Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Anna Wołosiak-Tomaszewska „Z wyrazami wdzięczności”

Zmrożone, szare bruzdy ciągnęły się niemal po horyzont, przyprószone cienką warstewką szronu. Tu i ówdzie sterczały pod niebo rozcapierzone, powykręcane wierzby, ale Bakar Herrera nie patrzył ani na nie, ani na pole. Nie miał też czasu kontemplować płożącego się na horyzoncie lasu, który oddzielał szarość gleby od nieco tylko jaśniejszej szarości nieba. Bakar Herrera był w pracy.

Panuje mniemanie, że zapador myli się tylko raz. Bakar uważał je za nieco przesadzone, niemniej nie zamierzał na własnej skórze przekonywać się, ile pomyłek wytrzyma jego ciało. Dlatego też z najwyższą ostrożnością odkręcił pokrywę zagrzebanej w ziemi płaskiej puszki, po czym wsunął do środka cążki. Lekki opór i ciche kliknięcie świadczyły o tym, że drut zapalnika został przecięty. Oczywiście Bakar nie był już tak głupi jak kiedyś – wyjąwszy narzędzie spod pokrywy, nie odrzucał jej od razu w przesyconej ulgą radości. Wyjął z saszetki kawałek sznurka, chwycił jego dwa końce i przeciągnął delikatnie między puszką a pokrywą. Dopiero upewniwszy się, że nie ma więcej żadnego połączenia, postanowił odłożyć metalowy krąg obok.

Huk eksplozji wprawił w drżenie szarą glebę, rozszedł się falą wraz z drobnymi kamieniami i strzępami mięsa wyrwanego z ciała Bakara. Największy fragment trupa odskoczył w tył i zarył nienaturalnie wygiętą głową w bruzdę.

Po trwającej mgnienie oka chwili nad polem zapadła martwa cisza.

***

Dagr Gravetikke omiótł ponurym spojrzeniem zakład i westchnął. Następnie zaś odłożył okrwawioną głowę Bakara z powrotem na błyszczący stół ze stali nierdzewnej, na którym spoczywały pozostałe szczątki.

– Tylko problemy mam przez ciebie – mruknął z niechęcią. Odwróciwszy się do drzwi, zdjął okrągłe okulary w cienkich oprawkach i oznajmił czekającemu posłańcowi: – Niczego nie obiecuję.

Drugi z mężczyzn wzdrygnął się na dźwięk zgrzytliwego głosu Dagra. By ukryć tę reakcję, odchrząknął i strzepnął z szarej kurtki munduru niewidoczny pyłek.

– Jaki termin mam podać pułkownik Goizane? – zapytał, ostentacyjnie ignorując oświadczenie tamtego.

– Jaki chcesz. I tak go pewnie nie dotrzymam. – Gravetikke wzruszył ramionami. – Był za blisko wybuchu. Nawet nie wiem, czy to jest całość. – Zatoczył ręką łuk nad stołem ze strzępami mięsa. – A ja muszę mieć całość, jeśli mam coś zdziałać.

– Pułkownik jest skrupulatna, grabarzu.

– To nieważne. – Dagr wiedział, oczywiście, że w zwrocie „grabarzu” kryła się podtrzymywana od stuleci pogarda dla jego cechu, ale nie zamierzał dać się sprowokować. – Przy takiej eksplozji część mogła zwyczajnie wyparować. Musielibyście tu mieć cholernego Czarnego Mistyka, a nie, jak trafnie raczyłeś zaznaczyć, grabarza.

– Przekażę pułkownik Goizane, że obrobisz się w ciągu ziemskiej doby.

Posłaniec strzelił obcasami czarnych oficerek, odwrócił się na pięcie i opuścił zakład pogrzebowy, z trzaskiem zamykając potężne, obite żelazem drzwi.

Dagr fuknął i zmełł w ustach przekleństwo. Podkasał rękawy fraka, odłożył cylinder na wolny skraj stołu, po czym – bez większych nadziei – zaczął układać szklane paciorki wokół szczątków Bakara.

Nie czuł się najlepiej. I nie chodziło tylko o fakt, że robił coś, za co dawno już powinien być wykluczony z cechu. Lata temu przestał się tym przejmować. Teraz całkiem zwyczajnie źle się czuł. Nie umiał określić epicentrum bólu – może gnieździło się w głowie, może w żołądku. Stawy też jakby niechętnie poddawały się woli.

Przecierając spocone czoło przedramieniem, raz po raz mrugał gwałtownie, by przegnać sprzed oczu wirujące mroczki. To zdecydowanie nie był jego dzień.

***

Goizane Vela huknęła na poły własną, a na poły spiżową pięścią o biurko – pokój wypełnił się metalicznym pogłosem, który długo jeszcze dźwięczał w uszach posłańca. Od czasu tamtego okropnego wypadku z windą interorbitalną gniew pułkownik jeszcze bardziej dawał się we znaki otoczeniu.

– Nie życzę sobie! – zawołała Goizane, zmiatając z blatu projektor map. Maszyna z hukiem poleciała na ścianę, po zetknięciu z którą odskoczyło kilka blaszek. – Nie przyjmuję tego!

– Tak też mu powiedziałem, ma’am – zaczął posłaniec, mnąc w dłoniach furażerkę.

– To teraz ja mu powiem parę słów – warknęła pułkownik. Kilkoma długimi krokami przeszła pokój i dopadła wieszaka, z którego porwała brązowy płaszcz. Zakładając go po drodze, wciągając rękawiczki i dopinając pasek, przemaszerowała przez korytarz i zatrzymała się przed windą.

Zacisnęła pięść.

Od wypadku nie przepadała za tymi środkami transportu. A jednak na posterunkach nie było innego rozsądnego przejścia między poszczególnymi poziomami. Oczywiście, gdzieś ponoć istniały schody, ale stacjonujący tu żołnierze i personel zdawali się bardziej przyjmować to na wiarę, niż faktycznie wiedzieć, gdzie one mogą się znajdować. Biorąc pod uwagę rozbudowane systemy chłodzące i całą resztę bebechów, które musiały się kryć między pokładami, schody – jeśli rzeczywiście gdzieś się kryły – najpewniej ciągnęły się kilometrami.

Goizane nie miała tyle czasu. Szarpnęła za wajchę przy drzwiach, które z ociąganiem się rozsunęły, by zaraz połknąć wchodzącą kobietę.

*

Zakład pogrzebowy mieścił się na najniższym poziomie posterunku. Nikt już się tu nie wysilał na ukrywanie przewodów i wentylatorów w ścianach, toteż korytarze wypełniało dudnienie i od czasu do czasu wizg dodatkowych pomp. Grube szyby wizjerów, poznaczone szramami przez działka myśliwców, niezmiennie od czasów wojny straszyły pęknięciem. W ogóle wszystko tu, na dole, wyglądało, jakby utknęło w tamtym burzliwym okresie, kiedy jeszcze niektórzy łudzili się, że dla ludzkości jest nadzieja, ale większość myślała już tylko o tym, jak by opuścić planetę i urządzić się na jakiejś stacji.

Cóż, skoro niemal wszystkie stacje zniszczono w przydługim łabędzim śpiewie Ziemi. Te, które ominął pocisk, i tak straciły łączność, a z czasem i paliwo, toteż dryfowały teraz po orbicie wraz z setkami innych kosmicznych śmieci.

Posterunków takich jak ten krążyło nad martwą planetą kilkanaście, choć z upływem lat coraz więcej z nich przeobrażało się w blaszane grobowce. Mieszkańcy jednych próbowali urządzić się jakoś i zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Ale byli i inni, którzy usiłowali w nieustannym, rozkołysanym dryfie łapać otaczający ich złom, dotrzeć do niezakotwiczonych wind, a może nawet z ich pomocą przedostać się na powierzchnię, żeby spróbować tam odbudować cywilizację. Albo przynajmniej odbudować własny dom, dożyć swoich dni w spokoju, pod znajomym niebem.

Kimś takim była pułkownik Goizane i pozostali mieszkańcy Posterunku Scudo 3. Dlatego potrzebowali Bakara – dzięki niemu nie tracili ludzi. Mógł wytrzymać więcej i był, no… wielorazowego użytku.

Kimś takim natomiast zupełnie nie był Dagr Gravetikke. I w tym tkwił problem.

*

Vela zadudniła pięścią w drzwi, po czym pchnęła je z całych sił i weszła do zakładu pogrzebowego.

Oczywiście zakład był nim tylko z nazwy. Konstruktorzy posterunku nie umieściliby czegoś takiego na stacji, ewentualnych zmarłych po prostu wkładało się do kapsuły i wysyłało windą na Ziemię. Ale kiedy ojczysta planeta przestała przyjmować gości, trzeba było coś zaimprowizować.

I wtedy pojawił się Dagr, grabarz.

A wraz z nim Bakar, wampir.

*

Gravetikke odwrócił się zdumiony i ściągnął pochlapane żółcią gogle, po czym założył okulary, do tej pory przewieszone przez kieszonkę grubego, rzeźnickiego fartucha.

– O co chodzi? – zapytał, widząc kobietę. Ta jednak nie odpowiadała. Podeszła bliżej i z niesmakiem rozejrzała się po zakładzie. Widok regału zastawionego uwalanymi czymś probówkami, opartych o ściany ogromnych kapsuł, nazbyt przestronnego pieca, a także stanowiska do rekonstrukcji ciał wyglądającego jak coś pomiędzy unitem dentystycznym a wymyślną machiną tortur, przepełniał Velę odrazą. W końcu jednak odchrząknęła i powiedziała:

– Jak ci idzie?

– Nijak. – Dagr wzruszył ramionami. – Jest martwy jak kłoda, a ja się źle czuję. Chcę iść na chorobowe.

– Ależ oczywiście. – Pułkownik splotła dłonie za plecami. – Oddaj nam sprawnego Bakara i rób sobie, co chcesz. Przez jakiś czas.

– Ale ja go naprawdę nie umiem ożywić! – jęknął w końcu grabarz, ściągając fartuch. Prawdę mówiąc, frak nie wyglądał dużo lepiej i z całą pewnością w zakładzie brakowało pralki. Albo choćby balii z wodą. – Nie jestem Czarnym Mistykiem. Nie znam się na magii. Mam tylko swoje sztuczki, które tym razem nie działają.

– To sobie znajdź kogoś do pomocy. Nie obchodzą mnie twoje metody, masz być skuteczny.

Dagr roześmiał się rzężąco i krótko.

– Do pomocy – powtórzył, a z jego oblicza nie schodził szeroki, dziwnie nienawistny uśmiech. Podszedł do szerokiego wizjera i wbił wzrok w siwe kłębowisko chmur. Gdzieś tam, pod tym całunem, była Ziemia: szare, zimne kontynenty poznaczone gąszczami zdegenerowanych porostów sterczały z czarnych oceanów. I ta Ziemia wzywała go raz po raz. Słyszał jej szepty w głowie, niemal czuł w ustach kwaśny posmak zmrożonej gleby, a na palcach śliski osad z liści. Ilekroć Scudo 3 obracał się w tę stronę, Dagr mógł słać długie spojrzenia gdzieś tam, na wirujące grobowisko ludzkości.

– Potrzebujemy go – syknęła przez zęby Vela.

Dagr wzruszył ramionami.

– Ty go potrzebujesz – odparł.

– Nie. My. Jeśli nie będziemy mieli Bakara, wszyscy zginiemy. Nie możemy kisić się ciągle na cholernym posterunku. Zapasy się kurczą. Za jakiś czas możemy nawet zgubić orbitę. Pomrzemy w tej puszce.

Kolejne wzruszenie ramion i zachrypnięty szept:

– Może to i lepiej.

Vela wymamrotała pod nosem kilka przekleństw.

***

Dagr nienawidził ludzi. Jak sięgał pamięcią, nie potrafił – i nie chciał – ich rozumieć ani poznawać. Byli dla niego oddzielnym gatunkiem, w dodatku gatunkiem wyjątkowo szpetnych i szkodliwych pasożytów. Nie miał w związku z ludzkością żadnej traumy z dzieciństwa. Po prostu któregoś dnia się obudził i tak właśnie było – zresztą było to pierwsze przebudzenie, jakie w ogóle pamiętał ze swojego życia: otworzył oczy i oto narodził się Dagr grabarz. Zupełnie jakby nie istniała dalsza przeszłość – narodziny, dzieciństwo, dojrzewanie.

Inni członkowie cechu powiedzieli mu, że to normalne i tak właśnie ma być, przestał więc drążyć temat.

Okazało się jednak, że Dagr – w przeciwieństwie do pozostałych grabarzy – zupełnie nie potrafił opanować swojej niechęci do ludzi. Kiedy ktoś do niego przychodził, by ustalić warunki ceremonii pogrzebowej i wymiar zabezpieczeń, jakie należało nałożyć na zmarłego, by nie wrócił między żywych, Dagr zazwyczaj doradzał klientowi niewściubianie nosa w rzeczy, o których tamten nie ma pojęcia, przywiezienie trupa i oddalenie się w ustronne miejsce. I ludzie zazwyczaj się dostosowywali, bo wszak to był początek II Wesołej Wojny, grabarze byli potrzebni – wszyscy, niezależnie od manier.

Nikt na szczęście nie widział rozerwanych, wypatroszonych trucheł, które Dagr umieszczał w trumnach. Świat nie dowiedział się przed śmiercią o tym, że grabarz, wsłuchując się w trzask kości i zatapiając palce w mokrych, zimnych organach, wypełniał wnętrznościami trupów wiadra, które następnie niósł do piwnicy pod zakładem i ustawiał na środku podłogi. A później czekał.

Aż w końcu pojawiał się Bakar Herrera.

– Smacznego – mówił wtedy Dagr.

Wampir syczał wówczas ostrzegawczo, ale nie atakował. Nie mógł zaatakować grabarza i dobrze o tym wiedział. Taka próba mogłaby go kosztować wieczność. W końcu po to właśnie byli grabarze: żeby odbierać wieczność nieumarłym.

Bakar więc podchodził do wiadra i zaczynał jeść, a Dagr przyglądał się temu z satysfakcją. I z pewnej odległości, bo – jak u każdego z cechu – jego organizm dość gwałtownie reagował na bliskość ożywieńców.

*

Wojna jednak zmusiła grabarza do zmiany planów.

– Ludzie umierają, Herrera – oznajmił któregoś dnia, postawiwszy na podłodze wiadro.

– Tak to zazwyczaj bywa. – Z cienia pod sufitem zsunął się rozedrgany strzęp ciemności i przykucnął przy posiłku. Wśród czarnych łachmanów odcinała się bladosina, wychudła twarz i żylaste dłonie.

– Nie. Oni umierają i już niedługo nikogo tu nie będzie. Skończy się stołówka.

Bakar żuł w milczeniu i spoglądał czerwonymi ślepiami na rozmówcę.

– Więc musisz mnie stąd zabrać – stwierdził po chwili.

– Muszę?

– Sam nie dasz rady uciec.

– Dlaczego?

– Bo to ja przejdę przez klaster i ja minę straże. Ciebie rozniosłoby, zanim jeszcze postawiłbyś pierwszy krok.

– Skąd mam wiedzieć, że mnie tu nie zostawisz?

– A stąd, że kiedy już dostaniemy się do windy, to ty będziesz musiał przekonać tych na górze, żeby nas wpuścili.

*

Przekonał. Pułkownik Goizane zobaczyła potencjał w tych dwóch i postanowiła zachować ich sobie na wszelki wypadek.

A kiedy windy pękły, połączenia się urwały, a świat ostatecznie skonał, wreszcie mogła ich użyć.

***

Szary glob znikał powoli za łukowato wygiętą ścianą posterunku. Dagr, zaciskając pięści, odsunął wreszcie twarz od wizjera i westchnął. Następnie zaś poprawił cylinder i wrócił do stołu, czując narastające torsje.

– To chyba koniec – oznajmił, omiótłszy spojrzeniem szczątki Bakara.

W gruncie rzeczy odczuwał pewną satysfakcję. Nie tylko dlatego, że miały zginąć resztki ludzkości, ale też trochę dlatego, że koniec czekał też jego samego. Dagr nie był samobójcą, i jak każdy normalny człowiek unikał zadawania sobie bólu. Ale też nie widział dla siebie lepszej perspektywy niż śmierć.

***

To było na początku wojny. Z drzew spadały dopiero pierwsze pożółkłe liście, a inżynierowie zaczynali prace nad wyniesieniem najnowszego typu bomb na stosowną wysokość, by zwiększyć siłę rażenia. System wind miał się pojawić za kilka lat.

Dagr zdążył już zamknąć zakład i wdusić przycisk alarmu, kiedy dobiegł go głuchy łomot w drzwi. Uchyliwszy wizjer, łypnął na zewnątrz i westchnął z irytacją. Gdyby był pobożny, zacząłby się modlić, żeby groevmaand – miesiąc, w którym grabarze odwiedzają pochówki poza granicami swoich cmentarzy – już się skończył.

Zgodnie z tradycją członkowie cechu, choć na co dzień – mimo tej samej profesji – stronili od siebie, w czasie groevmaand, jeśli już mijali się na trasie, musieli się pozdrowić. Właściwie nikt nie widział w tym sensu ani celu, ale tak po prostu było. A grabarze większość rzeczy robili właśnie dlatego, że tak po prostu było.

Za drzwiami zakładu stał Áedh, wyspiarz. Dagrowi przemknęło pytanie, co gość mógł robić w tej okolicy, że zdążył tu kogoś pochować. Niechętnie, ale w końcu wyłączył alarm i zaczął mocować się z zamkiem.

– Pozdrowienie – burknął, uchylając wreszcie drzwi.

– Pozdrowienie. – Áedh ani myślał iść dalej. Dagr otworzył je więc szerzej i wpuścił go do zakładu, jednocześnie zastanawiając się, czy nie zostawił śladów dzisiejszych zabiegów. Zazwyczaj nie przyjmował gości, toteż nie przejmował się zmyciem krwi czy uprzątnięciem narzędzi. A ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, było wykluczenie z cechu. Bo cech wykluczał ostatecznie.

Áedh wszedł i rozejrzał się. Prześlizgnął się wzrokiem po stole, pociemniałej podłodze, stojącym w kącie wiadrze. Pociągnął nosem.

– Śmierdzi – oznajmił. Dagr wzruszył ramionami, uciekając spojrzeniem w bok. Gość kontynuował: – Jak ci się wiedzie?

– Jak każdemu. – Gravetikke z ledwością powstrzymał się, by jego odpowiedź nie przeobraziła się w gniewne warknięcie. – Próbuję przeżyć.

– Krążą plotki.

– Jakie plotki?

– O nieumarłych. Chyba pilnujesz swojego cmentarza?

– To wizyta czy inspekcja?

– A są powody do inspekcji?

– Grabarze nie dokonują inspekcji, Áegh. – Tym razem w głosie Dagra wyraźnie dawało się usłyszeć groźbę.

– Więc sam sobie wyjaśniłeś. Pozdrowienie, Gravetikke. Bądź żyw.

Nie czekając na odpowiedź, która i tak by nie nadeszła, gość skinął głową, wcisnął cylinder mocniej na głowę, po czym opuścił zakład.

*

Dagr był pewien, że Áegh się zorientował. Był pewien, że wkrótce zostanie wydalony z cechu, dostanie list, a w nim – wyrok.

A jednak czas mijał, list zaś nie nadchodził. Áegh zginął w bombardowaniu, jak wielu innych. W gruncie rzeczy Gravetikke nawet nie wiedział, czy w ogóle ktoś z cechu jeszcze żyje. Raz zasiany lęk jednak już go nie opuszczał. Każde pukanie w drzwi mogło oznaczać śmierć. Nawet tu, na Scudo 3, z trudem powstrzymywał się od nerwowego zerkania przez ramię za każdym razem, kiedy nacinał zmarłego.

Cech nie wybaczał bezczeszczenia zwłok.

Cech nie wybaczał bratania się z nieumarłymi.

Prawdę mówiąc, cech w ogóle nie do końca pojmował ideę wybaczania.

***

Pułkownik Goizane krążyła nerwowo po korytarzu. Huk wentylatorów doprowadzał ją do pasji, a wizg poczty pneumatycznej przyprawiał o ciarki. Rzadko bywała na dole i teraz już przypomniała sobie dlaczego. Ale musiała się uspokoić, nim wyjdzie do swoich ludzi tam, na wyższych kondygnacjach. A już na pewno nie była w stanie teraz wsiąść do windy. Miała mdłości na samą myśl o skoku ciśnienia przy starcie tego ustrojstwa.

Podszedłszy do ściany, przytknęła do niej czoło. Przyjemnie chłodny, gładki metal koił zmysły.

I właśnie w tę krótką chwilę spokoju wdarł się łoskot, który odbił się zwielokrotnionym echem od ścian, przeorał trzewia Veli i pomknął dalej, pozostawiając za sobą jedynie drażniący rezonans.

Pułkownik miała wrażenie, że absolutnie wszystko w jej wnętrzu się trzęsie. Czuła drganie żołądka, nerek i wątroby. Stamtąd uczucie rozpełzło się w inne rejony ciała, by w końcu rozkwitnąć łupiącym bólem w głowie. Gwałtownie nabrała haust powietrza i wypuściła je, przymykając oczy. Nie mogła teraz poddać się panice. Musiała po prostu wsiąść do windy i dowiedzieć się, co się stało. Podejrzewała kolizję z jakimś kosmicznym śmieciem – to się już zdarzało – ale musiał być dużo większy od tych, które mijali zazwyczaj. Odetchnąwszy raz jeszcze, puściła się biegiem do dźwigu. Chwilę wahania zdusiła, zanim jeszcze zdążyła zadrżeć ręka nad przyciskiem otwierania drzwi. Kkilka sekund później Vela mknęła w ciasnej klatce kilkaset metrów w górę, na mostek. Umieszczony na panelu w windzie nadajnik, choć ozdobiony liściastym ornamentem i pięknie wypolerowany, od dawna był niesprawny. Kratka głośnika szczerzyła się więc milcząco, podczas gdy pułkownik Goizane przygryzała wargi w obawie o stan techniczny uderzonej stacji.

*

– Co to było?! Jak mocno? – rzuciła, wbiegając na mostek.

Kilku techników w szarych uniformach na moment odwróciło się do pułkownik, nikt jednak nie tracił czasu na rozmowy. W niewielkim, niskim pomieszczeniu panowało całkowite skupienie. Każdy tkwił przy swojej konsoli i zajmował się robotą: uregulowaniem temperatury w uszkodzonym segmencie, zamknięciem odpowiednich grodzi, zablokowaniem odpływu resztek drogocennego paliwa i wody, odzyskaniem kontroli nad wahaczami. Wyjaśnienia należały do sternika.

Ten zaś nie zamierzał chwilowo rozmawiać. Przypięty pasami do wysokiego, przywodzącego na myśl katafalk, stołu, leżał z zamkniętymi oczami, a z jego ramion wyrastały gąszcze rurek, które ginęły gdzieś ponad nim, pod zacienionym sufitem. Wokół jego głowy ze stołu wystawał szereg prętów, między którymi od czasu do czasu z trzaskiem przemykał impuls elektryczny. W tych momentach twarz sternika krzywiła się w półuśmiechach.

– Obudzić go – poleciła Goizane.

Jeden z techników oderwał się od konsoli i podszedł do stołu. Szarpnąwszy za znajdującą się obok dźwignię, zaczął nakładać na pręty gumowe kapturki, następnie zaś odłączył część rurek i podniósł pytające spojrzenie na pułkownik. Kobieta skinęła głową, technik więc wrócił na poprzednie stanowisko.

Sternik, wciąż unieruchomiony i częściowo przypięty do stacji, powoli otworzył oczy.

– To nie był śmieć – zaczął, z trudem składając usta do wypowiadania słów. Nieczęsto rozmawiał; zdarzało się, że między jednym a drugim odłączeniem w ogóle zapominał, jak się mówi. Tym razem nie minęło aż tyle czasu, ale własny głos brzmiał w jego uszach dziwnie i obco. – Robiłem co mogłem. Ale dryf na obłok lunarny. To jeden z odłamków.

Goizane zaklęła pod nosem. Jakby mało miała kłopotów, wpakowali się na resztki tego, co kiedyś było Księżycem.

– Ile czasu tu spędzimy?

– Odłamki poruszają się nieregularnie – odpowiedział powoli sternik. – Nie mogę przewidzieć ich torów. Aktualnie dryf w głąb obszaru. Robię, co mogę.

– Rób więcej – warknęła Goizane i skinęła na technika, który natychmiast podbiegł, by na powrót podłączyć sternika do stacji.

***

Dagr się śmiał. Śmiał się tak bardzo, jak ostatni raz wiele lat temu, gdy uwięził wampira i uznał, że może go wykorzystać o wiele lepiej, niż tak po prostu odesłać w zaświaty.

Widział wszystko przez swój wizjer: gwałtowny dryf w stronę obłoku lunarnego, zbliżający się kawałek skały, a potem bezgłośne werżnięcie się planetoidy w spłowiały od słońca bok Scudo 3. Dopiero po chwili uderzyła fala dźwięku i stacja zadrżała. Grabarz najpierw uśmiechnął się z satysfakcją, potem zaś wybuchł śmiechem.

Tyle starań, tyle strachów – wszystko daremne! Rozwiązanie było tak proste, tak oczywiste! Wlatywali coraz głębiej w obłok. Coraz więcej skalnych okruchów orało poszycie stacji. Nie było szansy, żeby sternik wyprowadził ich stąd. Teraz już nie mieli kilku miesięcy czy nawet lat – należało liczyć pozostały czas raczej w godzinach. Dniach, jeśli będą mieli bardzo dużo szczęścia.

Ostatni ludzie z Ziemi mieli zginąć zbombardowani przez Księżyc, który sami zbombardowali przed laty. Ot, taka maleńka zemsta z kosmosu.

Dagr uśmiechnął się szeroko, kiedy w stację uderzyło kilka kolejnych planetoid. Czerwone światło alarmu zalało zakład, a drzwi otworzyły się i zablokowały. Wkrótce przez wycie syren przedarł się z głośników mocny głos pułkownik Goizane:

– Zachować spokój. Skierować się do centralnych schronów. Nie podchodzić do wizjerów. Nie podejmować prób ewakuacji, nie jest możliwa. Powtarzam: zachować spokój.

Przez otwarte drzwi Dagr zobaczył, że ktoś przebiega korytarzem – najpewniej śmieciarz. Na tym poziomie chyba nikt więcej nie pracował. Grabarz poprawił cylinder, zapiął marynarkę i podszedł do stołu, gdzie zaczął układać narzędzia. Połyskiwały rubinowo w świetle alarmowych lamp. Krew w wiadrze pod stołem zdawała się niemal czarna.

– Humor dopisuje, jak widzę?

Dagr cofnął się gwałtownie i wbił zaskoczone spojrzenie w Bakara. Wampir przecierał właśnie miejsce na przedramieniu, gdzie zrosły się dwa kawałki ręki. Cienka blizna była jeszcze widoczna, ale coraz słabiej.

Czerwone ślepia bestii zdawały się niemal świecić.

– Żyjesz – grabarz bardziej stwierdził niż zapytał. Nagle pojął, dlaczego cały czas męczyły go mdłości. – Przez cały ten czas udawałeś. Żyjesz.

– Technicznie rzecz biorąc, nie za bardzo. Ale akurat ty powinieneś o tym wiedzieć najlepiej, prawda? – Bakar uśmiechnął się i usiadł na stole. – Podoba ci się?

Dagr powiódł wzrokiem za skinieniem Herrery: przez wizjer widać było kolejną dość dużą planetoidę, która dryfowała wprost na stację.

– A owszem – potwierdził grabarz.

– Nie ma za co.

Pytające spojrzenie Dagra.

– Potraktuj to jako prezent – wyjaśnił Bakar. – Świetnie nam się współpracowało, ale myślę, że czas już to skończyć.

– To twoja robota? Kiedy?! Jak?!

Wampir nonszalancko wzruszył ramionami i powiódł znużonym spojrzeniem po suficie. Zaraz jednak znów się uśmiechnął i odparł z nieskrywaną dumą:

– Oczywiście, że moja. Wiesz, kiedy tak leżałem na tym stole, zauważyłem, że macie tu na górze przewody wentylacyjne, które ciągną się przez całą wysokość stacji. Od twojego zakładu aż po sam mostek.

– Przelazłeś…?

– Skoro wreszcie na jakiś czas wypuściłeś mnie z piwnicy. – Znów wzruszenie ramion. – To nie trwało długo. Wystarczyło tylko przełączyć sternikowi parę przewodów.

– A technicy?

– Jestem wampirem. – Bakar przewrócił oczami. – Potrafię być dyskretny.

– Ale…

– Zanim zapytasz, dlaczego – przerwał kolejne pytanie Herrera – weź to. Znalazłem parę okrążeń Ziemi temu tutaj, na stole. Wiedziałeś, że mamy na stacji też innych grabarzy? Musieli się ukrywać. Nie chciałem cię martwić.

Wampir wyjął spod łachmanów okrwawioną kopertę i podał Dagrowi. Ten rzucił na nią tylko okiem. Twarz mu stężała, a wzrok zmętniał. Nie musiał otwierać, by wiedzieć, co to takiego.

Cech nie wybaczał.

– Wyrok, prawda? – zgadł Bakar.

Gravetikke skinął głową.

– Masz więc swoją egzekucję. Pomyślałem, że przyda się z tej okazji trochę fajerwerków.

Planetoida rąbnęła teraz w sam zakład pogrzebowy. Na szybie wizjera wykwitła pajęczyna pęknięć, a ściana wgięła się do środka. Nieregularna rysa zaczęła biec od podłogi ku górze. Gdzieś z sykiem ulatniało się powietrze, a odległy huk eksplozji kazał przypuszczać, że nie tylko tutaj pojawiły się kłopoty.

Dagr posłał Bakarowi pytające spojrzenie, ale wampir milczał. Zeskoczył ze stołu, podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz.

– Chodź – powiedział wreszcie. – Pojedźmy na wyższe piętra, popatrzymy na nich. Tutaj nikogo już nie ma, ominie nas spektakl pod tytułem „panika i umieranie”.

Grabarz, nie mogąc zdecydować, czy odczuwa zaskoczenie, satysfakcję, czy strach, ruszył za wampirem, by patrzeć, jak ostatni ludzie z Ziemi płoną na orbicie martwego globu.

 

Anna Wołosiak-Tomaszewska




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Jakub Bogucki „Żeglarz”
Opowiadania Jakub Bogucki - 1 października 2018

Niech mi pan na chwilę uwierzy. Zróbmy z tego taką grę… Jest…

Juliusz „Q” Mróz – „Larry Newark meets Raolo Benatti”

Winda orbitalna pnie się po fullerenowej nitce. Słynny hacker i ochroniarz (wręcz go uprowadzający do najpotężniejszego…

Dyskusyjny Klub Komiksowy w Sopotece
Komiks MAT - 22 lutego 2017

Jutro (23.02.2017) o godzinie 17.30 w Sopotece (ul. Tadeusza Kościuszki 14, Sopot) odbędzie się spotkanie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit