Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Zakużona Planeta

<|<strona 22>|>

Pokonkursowa Zakużona Planeta (2)

 

 

Zaprezentowany poniżej tekst, „Czysta robota” autorstwa niejakiego 333, został nadesłany na konkurs „Fantastyczna zagadka” i przepadł.

Został zdyskwalifikowany z powodu supła.

Zarówno język utworu, jak i warsztat znalazł w oczach Wysokiej Komisji uznanie, można też powiedzieć, że i temat konkursu został zrealizowany... chyba został. Albowiem fabuła skręca się i zwija w gigantyczny supeł, w którym paradoksalnie przepada z kretesem czyjś dziadek.

Wysoka Komisja mimo wrodzonej cierpliwości, wyrozumiałości i wszelkich innych pozytywnych cech, nie podjęła się zbadania problemu zginiętego dziadka, jako że w porównaniu z poplątaniem fabuły węzeł gordyjski to pikuś. A w układankach i puzzlach to my się nie specjalizujemy. Ale kto wie, może forumowicze spróbują?

 

Dominika Repeczko

 

 

 

333

 

Czysta robota

 

 

Brooklyn, Nowy Jork

18 marzec 2045

Ciekawe, jak to jest, kiedy wpadasz w objęcia śmierci – zastanawiał się Cole, obserwując zielone światełko pnące się żwawo w górę po przyciskach oznaczających piętra. Jak to jest, kiedy witasz się z Kościejem, spoglądasz mu w oczy i widzisz nadciągającą otchłań? Czy w ułamku sekundy staje ci przed oczyma całe życie? Strzępki zapomnianych koszmarów z dzieciństwa łączą się w znajomą postać ośmiornicy, która zawsze czaiła się obok ciebie, ukryta w mroku, każdego dnia, począwszy od narodzin? Czy może raczej towarzyszy ci wzniosłe poczucie obcowania z Absolutem?

Jak to jest, rozmyślał, przecinając wąski hol oblany mdłym blaskiem jarzeniówek. Strach z pewną dozą ekscytacji? Czy w ostatniej chwili jest czas, by pomyśleć: co dalej?

Zatrzymał się pod odrapanymi drzwiami w końcu korytarza. Napis na niepozornej tabliczce głosił: “John Smith, usługi detektywistyczne”. Jak to jest, pomyślał raz jeszcze Cole naciskając klamkę, kiedy wpadasz w sieć pająka takiego jak John Smith i uświadamiasz sobie, że tylko sekundy dzielą cię od poznania największej tajemnicy wszechrzeczy?

Ciasna dziupla w której się znalazł, nie zasługiwała na miano gabinetu. Cole’a nauczono obserwować, więc obserwował – omiótł wzrokiem każdy kąt, nie pomijając żadnego szczegółu, choć nawet przy najszczerszych chęciach ciężko byłoby cokolwiek pominąć. Biurko, szafa, dwa krzesła – każde z innej parafii, tanie, w złym guście – a raczej bez gustu, dobrane przypadkowo, na chybił trafił, jakby gospodarz nie miał zamiaru zagrzać na dłużej miejsca w tym nieszczególnym przybytku. Szary wytarty chodnik na podłodze, żadnych ozdób, obrazków na ścianach czy choćby fotografii. W kącie wieszak na ubrania, a na nim wymięty prochowiec i kapelusz. “Klasycznie” – pomyślał Cole. – “Pewnie pija whisky, a w szufladzie trzyma starego colta”.

– Proszę usiąść. – Smith umiarkowanie uprzejmym gestem wskazał gościowi wolne krzesło. Za jego plecami deszcz monotonnie bębnił o szybę nierównym staccato; opuszczone żaluzje skutecznie dbały o to, aby w pokoju nie zrobiło się nieco przytulniej za sprawą dziennego światła.

Cole przyjrzał się rozmówcy. Mężczyzna w średnim wieku, szczupły, niewysoki. Wąsik, cienki jak przecinek. Szeroko osadzone oczy, zimne kawałki obsydianu łypiące nieufnie spod niskiego czoła, parę centymetrów pod parcelą zaczesanych do tyłu, wysmarowanych brylantyną włosów. Przylegały do czaszki tak ściśle, że Cole przez moment miał wątpliwości, czy aby nie zostały one na niej namalowane. Małe, blade dłonie Smitha spoczywały obok siebie nieruchomo na blacie biurka jak martwe meduzy. Małe, ale niebezpieczne, Cole wiedział o tym.

– To pan dzwonił dziś rano. – Smith stwierdził raczej, niż zapytał. Mówił cicho, głos miał miękki, lecz w jakiś sposób odpychający. Cole, który lubił przyrównywać poznawanych ludzi do zwierząt, zastanawiał się, jakie zwierzę przypomina mu John Smith. Doszedł do wniosku, że chyba węża. Śliski, nieprzyjemny typ.

– Zgadza się – odparł.

– Więc? O co chodzi?

– Zacznijmy od tego, że wiem kim pan jest – powiedział Cole. – Kim pan n a p r a w d ę jest.

Blade dłonie ani drgnęły. Smith zdawał się przeżuwać tę informację w myślach. Ciemne oczy patrzyły na Cole’a bez ruchu, lśniąc w półmroku jak dwa guziki.

– Niech się pan nie niepokoi – dorzucił Cole. – Potrzebujemy pana właśnie dlatego, że jest pan tym, kim jest.

– Nie niepokoję się – rzucił chłodno Smith.

– Jest pan płatnym zabójcą – stwierdził bez ogródek Cole. Patrzył uważnie na rozmówcę, starając się dostrzec jakąkolwiek reakcję, ale wyraz twarzy mężczyzny za biurkiem pozostał bez zmian. – I jest pan dobry w tym fachu. A usługi detektywistyczne, to tylko przykrywka.

– Co pan powie – rzekł Smith z uprzejmością podsyconą ironią.

– A przede wszystkim – ciągnął niezrażony Cole. – Ma pan dostęp do wehikułu czasu i potrafi pan posługiwać się nim.

Martwe meduzy ożyły na moment.

– Skąd pan o tym wie?

– Wiem znacznie więcej. Wiem, że przed laty był pan członkiem Gildii Temporalnych Detektywów, ale doszło do konfliktu między panem, a pańskimi przełożonymi i musiał pan zniknąć. A wraz z panem zniknął jeden z wehikułów należących do Gildii. To dlatego może pan korzystać z niego bez wiedzy rządu – ponieważ nie jest on sprzężony z centralnym komputerem.

– Zakładam, że gdyby przysłała pana Gildia, nie gawędziłby pan ze mną na ten temat – Smith wolno ważył słowa. – Dlatego jeszcze pana nie zabiłem. Skąd pan to wszystko wie?

– Niełatwo pana odnaleźć, ale nie jest to niemożliwe, jeśli wie się, jak szukać. Obaj wiemy dla jakich ludzi pan zwykle pracuje. Grube ryby, tak? Pan doskonale zdaje sobie sprawę, że ludzie tego pokroju nie lubią, gdy wymienia się głośno ich nazwiska.

Smith patrzył na niego w zamyśleniu. Cole zastanawiał się, co dzieje się w głowie zabójcy. Z wyrazu jego twarzy nie potrafił nic wyczytać.

– Nie obchodzą nas pańskie stare sprawy – powiedział. – Dla nas ważne jest, że potrafi pan zabijać. I potrafi pan programować wehikuł.

– Zabijałem wybitnych polityków, głowy państw – odezwał się Smith. – Zmieniałem losy świata. Owszem, potrafię zabijać.

– Doskonale – ucieszył się Cole. – To zadanie powinno być dla pana dosyć proste – sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął stare, czarno białe zdjęcie. – Amanda Blake, adres ma pan na odwrocie zdjęcia.

Smith przyjrzał się beznamiętnie fotografii.

– Kim ona jest?

– Nie płacę panu za zadawanie pytań – odparł Cole. – A płacę jak za prezydenta.

Smith odłożył zdjęcie. Otworzył szufladę biurka i wyjął pudełko cygaretek. Zapalił jedną, nie częstując Cole’a. Pokój zasnuły kłęby sinoniebieskiego dymu.

– Jeszcze jedno – Cole nachylił się ku rozmówcy. – Ważne: ona musi umrzeć przed dwudziestym września, 2014 roku.

Smith popatrzył na niego z namysłem.

– To sporo kawał czasu temu. Rozumiem, że musiała wtedy coś przeskrobać?

– O, tak! – uśmiechnął się Cole.

Tamten zastanawiał się chwilę.

– Może sprawiać jakieś problemy? Albo ktoś z jej otoczenia – ochrona, brat policjant, tresowany rottweiler, ktokolwiek?

– Nie. Mieszka sama. Nie ma ochrony, to żadna ważna figura.

– Rozumiem. – Smith schował zdjęcie do kieszeni marynarki. – To będzie kosztowało cztery patyki. Połowa z góry, z resztą proszę przyjść jutro o dziewiątej rano.

 

San Jose, Floryda

20 kwiecień 2043

– Sukinsyn! – Arni Chandler z hukiem odstawił pustą szklankę na kontuar. Jego tłusta twarz wykrzywiła się w grymasie wściekłości. – Zasrany czarnuch! Bodaj by go szlag trafił!...

– Ciii!... – Jego towarzysz uniósł dłoń w uspokajającym geście, jednocześnie rzucając na boki spłoszone spojrzenia. Poza nimi dwoma w barze nie było innych gości, ale nie należało lekceważyć obecności barmana, który łypał na nich spode łba, wyraźnie nadstawiając uszu.

– Przestań mnie uciszać, Steve. Jak będzie trzeba, to pójdę do Dextera i wygarnę mu prosto w oczy, co o nim myślę! – Skinął dłonią w kierunku barmana. – Jeszcze dwa razy whisky.

– Po prostu miałeś pecha – dym z papierosa Steve’a tańczył w zimnym, błękitnym świetle sączącym się z maleńkich żaróweczek umieszczonych nad barowym blatem. – Przegrałeś różnicą czterech głosów.

– Pecha! – prychnął Arni. – Dexter obiecywał wyborcom gruszki na wierzbie. Pecha... – pokręcił z niesmakiem głową. – Steve, pracuję w Gildii od osiemnastu lat. Dexter dołączył siedem lat temu. Ja tworzyłem tę organizację niemal od podstaw, on przyszedł na gotowe. To mnie należało się to stanowisko... – odebrał od barmana szklankę. – Zdrowie.

Wychylili drinki. Steve skrzywił się, otarł usta.

– Ja nie mówię, że ci się nie należało, Arni – powiedział. – Ja tylko proszę, żebyś pamiętał gdzie jesteśmy. Nie byłoby dobrze, gdyby to, co mówisz, dotarło do uszu Dextera. Szczególnie teraz, kiedy został szefem.

– Co racja, to racja – mruknął Arni kręcąc głową. – Cztery głosy...

– Następnym razem pójdzie ci lepiej.

– Następnym razem? Nie będzie następnego razu. Mam pięćdziesiąt pięć lat; kiedy będą odbywać się kolejne wybory, będę dawno na emeryturze.

Steve uznał, że to odpowiedni moment by zakończyć rozmowę. Miał szczerze dosyć towarzystwa podpitego Arniego.

– Jedź do domu, prześpij się – powiedział. – Trzeba żyć dalej. Kto wie, co przyniesie jutro.

– Kto wie – powtórzył Arni apatycznie.

Podnieśli się z wysokich, barowych krzeseł. Steve zapłacił za drinki, podczas gdy Arni borykał się z płaszczem, sztywnymi ruchami otulając ogromny korpus, manipulując niezgrabnie przy guzikach.

Wyszli z podziemnej siedziby Gildii przez budynek fikcyjnego Towarzystwa Entomologicznego na parking, po czym Steve odwiózł kompana do domu swoim samochodem. Tam Arni usiadł na łóżku ściskając głowę w dłoniach i siedział tak dobre kilka minut, rozmyślając.

– Przeklęty czarnuch – mruknął w końcu.

Z szafki obok łóżka wziął napoczętą butelkę whisky i nalał sobie solidną porcję, którą wychylił jednym haustem.

Spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Pierwsza czterdzieści.

– Zadzwonimy do człowieka, który nigdy nie śpi – zanucił pod nosem. Sięgnął po słuchawkę telefonu. Numer znał doskonale.

– John?... Cieszę się, że mnie pamiętasz. Mam dla ciebie robotę, wężu.

 

Helena, Montana

11 październik 2068

Cole przekręcił klucz w zamku i wszedł do ciemnego mieszkania. Ledwo przestąpił próg, w jego nozdrza uderzył znajomy zapach kurzu i stęchlizny. Skrzywił się mimowolnie, ściągając przemoczony płaszcz i buty. Cholerna, cuchnąca nora. Jak tylko trochę się odkuje, trzeba będzie zamienić ją na coś o większym standardzie. Po omacku przeszedł na bosaka do pokoju i zapalił małą nocną lampkę.

– Jezu Chryste! – podskoczył nerwowo, zaskoczony widokiem siedzącego w fotelu mężczyzny. – Kim jesteś? Co robisz w moim mieszkaniu?

Niespodziewany gość flegmatycznie pociągnął nosem. Beznamiętnie przyglądał się Cole’owi oczyma o barwie spranego błękitu.

– Nie denerwuj się, Cole – rzekł ze spokojem. – Usiądź, odpręż się. Musimy pogadać.

– Wynoś się, albo dzwonię po policję – Cole sięgnął po słuchawkę telefonu, ale nie podniósł jej.

– Nie wydaje mi się, żebyś chciał to zrobić, przyjacielu. Nie teraz, kiedy rozprowadzanie towaru dla Gomeza stało się dla ciebie jedynym sposobem, by zarobić na kromkę chleba. – Cole zbladł wyraźnie na te słowa. – Przy okazji, nie masz tego trochę przy sobie?

– Czego ode mnie chcesz?

– Nazywam się Arnold Chandler i przybyłem tutaj, by uratować ci życie – powiedział mężczyzna. – A teraz zrób coś do picia i przestań się wreszcie trząść.

Cole stał przez moment z otwartymi ustami.

– Może być herbata?

Arni skrzywił się.

– Lepiej przejdźmy od razu do rzeczy. Słyszałeś o Gildii Temporalnych Detektywów?

– Coś obiło mi się o uszy – odparł ostrożnie Cole.

– Będę mówił a ty słuchaj, i lepiej żebyś od razu uwierzył w moje słowa. Nie chce mi się z tobą użerać. – Blackpool poprawił się w fotelu. – Trzynastego października bieżącego roku, a więc za dwa dni licząc od dzisiaj, dokładnie o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści, Cole Sanders zginie w strzelaninie podczas policyjnej obławy na narkotykowych dilerów. Proponuję ci nowe życie, w roku dwa tysiące czterdziestym piątym i pracę w naszej Gildii. Podłączymy się zaraz do wehikułu i pożegnasz się z tą śmierdzącą norą, z pracą dla Gomeza, i z życiem w roku sześćdziesiątym ósmym, raz na zawsze. Co ty na to?

– Zwariowałeś?! – wargi Cole’a drżały jak liście na wietrze. – O czym ty do diabła mówisz?

– Słyszałeś. Proszę, oto moja legitymacja Temporalnego Detektywa wystawiona w roku dwudziestym siódmym. – Arni wyjął z kieszeni płaszcza dokument i rzucił na stół. – W portfelu mam pieniądze z lat czterdziestych, a w walizce wehikuł. Myślisz, że to mistyfikacja? Dla kogo? Dla podrzędnego dilera narkotyków i początkującego ćpuna? I co niby miałbym osiągnąć za jej pomocą?

Cole drżącą dłonią otarł usta.

– Skąd... Jak się o mnie dowiedzieliście? Dlaczego... dlaczego chcecie mi pomóc?

– To moja praca, synu. Zajmuję się wyszukiwaniem takich osób jak ty. Większość naszych rekrutów to ludzie, którzy w swoim czasie zabrnęli w ślepy zaułek. Ja daję im szansę na nowe życie, życie dla naszej Gildii.

Cole milczał przez chwilę w zadumie. Arni dał mu trochę czasu na przemyślenie całej sprawy. Wreszcie z sapnięciem podniósł się z fotela, poprawił spodnie na opasłym brzuszysku.

– Czas na nas, Cole. Zabierasz się ze mną; to jedyny sposób, by oszukać przeznaczenie.

 

San Jose, Floryda

21 kwiecień 2043

Telefon dzwonił i dzwonił. Arni przekręcił się niezgrabnie na łóżku, czując przelewający się w żołądku kwas. Sięgnął po słuchawkę.

– Słucham? – Jego głowa ważyła tyle co kamień młyński, a język podstępnie zmienił się nocą w kawałek suchego drewna. – Arnold Chandler.

– Co z tobą, Arni? – to był Steve. – Wszyscy tutaj na ciebie czekamy...

– Że jak? Kto czeka?

– My wszyscy tutaj, w Gildii. Przy okazji chciałem ci pogratulować jako pierwszy. To straszne co spotkało Dextera... ale ja i tak głosowałbym na ciebie.

– Zaraz, zaraz... – Arni miał wrażenie, że wciąż jeszcze się nie obudził. – Dexter...

– Jesteśmy umówieni na małe przyjęcie. Wielkiego balu nie będzie, bo w tych okolicznościach nie wypada, ale toast za nowego szefa trzeba wznieść koniecznie. Ogarnij się jakoś i przyjeżdżaj. – Steve odłożył słuchawkę.

Arni zamknął oczy. Co tutaj, kurwa, jest grane? Zaraz, zaraz...

Powoli zaczął docierać do niego sens słów Steve’a. Dexter nie żyje – Smith użył wehikułu i upozorował wypadek jeszcze przed dniem wyborów, a więc nie było wczorajszego ogłoszenia wyników. Zabójca zmienił bieg wydarzeń – w końcu był specjalistą od takich spraw. Zgodnie ze statusem Gildii teraz to Arni, jako jedyny kontrkandydat Dextera, automatycznie staje się jej szefem.

Nie przepadał za tym specyficznym uczuciem, które pojawiało się w tego rodzaju sytuacjach. Przypominało to lekkie rozdwojenie jaźni – pamiętał wczorajszą rozmowę ze Steve’m w barze, a jednocześnie jakaś część świadomości wysyłała informacje, że nic takiego nie miało miejsca. Czas został rozszczepiony na dwoje, jak koryto rzeki rozcięte piaszczystą łachą. Z upływem dni krótsza odnoga wyschnie zupełnie i zaniknie tak, że zostanie po niej wyłącznie blade wspomnienie gdzieś w odmętach podświadomości, uczucie równie ulotnej natury co deja vu. Arni wiedział z doświadczenia, że nieprzyjemne łaskotanie w mózgu minie, kiedy tylko dwa brzegi rany ziejącej w czasoprzestrzeni zaczną się zasklepiać, by znowu połączyć się w jedność; póki co, musiał mu wystarczyć kac, który niejako, w pewnym stopniu przytępiał irytujące sygnały.

Zgramolił się z łóżka i pogwizdując potoczył się do łazienki. Kiedy brał prysznic, usłyszał po raz kolejny dzwonek telefonu. Owinął się w pasie ręcznikiem i podreptał do sypialni, zostawiając na podłodze mokre placki.

– Słucham?

– Naszemu przyjacielowi przytrafił się wypadek, jak chciałeś. – Zimny, znajomy głos.

– John!

– Cieszę się, że mnie pamiętasz, Arni.

Arni skrzywił się. To był szczyt dowcipu Johna Smitha.

– Chodzi ci o pieniądze za robotę? Dopiero wstałem, dostaniesz je za...

– Tak, właśnie o to mniej więcej mi chodzi. Przelej na moje konto dwadzieścia kawałków. Numer znasz.

– To jakiś żart? – warknął Arni. – Umawialiśmy się na pięć kawałków, więc o czym ty, do kurwy nędzy, raczysz pieprzyć?

– Zmieniłem zdanie. To była robota o podwyższonym stopniu ryzyka.

– Niby czemu?

– Dexter był członkiem potężnej organizacji, skupiającej w swoich szeregach ludzi wyspecjalizowanych w tropieniu tego, czego wytropić niepodobna. To nie to samo, co zabicie stróża nocnego.

– Dość późno o tym pomyślałeś – stwierdził z przekąsem Arni.

– Mam kasetę z ciekawym nagraniem – rzekł Smith. – Jest na niej twój głos. Mówisz coś o pozbyciu się Dextera. To tak na wypadek, gdybyś miał opory co do wypłacenia mojej należności.

– I na co ci ta kaseta? To trop, który prowadzi prosto do ciebie.

– Ja i tak jestem poszukiwany. Od lat ukrywam się przed władzami i jak wiesz, potrafię to czynić.

Arni zacisnął pięści.

– To do ciebie niepodobne, John. Zawsze słynąłeś z dyskrecji. Dlatego tak wysoko cię ceniłem.

– Jestem dyskretny jak pierdnięcie kamerdynera. I tak zostanie, jeśli przelejesz mi tę forsę.

– Stracisz reputację. Nikt nie powierzy ci nawet zabicia muchy.

– Reputację mordercy – zgodził się Smith. – Ty natomiast jesteś szefem GTD. Kto z nas straci więcej, jeśli ta kaseta trafi w odpowiednie ręce?

– Skurwysyn! – rzucił bezsilnym tonem Arni.

– Nie znałem mojej matki – rzekł pogodnie Smith. – Ale, prawdę mówiąc, nie zdziwiłbym się, gdybyś miał co do niej rację, Arni.

 

San Jose, Floryda

19 marzec 2045

Tak jak John Smith kojarzył się Cole’owi z wężem, tak Arni Chandler przypominał mu monstrualną, tłustą piranię. Skórzany fotel skrzypiał żałośnie pod ciężarem jego wielkiego dupska, podbródek rozmiarów bochna chleba wylewał się sponad kołnierzyka niebieskiej koszuli, nabiegłe krwią policzki na okrągłej jak tarcza księżyca twarzy, trzęsły się przy każdym poruszeniu niczym galareta. Miał małe, blisko osadzone chytre oczka barwy wyblakłego błękitu, z kurzymi łapkami w kącikach, i cienkie wargi, które potrafiły rozciągać się jak guma do żucia zawsze, ilekroć ich właściciel uznał, że należy rozpromienić się w jowialnym uśmiechu od ucha do ucha i zaszczycić świat widokiem drobniuteńkich jak ziarnka ryżu zębów. Cole miał wrażenie, że jego szef ma znacznie więcej zębów niż inni ludzie – jak gdyby natura ilością zrekompensowała mu ich mikre rozmiary. Nosa prawie nie było widać na tej gigantycznej twarzy, choć był na swoim miejscu – jak na ironię mały i zgrabny niczym nosek noworodka.

Ta twarz mogła sprawiać wrażenie skorej do uśmiechu, dobrodusznej nawet. I owszem, Arni uwielbiał się śmiać – najbardziej z porażek swoich rywali. Jednak jego oczy zawsze pozostawały zimne, błyszcząc inteligencją spoza maski klauna.

Cole wszedł do jego gabinetu i tak jak kilka godzin wcześniej, w biurze Smitha, tak i teraz z przyzwyczajenia uważnie omiótł wzrokiem pomieszczenie, choć bywał w nim wcześniej wielokrotnie. Ten pokój różnił się każdym szczegółem od nory, w której urzędował płatny zabójca. Tutaj dominował luksus w każdym calu. Meble były w najlepszym stylu – z ciemnego drewna, bogato zdobione; skórzane fotele tak wygodne, że nie chciało się z nich wstawać, włochaty dywan schludniejszy niż angielski trawnik, a barek wypełniony najlepszym alkoholem. Nie było też okna w które mógłby bębnić deszcz, bo siedziba Gildii znajdowała się pod ziemią.

Cole rozpiął płaszcz i z westchnieniem ulgi zapadł się w głębokim fotelu. Arni przyglądał mu się z lekkim uśmieszkiem na ustach. Nie żeby miał jakiś specjalny powód do radości – po prostu lubił Cole’a.

– Jak poszło? – zapytał, wkładając cygaro w usta takim ruchem, jakby chciał odgryźć połowę.

– Załatwione – odparł Cole. – Załatwiłem to tak, jak chciałeś.

– Wypytywał cię?

– Trochę. Ale myślałem, że będzie gorzej. W sumie, poszło jak z płatka.

Arni uśmiechnął się pod nosem. Z butelki stojącej na biurku nalał alkoholu do dwóch szklanek i pchnął jedną po blacie w kierunku Cole’a.

– Z drugą ratą kazał przyjść?...

– Dokładnie za... – Cole zerknął na zegarek. – Czterdzieści minut.

– Doskonale. – Arni uśmiechnął się drapieżnie. Przez moment wyglądał jak tłusty żbik.

– No, chyba że mu się nie uda – zreflektował się Cole. – Jeśli nie zabije Amandy Blake...

– Uda mu się – przerwał mu Arni. – Zabijanie zawsze szło mu lepiej niż myślenie.

– No tak. – Uśmiechnęli się obaj. – Facet, który wychował się w domu dziecka, powinien uważać, kogo zabija.

Arni przyglądał mu się z zagadkowym uśmiechem, mrużąc oczy za chmurą dymu. W ciszy słychać było tylko delikatny szum wentylatora. Cole, z jakiegoś powodu poczuł się nagle dziwnie nieswojo.

– A ty – rzekł w końcu Arni – powinieneś uważać, kogo posyłasz na śmierć.

Cole odrzucił z czoła kosmyk mokrych od deszczu włosów.

– Co masz na myśli?

– Pozwól, że wytłumaczę ci wszystko jak dziecku. – Szef trzymał cygaro między wskazującym a środkowym palcem, jednocześnie pozostałymi palcami prawej dłoni ściskając szklankę z alkoholem. Na przemian to popijał, to zaciągał się dymem, w sposób znamionujący dużą wprawę. – Wysłałeś Smitha do roku 2014, by zabił własną matkę. Kiedy tego dokona, on sam przestanie istnieć, ponieważ nigdy się nie narodzi. Wszelki ślad po nim zaginie. Czysta robota.

– Nie rozumiem, po co mówisz mi o tym – w głosie Cole’a pojawiła się nutka podejrzliwości. – Przecież to oczywiste...

Szef uniósł dłoń ze szklanką i cygarem uciszającym gestem.

– John Smith pracował kiedyś dla Gildii. Sam go zwerbowałem, podobnie jak ciebie. Miał wtedy szesnaście lat i po raz kolejny popadł w konflikt z prawem, uciekając z domu dziecka.

– No właśnie, zastanawia mnie, skąd wiedziałeś kim była jego matka, skoro nawet on tego nie wiedział? – wtrącił Cole.

Arni uśmiechnął się pod nosem.

– Wiedziałem, ponieważ John jest moim nieślubnym synem.

Cole rozdziawił usta.

– Czy on?...

– Nie, nie miał o tym pojęcia. Ale słuchaj dalej. John był zdolny, ale nie potrafił pracować w kolektywie. Poza tym, z czasem zaczęła go pociągać nieco inna robota, choć też w służbie ludziom, że się tak wyrażę. Po kilku latach odszedł z Gildii i zajął się zabijaniem na zlecenie.

Dwa lata temu zleciłem mu zabicie Williama Dextera, mojego rywala do fotela, na którym teraz siedzę. Wiesz na czym polega zbrodnia doskonała? Trzeba pozbyć się świadków i narzędzia zbrodni – tak, aby nie został żaden ślad. W tym przypadku, człowiek którego znasz jako Johna Smitha był jednym i drugim – świadkiem i narzędziem zbrodni.

John spisał się wyśmienicie, lecz zaczął mnie szantażować. Dlatego wysłałem cię do niego, byś zlecił mu zabicie kobiety, która wydała go na świat. To taka moja mała zemsta, ale nie tylko. Przede wszystkim zależało mi, aby zniknął wszelki ślad łączący mnie z płatnym zabójcą i śmiercią Dextera. Z tego powodu nie poszedłem do niego sam, lecz wysłałem ciebie.

– Ale przecież... – Cole potarł w zamyśleniu skroń. – Jest jeszcze jeden ślad, który łączy cię z Johnem Smithem. – Podniósł wzrok i spojrzał prosto w jasnobłękitne, zimne jak lód oczy Arniego. – Tym śladem... jestem ja.

Arni z zadowoleniem zaciągnął się cygarem, pozwalając by przez chwilę Cole tkwił w niepewności.

– No właśnie – rzekł wypuszczając dym z ust. – Dotarliśmy do sedna sprawy, przyjacielu. Otóż, Troy Sanders nie jest twoim ojcem, Cole. Jesteś nieślubnym synem Johna Smitha. Zlecając swojemu ojcu zabicie własnej matki, a twojej babki, skazałeś na śmierć zarówno jego jak i siebie, ponieważ śmierć Johna Smitha oznacza, że nigdy nie przyjdziesz na świat. W ten sposób ostatnie ogniwo łączące mnie z Johnem przestanie istnieć. Brak świadków, brak narzędzia zbrodni. Krótko mówiąc, czysta robota.

Spojrzał w twarz Cole’a – twarz, która w jednej chwili stała się maską zastygłej grozy; zbielałą, wykrzywioną grymasem obłędu, jakby pozbawioną człowieczeństwa.

 


< 22 >