Konstrukcja fatalna, bo nie da się „depnąć” i z piskiem palonych gum popędzić w dal. No... chyba że samochód hybrydowy.

Że Stirlinga ów silnik, to mniej istotne. Sęk w tym, że piszący o „piku” wydobycia ropy naftowej nie biorą pod uwagę niczego innego oprócz klasycznych wysłużonych silników wewnętrznego spalania. Tymczasem to konstrukcja wielce kompromisowa. Owszem, jest mało pracochłonna, mało wymagająca, jeśli chodzi o materiały. Jej techniczną zaletą jest chyba tylko łatwość w manewrowaniu mocą i to, że w porównaniu z silnikami z zamkniętym obiegiem czynnika roboczego nie wymaga chłodnicy. Owszem, samochody mają chłodnice, ale ze względu na to, że materiały nie wytrzymują wysokich temperatur. Silniki obiegu zamkniętego bez chłodnicy nie zadziałają. Ale chłodnice umiemy robić.

Kiedy E. Lenoir (1822-1900), francuski mechanik, w 1860 roku zbudował pierwszy działający nie na pokaz silnik (dwusuwowy), były odpowiednie do „owego czasu” i możliwości obróbki i możliwości techniki materiałowej. Ograniczały zarówno ciśnienia, jak i temperatury robocze panujące w cylindrach.

Przy zewnętrznym spalaniu i zamkniętym obiegu da się podnieść temperatury robocze. Po co? Bo im wyższa temperatura, tym większa różnica temperatur między „kotłem” i chłodnicą i tym większa sprawność. Można napełnić silnik, na przykład, kompletnie chemicznie nieczynnym helem. Dzięki temu nie ma korozji precyzyjnie dopasowanych do siebie elementów tłoka. Jak wieść gminna niesie, da się podnieść trwale temperaturę „Stirlinga” do 700 stopni, przy ciśnieniu panującym w obszarze roboczym 150-200 atmosfer (technicznych). Pracuje on nawet do 800 stopni Celsjusza, ale to już jest nieekonomiczne, następuje zużycie elementów. Lecz pamiętajmy, paliwo jest „jakiekolwiek” i – co jeszcze – w silnikach wewnętrznego spalania katalizatory dopalające resztki paliwa to urządzenie „pasożytnicze”, przynoszące straty. Tu może być na odwrót: optymalizujemy komorę spalania dla wypalenia wszystkiego, co się da, bo chcemy nie tylko chronić środowisko, ale wydusić całą energię zawartą w paliwie. Katalizator zmniejsza zużycie paliwa.

Nie chodzi o konkretne rozwiązanie w postaci silnika Stirlinga, ale o to, że wszelkie lamenty dotyczące cywilizacyjnej zapaści, związanej z szczytem wydobycia ropy naftowej, mają sens, gdy się przywiąże wyobraźnię do tego, co widać najwyżej zza okna własnego samochodu.

Nie da się za bardzo dyskutować z panikarzami albo „wernyhorami”, którzy radzi by zwrócić na siebie uwagę strasznymi wróżbami, bo nie mówią o technicznej rzeczywistości.

Jak mi się udało wygrzebać w przepaściach Sieci, w prowincji Alberta w Kanadzie (jakoś tak się to nazywa) wydobywa się ropę z piasków roponośnych i koszt wynosi 15 $ za baryłkę. Nie wiem, czy to prawda, ale jest to mniej więcej podobnie wiarygodne, jak wieści o szczycie wydobycia ropy lekkiej. Był prawdopodobnie w maju 2005 roku. Był także około trzydziestu lat temu, w okolicy pierwszego wielkiego kryzysu naftowego. Wówczas osiągnięto największe wydobycie na głowę mieszkańca Ziemi.

Mało kto sobie zdaje sprawę z tego, że ceny paliw są dziś cenami „popytowymi”, takimi mniej więcej jak ceny wódki. Są tak wysokie, żeby producent osiągnął maksymalny zysk, i nie mają za wiele wspólnego z kosztami uzyskania. Jeśli podniesie wyżej, spadnie popyt, a jak opuści, nie zarobi, bo nikt więcej niż litra na raz nie wytrąbi. Spożycie ropy nie jest podyktowane energetycznym zapotrzebowaniem, raczej energetycznym marnotrawstwem. Ropy, owszem, można spalić prawie dowolnie wiele, ale bez gospodarczego sensu. Akcyza narzucona na paliwa wymusza elementarną oszczędność. Poza tym jest wynikiem wojny rządów z koncernami naftowymi. Bowiem rządy wiedzą doskonale, że przy danej technologii, gdyby akcyzę znieść, to koncerny podniosą cenę ropy do poziomu „popytowego” (litra każdy jednak co dzień kupić musi). Powyżej pewnej ceny ludzie zaczną paliwo oszczędzać, tak jak powyżej pewnej ceny wódki zaczynają pędzić. Akcyza jest więc z jednej strony sposobem na wyrwanie zysków koncernom, z drugiej – na utrzymanie technicznej poprawności konsumenta, by się choć trochę starał nie marnować.

Otóż tak to jest wrednie skonstruowane. Ludzie o tym nie wiedzą albo udają, że nie wiedzą, jak na przykład Janusz Korwin-Mikke, który przekonywał, że benzyna może być po dwa złote.

Co to ma do szczytu wydobycia ropy, tak naprawdę tzw. ropy Brent? Prawdopodobnie kluczowym jest tu fakt, że do naftowego interesu przyssało się za wielu chętnych do podziału zysków. I łatwe interesy diabli wzięli.

Łatwiej zarobić gdzie indziej. Być może w komputerach, może „robiąc w czystym pieniądzu”? Coś mi się zdaje, że przemysł naftowy spotyka dokładnie to samo, co spotkało wcześniej inne przemysły surowcowe. W latach siedemdziesiątych skończył się biznes w węglu kamiennym, w osiemdziesiątych „zapadł się” przemysł stalowy. Skończyła się dawno „bonanza” w takich dziedzinach jak handel zbożem, bawełną, nawozami sztucznymi. Ropa, pozornie „paliwo cywilizacji”, przy pewnym stopniu komplikacji, gdy zaczynają nim grać nie tylko producenci, ale i politycy, gdy chętnych do zarobienia na konsumencie pojawia się zbyt wielu, traci swą atrakcyjność. Węgiel był zbyt kłopotliwy w porównaniu z ropą, stal dobiło poprawienie technologii wyrobów stalowych. Technologicznie trudniejsze, ale lżejsze wyroby z wysokogatunkowych stali są po prostu mniej kłopotliwe, podobnie jak samochód, który pojedzie i na akumulatorach, i na benzynie.

Być może. Mogę powiedzieć tyle, że nie widzę powodu, by los któregoś z przemysłów produkujących surowce był inny niż pozostałych. W istocie nie jest wyróżnikiem to, czy pojawia się coś, co wypiera technologię. Stal wyparła stal. Węgiel jest nadal głównym surowcem energetycznym w Polsce i dla elektrowni, i dla pozostałej energetyki. Ludzie przestali się zabijać za srebrem i złotem, choć „gorączka złota” jest nadal przysłowiowa. A główna przyczyna w tym, że już nie ma wielkiego interesu. Jest zwyczajny.

Bo to chyba jest tak: w dzisiejszych czasach maszyny produkują towary, a ludzie pieniądze. Siłą rzeczy każda branża się mechanizuje, jest coraz więcej maszyn, coraz mniej ludzi z opłakanym skutkiem mierzonym jednostkami ze znaczkiem $.

Jak mi się zdaje, „oil peak” oznacza tyle: koniec bonanzy w ropie. Nie dzieje się bowiem nic poza tym. Nie maleje na pysk produkcja samochodów, nie ma nerwowych poszukiwań nowych złóż, nie ma dramatycznych, jak w 1973 roku, posunięć rządów, na świecie panuje koniunktura. A co więcej, państwa OPEC dość nerwowo reagują na pomysły oszczędnościowe, takie jak rozwijanie technologii biopaliw.

I to jest mniej więcej ta pierwsza „opcja zerowa”, której nikt nie bierze pod uwagę.

Czy więc mimo wszystko czeka nas „świetlana przyszłość”?

Po co tak wiele napisałem o możliwościach zastępowania ropy? Dla zilustrowania komplikacji naszego świata. Niektórzy go rozumieją, inni nie. Można powiedzieć, że „trzeba było uważać”. W przeciwieństwie do naszego kasiarza Kwinto, inżynierowie raczej rzadko kryją swoje rozwiązania. Raczej jeśli już coś jest tajemnicą firmy, to jakiś szczegół, którego działanie zresztą zazwyczaj daje się łatwo sprawdzić. Wystarczy się trochę przyłożyć i człek wie, jak to wszystko się kręci.

„Technologia zużywa energię; nie produkuje jej. W wieku XXI mamy niedobór energii, nie niedobór technologii.” To zdanie zmusiło mnie do refleksji. Czym zajmuje się ludzkość od stuleci? Różnymi technologiami produkcji energii. Wypowiedziane z miażdżącą pewnością siebie zdanie jest kompletnie nieprawdziwe. Mógł je wymyślić jakieś specjalista od, z przeproszeniem, pi-jaru – z naciskiem na to „piii”. Zdziwiony jestem tym bardziej, że spodziewał się autor najwyraźniej, że maksymą przygwoździ każdego ewentualnego oponenta. To oczekiwanie zupełnie bezrefleksyjnego słuchacza ma w sobie coś o wiele groźniejszego niż wszystkie przewidywania krachów giełdowych, wróżenia załamania wydobycia ropy, wizje efektów cieplarnianych, dziur ozonowych, żywności modyfikowanej genetycznie.

Jak padały wielkie kultury? Zawsze była jakaś wewnętrzna przyczyna. Jak się patrzy z zewnątrz, rzeczy zdają się być jakimś absurdem. Czytałem kiedyś artykuł historyka o stanie wojsk polskich w XVIII wieku, nie za długo przed rozbiorami. Autor policzył i wyszło mu, że mieliśmy tyle żołnierza i szlachty, że bez kłopotu mogliśmy włomotać wszystkim sąsiadom, obojętne, szurali czy nie. Jeden szkopuł, trzeba było zapłacić żołd. Kiedy Hiszpanie zdobywali Amerykę, mieli jednego w sumie bardzo marnego przeciwnika: Azteków. Imperium Majów już zanikało, samo. Taka ciekawostka: w Ameryce Środkowej nie używano pojazdów na kołach. Ale, owszem, gdzieś znaleziono w wykopaliskach zabawki dziecięce poruszające się dzięki temu epokowemu wynalazkowi.

Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord

Podobno on to jest autorem powiedzenia: „Panowie, to nie zdrada, to niekompetencja”. Za to, czy czegoś nie przekręciłem, nie ręczę, cytuję to z pamięci. Talleyrand czy nie, powiedzenie warte jest chwili zastanowienia. Można by sądzić, że kończące je słówko „niekompetencja” jest wynikiem dyplomatycznej elegancji, że powinno się tam znaleźć „głupota”. Myślę, chodziło o to, że bynajmniej nie jakaś ewidentna durnota, tłukowatość, ale bardzo pospolita, z pozoru wybaczalna, nawet niezawiniona, zupełnie niegroźna, niewinnie brzmiąca NIEKOMPETENCJA działa tak, jak budząca grozę ZDRADA.

Jeśli nie pokręciłem tego wszystkiego, to już w XVIII wieku ludzie zdawali sobie sprawę z niszczycielskiej siły bynajmniej nie GŁUPOTY, tylko banalnej i niby niegroźnej NIEKOMPETENCJI. O ileż groźniejsza jest zatem głupota połączona z nieuctwem, o ileż groźniejsza w czasach, gdy samochody rżną 200 km/h, gdy byle fajans może za pomocą dziury w instalacji gazowej wysadzić cały blok? O ileż groźniejsza jest dziś nawet drobna niekompetencja, gdy złapanie za niewłaściwy drut pod niewłaściwym napięciem grozi śmiercią.

Jak pracowicie wykazał najpierw Kiwaczek, ja za nim, „oil peak” jak na razie niczym nie grozi. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiadomo, czy jest faktem i co oznacza. Groźnym zjawiskiem jest natomiast strach przed nim. Ten strach bowiem mówi bardzo wiele o powszechnej, najłagodniej mówiąc, NIEKOMPETENCJI. Ta zaś ma siłę niszczenia zdrady. Jeśli bowiem daje się ludności wciskać takie głodne kawałki...

Otóż właśnie. Po prostu kit. Przypatrzmy się bowiem naszym dywagacjom o nieszczęściach płynących ze szczytu wydobycia ropy naftowej. Wszyscy się godzą, że przez kilka lat nie będzie wiadomo, czy już, czy jeszcze nie teraz. Przez kilka co najmniej lat sprawa będzie w granicach błędu pomiarowego. Bez wyraźnego wpływu na życie. Po kilku latach zaczynamy walczyć o odzyskanie pojedynczych procentów. KAŻDA zaproponowana metoda z osobna da taki uzysk.

Co by się stało, gdyby ropy zabrakło nawet nagle? Do jakich czasów zawróciłby nas krach cywilizacyjny? No cóż, Europa ma za sobą, zwłaszcza ta wschodnia, na przykład socyalizm, w którym nie tylko benzyny, ale nawet wódki zabrakło. Cofnęłoby nas gdzieś mniej więcej w te okolice, gdy byłem piękny i młody, a posiadanie samochodu marki... Polski Fiut 126... Fiat? Jednak chyba Fiat. Tabliczka zupełnie mi sczerniała, odczytać nie mogę. W każdym razie podówczas benzyna była na kartki, a mimo to nie było jej, opony na specjalny przydział, akumulatory także, papier toaletowy czasami kradli, czasami sprzedawali, a samochód twardym dowodem na życiowy sukces, choćby nawet to był ten, z przeproszeniem, maluch. Co by nie opowiadać, czasy owe bynajmniej nie były zapaścią cywilizacyjną, „Fantastyka”, wówczas wcale jeszcze nie Nowa, sprzedawała się w każdej ilości, od 160 tysięcy egzemplarzy poczynając. Ludzie kupowali Poppera i, zdaje się, naprawdę go czytali.

Nie, Drogi Czytelniku. Nie ma się czego bać. Przeżyliśmy brak wódki, cóż nam brak benzyny? Otóż właśnie: jak by to nie obracać, jedno puknięcie się w głowę, chwila zastanowienia i „oil peak” to bajki dla dzieci. Cały wymiar grozy sprowadza się do tego, że całkiem kto inny, niż się spodziewaliśmy, zarobi na giełdzie i funduszach inwestycyjnych.

Powyższa refleksja służy wywiedzeniu takiej tezy: przekaz o zagrożeniu krachem naftowym jest skierowany nie tylko do ludzi niekompetentnych, ale pozbawionych elementarnej pamięci swej własnej historii.

Z czymś takim borykają się na przykład plemiona w Amazonii, które trwają po kilkadziesiąt lat, gdzie ludzie nie wytworzyli żadnego systemu zapisu. To coś takiego, co było cechą plemion słowiańskich przed Mieszkiem I: jeśli coś zapisano runami, to najwyżej imiona wodzów. A komu naprali, to możemy się tylko domyślać na podstawie zwęglonych resztek chałup i skorup z potłuczonych garnków. Po prostu czarna dziura.

No cóż, myślę sobie, że skoro ów przekaz o „piku” olejowym działa, to stan powszechnej świadomości jest mniej więcej taki. Epoka gospodarki zbieracko-łowieckiej, pod warunkiem, gdyby ludzie cokolwiek potrafili zebrać albo złowić.

To etap degeneracji w indiańskim rezerwacie. Wódkę i ryż ktoś przywozi z zewnątrz. Szamani walczą o zachowanie starych obyczajów, bo jak trafi szlag obyczaje, to pies z kulawą nogą będzie się przejmował, że ktoś jest szamanem. Więc trwa rozpaczliwa walka o zachowanie „tradycyjnych wartości”, wojny z seksem przedmałżeńskim, onanizmem (słusznie, słusznie, popatrzcie dziatki na mnie, do czego to prowadzi!), Gombrowiczem, aborcją i gejami. Będziemy walczyć dzielnie, dopóki nie zacznie to przeszkadzać kierowcy tira, który przywozi wódkę i ryż. Jak się wk...i, że znowu jakaś barykada na drodze, że nie zasypano dziur, o których mówił już łońskiego roku, skończy się zabawa.

I to jest opcja zerowa po raz drugi: jeśli potraktujemy całą sprawę jako probierz stanu świadomości zbiorowej, to jest tak, że pewne parametry owej świadomości są na poziomie plemion pierwotnych. To te parametry, które określają zdolność do rozpoznawania rzeczywistości i budowania jej poprawnego modelu, który pozwala przewidzieć, co będzie. Można powiedzieć inaczej: lwia część społeczeństwa straciła zdolność do decydowania o sobie. Wymaga kuratora albo stałej rodzicielskiej opieki, choćby z tego powodu, że byle kto może wmówić byle co i sromotnie oszukać.

Niebezpieczeństwo, które każdy widzi i każdy ignoruje, jest najgorsze. Słowo się rzekło, wielkie imperia „zapadły się” w sobie. Nie było zwykle jakiegoś wielkiego przeciwnika. Nawet w przypadku imperium Azteków, które w momencie, gdy Cortez lądował na brzegu Ameryki, było w rozkwicie, można powiedzieć, że przyczyną zapaści była ZASADA, na jakiej imperium powstało. Owszem, zjawił się ktoś z zewnątrz, prawie przybysz z obcej planety, ale ten ktoś zrozumiał zasadę i ją wykorzystał dla siebie. Tak, przyczyną upadku pierwszej Rzeczypospolitej była ZASADA, złota wolność szlachty. Rzym nie potrafił dostosować zasad organizacji państwa do warunków sukcesu. Cezar, który jeszcze nie był cesarzem, próbował sobie już radzić z weteranami żyjącymi za darmochę w Stolicy i skończył z żelazem Brutusa w brzuchu. Carską Rosję załatwiła wewnętrzna rewolucja.

Mogę się mylić, ale na którym etapie rewolucji naukowo-przemysłowej dopuszczono jako ZASADĘ niekompetencję. Albo wręcz głupotę. Dopuszczono coś takiego, że klient nasz pan, więc ukryjemy przed nim całą komplikację, maszyny, którą się posługuje. Zauważyłeś, Czytelniku, że „tjuningowane” (modingowane?) komputery mają na ten przykład przezroczyste obudowy? Że sportowe motocykle mają ślicznie chromowane, błyszczące, jak to się mówi, wyeksponowane tłumiki, chłodnice, różne techniczne bebechy? Widział ktoś telewizor z wyeksponowanym wzmacniaczem odchylania pionowego albo „trafopowielaczem”? O tym „ukrywaniu” wprost mówi się w programowaniu, przy czym ukrywa się, jak już pisałem, przed programistą. A w międzyczasie, nim doszło do programowania, przed ludźmi trzeba było ukryć zasady działania świata, jaki ich otacza.

I owszem, mamy podział na tych, co zajrzą do środka telewizora i zidentyfikują „trafopowielacz”, takich, co jeszcze wiedzą, jak działa silnik czterosuwowy, i se pochromują tłumik, oraz resztę.

W Polsce podział społeczeństwa na dwie nacje, wykształciuchów i kaczystów, jest mało w sumie szkodliwy. Na ukrywaniu zasad działania świata, kto wie, czy ostatnio najbardziej nie ucierpiała Ameryka, USA konkretnie. Jeśli chodzi o produkt krajowy brutto, wyprzedziła ich Unia Europejska, jeśli chodzi o dochody na twarz, siedem krajów, w tym kilka z UE. Zgaduj zgadula, ile w tym „zasługi” pomysłu, że dla rozruszania własnej klienteli wyborczej spuści się manto Irakijczykom? A ile tego, że jak wieść gminna niesie, na egzaminach do „koledżów” tu i ówdzie 40% punktów dostawało się za prawidłowe wpisanie swego imienia i nazwiska? Prawda to, li zmyślanie?

Część ludzi uznała, że niekompetencja albo po prostu głupota jest groźna, jak zdrada co najmniej. Część z głupoty zwala wszystko na zdradę, w postaci światowego spisku. Jedni się uczą, drudzy szukają afer.

Jedną z fundamentalnych zasad budowy wszelkich ludzkich zbiorowości jest poczucie odpowiedzialności za całość. Poczucie solidarności. Zasada niekompetencji wyklucza solidarność. Odpowiedzialny jest fachowiec. Zaś fachowiec nie może przenieść swych możliwości na użytkownika, który chce pozostać niekompetentny. Czy wiesz, Czytelniku, że przynajmniej niektóre telewizory naprawia się dziś za pomocą tak zwanego pilota serwisowego? A wiesz co to? Zwykły pilot, tylko ma jeden przycisk więcej. Za jego pomocą uruchamiamy ustawienia, które mogą już to przywrócić obraz na ekran, już to spowodować jego usunięcie, na przykład zerwanie synchronizacji, zniekształcenie beczkowate czy inne atrakcje. W starych telewizorach, owszem, były te pokrętła i każdy se mógł kręcić. Współczesnemu telewidzowi trzeba było je odebrać. Tak wyszło z praktyki. Dodajmy, że zazwyczaj każdy pilot daje się przerobić na serwisowego przez przylutowanie dodatkowego pstryczka.

Tak więc mamy trwały podział na tych, co mają owe piloty serwisowe, i tych, co lepiej im do ręki ich nie dawać. Sterowanych, którym się w tiwi pokazuje „oil peak”, i sterujących.

W wyborach ci ze zwykłymi pilotami decydują, tu się objawia najmocniej konflikt. Ten podział ostatnimi czasy zaznacza się we wszystkich krajach w bardzo podobny sposób. Co ciekawe, telewidzowie bynajmniej nie wykazują najmniejszej chęci przejęcia władzy nad pilotami serwisowymi. Owszem, zaznacza się tendencja do czynienia nad telewizorami uroków.

Chwilowo jeszcze telewidzowie i serwisanci żyją we wspólnocie. Choć coraz bardziej obok siebie. Serwisanci ciągle godzą się na wspólne instytucje, już to rządy, parlamenty sądy i policje. Ale od jakiegoś czasu, już od kilku stuleci zaczynają kombinować, co zrobić, żeby gawiedź nie przeszkadzała. A choćby wprowadzić autonomię uczelni.

Jeśli, Czytelniku, szukałeś recepty na Mad Maxa, na straszenie zapaścią cywilizacyjną, masz jak na dłoni. Nie jakiś „oil peak”, ale strach przed nim, bo w tiwi pokazali. I oto telewidzowie pędzą do serwisantów, żeby coś z tym „pikiem” zrobili!

Opcja zerowa po raz trzeci: serwisanci nie mają ochoty zajmować się „pikiem” olejowym. Prawdę powiedziawszy, nie są żadnymi serwisantami, oni tylko umieją tak obsługiwać pilota serwisowego, żeby nie popsuć wszystkiego, i najchętniej zajmowaliby się czymś całkiem innym, umieją wiele innego. Telewidzowie przeszkadzają im, czasami posądzają o czary, coraz bardziej przeszkadzają. Cóż mogą zrobić serwisanci? Tak naprawdę MUSZĄ: wydłubać kilka kolejnych przycisków z pilotów telewidzów.

Nie, nie sądzę, że z powodu niewinnej NIEKOMPETENCJI czeka nas Mad Max. Nie, po prostu niepostrzeżenie podzielimy się na sterowanych i sterujących. Bardziej to będzie przeszkadzało sterującym, sterowani będą bardzo zadowoleni. I to jest opcja zerowa po raz trzeci.

 


< 14 >