17.
Początkowo myślałem, że Administrator po prostu się spóźnia. Wziąłem się za pracę, nadal powolną i ciężką, i oczekiwałem aż w końcu zjawi się, by zdać mi raport ze śledztwa. Mijały jednak kolejne godziny, a jego wciąż nie było. Wreszcie, pełen obaw, udałem się do Kadr – i tam otrzymałem straszną wiadomość. Administrator Sieci zdecydował się odebrać zaległe wolne i pojechać w góry. Miał tam, jak oznajmiła zadowolona z wypełniania urlopowych rubryczek Pani Kasia, spędzić czas do końca roku, podziwiając ośnieżone szczyty i być może szkicując pejzaże.
Nie miałem cienia wątpliwości, że ktokolwiek czyhał na nasza kadrę naukową dopadł i jego; nawet jeśli nieco przestrzelił przyjmując jego naukowość, to nadal atak okazał się skuteczny.
To zabawne, jak bardzo w ekstremalnych sytuacjach zmienia się ludzkie podejście. Jeszcze niedawno prawdopodobnie nie zwróciłbym uwagi na brak Administratora, chyba, że akurat miałbym do niego konkretną sprawę. Teraz jednak – gdy młody ów człowiek był jednym z moich ostatnich towarzyszy broni w starciu z górującym nad Wydziałem zagrożeniem – sytuacja była zgoła inna. Jego utrata była bowiem kolejnym z serii potwornych ciosów zadanych Wydziałowi tego feralnego grudnia, okrutnych i podcinających naszą wiarę w lepsze jutro. Godzinę – a może i więcej – siedziałem tylko ponuro wśród notatek projektowych, okruszków po krakersach i morza kawowych kubków, zastanawiając się nad okrucieństwem otaczającego mnie świata.
Potem jednak tknęło mnie nagłe olśnienie.
Przecież Administrator nie był naukowcem. Nie był nawet niczym zbliżonym. Atak na niego nie mógł wynikać z uderzenia w najcenniejszy zasób naszej Ojczyzny – bo on nim po prostu nie był. Musiał być związany bezpośrednio ze śledztwem, które prowadził. Wyraźnie mój młody towarzysz, podążając za jakimś tropem – zapewne nieprawdopodobnym, sądząc z tego co mówił – trafił ostatecznie blisko rozwiązania sprawy. Na tyle blisko, jak się okazało, że zdecydowano się go uciszyć na zawsze, zmieniając z prostego, ale jednak Administratora, w urlopującego pejzażystę. Tak, im więcej nad tym myślałem, tym bardziej byłem pewny. To musiało być to!
Wobec tego odkrycia, uświadomiłem sobie, było absolutnie istotnym, by podjąć trop i podążyć nim. Naturalnie, ostrożniej, bo choć zapewne jako prawdziwy pracownik naukowy byłem nieskończenie bardziej wykwalifikowany do starcia z niebezpieczeństwami, to jednak pamiętałem, że zagadkowa zaraza uderzyła też w ludzi mojej klasy. W zasadzie nawet robiła to częściej niż w innych, bo studenci na naszym piętrze pozostawali szczęśliwie zdrowi (choć w ich wypadku różnica byłaby zapewne niedostrzegalna).
W każdym razie – w wyniku moich przemyśleń udałem się do kanciapy Administratora Sieci i rozpocząłem poszukiwanie śladów. Nie było to łatwe – pokoik, jak wspominałem, był nieduży, ale pełen mniejszych i większych przedmiotów; jakimś sposobem absolutnie każda rzecz na Uczelni, która nie miała swojego wyznaczonego miejsca, w końcu grawitowała w jego stronę. Także więc, kiedy tylko rozpocząłem przeszukanie odnalazłem całe stosy na wpół zadrukowanych kartek, elektroniki w bardzo różnym wieku i stanie, starych zupek w torebkach ukrytych pod zwałami czekoladowych opakowań oraz – ku mojemu zaskoczeniu – przynajmniej kilkadziesiąt różnych klocków dla dzieci skandynawskiego producenta, a ponadto plastikowe, misternie malowane figurki. Luźne notatki dawałoby się tu gromadzić w tomy zatytułowane datami dziennymi – a pomiędzy nimi natrafiałem nawet na naprawdę miniaturowe zwoje zapisane bardzo drobnym, choć niewątpliwie azjatyckim pismem.
Taką właśnie moc miała kanciapa Administratora.
W miarę jak mijały kolejne godziny, coraz bardziej traciłem ducha i kiedy byłem już przekonany, że nie znajdę już absolutnie nic użytecznego – trafiłem na ślad. W zasadzie powinienem był zobaczyć go wcześniej, zwłaszcza, że wyglądał bardzo charakterystycznie – a może to właśnie dlatego uznałem go zrazu za jeden wielu znajdujących się tu cyfrowych opisów nieznanych mi osób zajmujących się wyraźnie działalnością przestępczą (jedna z nich wprost opisana była jako „złodziej”, inna jako „nekromanta”).
Misternie zrolowany kawałek papieru, na którym ktoś wyraźnie wykaligrafował pędzelkiem zdanie „Jeśli chcesz zdemaskować wrogów co sieją zepsucie pośród twego ludu – zjaw się pod ruchomym domem za spichlerzem twej uczelni”.
Przeczytałem tekst raz i drugi – to musiało być to. To ta wiadomość doprowadziła Administratora Sieci do podążenia tropem, który okazał się jego ostatnim. To jej autor zwabił go w zasadzkę. I choć byłem niemal pewien, że miejsce, o którym wspominała mogło być nadal szalenie niebezpieczne, wiedziałem, że nie mogę jej zignorować. Ostatecznie, być może tam kryło się rozwiązanie tej strasznej sprawy.
I tak, niechętny, pełen obaw, lecz i determinacji, wybrałem się pod przyczepę z kebabami za stołówką, do królestwa Kebabowego Sułtana Uczelni.
18.
Osoba Kebabowego Sułtana Uczelni jest postacią jednocześnie tragiczną i w pewien sposób ilustrującą potężnego ludzkiego ducha. Sułtan, właściciel przyczepy, oryginalnie pochodził z dość odległej od nas Religiokracji, gdzie służył nauce w sposób zdecydowanie bardziej bezpośredni niż teraz – jako fizyk jądrowy, podobno całkiem zdolny. Byłby zapewne odnosił niesamowite wręcz sukcesy w tej dziedzinie, ale tak się jednak składało, że jego rodzinna Religiokracja, o ile całkiem dobrze radziła sobie z inwestowaniem w fizykę właśnie, o wiele gorzej wyglądała na polu dyplomacji. Jedną z jej decyzji – jak się okazało, dla Kebabowego Sułtana kluczową – było bardzo zdecydowane i wrogie stanowisko wobec Przyjaznego i Niewielkiego Kraju w okolicy, przypadkiem niezwykle ważnego sojusznika Zamorskiego Mocarstwa (obecnie zresztą bardzo zaprzyjaźnionego również z nami). Tak jakoś wyszło, że niewątpliwa miłość Przyjaznego i Niewielkiego Kraju do nauk ścisłych, nieszczególnie rozciągała się na jądrowy program Religiokracji. Ich dyplomaci twierdzili, że Religiokracja nie jest jeszcze gotowa na tak poważne badania i nie powinna ich prowadzić, w pewnym momencie wręcz sugerując, że ta linia kariery w kraju o tak słabo rozwiniętym BHP jak ojczyzna Sułtana to w zasadzie proszenie się o zupełnie zbędne ryzyko dla jego niezwykle zdolnych naukowców.
Coś w tym musiało być, bo wkrótce potem okazało się, że praca fizyka nuklearnego w Religiokracji stała się faktycznie bardzo niebezpieczna. Profesję i badania z nią powiązane co rusz zaczynały trapić dość nieszczęśliwe wypadki, które pochłonęły nie tylko laboratorium Sułtana, ale i kilkunastu scholarów – których wyraźnie faktycznie niezbyt jasno sformułowane zasady BHP doprowadziły do problemów z pędzącymi samochodami, spontanicznymi eksplozjami, chorobami, stratowaniem przez stado słoni czy pożarciem przez zupełnie losowego tygrysa.
Kebabowy Sułtan Uczelni był, jak wspominałem, całkiem zdolnym fizykiem, co sprawiło, że w pewnym momencie uznał, że rachunek prawdopodobieństwa wyraźnie nie jest po jego stronie. Zdecydował się na radykalny krok – wyjechał mianowicie z Religiokracji, pozostawiając po sobie jedynie liścik mówiący, że fizyka jądrowa w zasadzie zupełnie mu zbrzydła i postanowił szukać innej ścieżki gdzieś zupełnie indziej. Jak się zapewne domyślacie tym „zupełnie gdzie indziej” okazała się być moja Ojczyzna, a konkretnie stołówka Uczelni. Tu Były Fizyk Jądrowy, a przyszły Kebabowy Sułtan Uczelni, postawił swoją przyczepę, w której planował wieść proste i bezpieczne życie pośród gorących blach i ostrzy, poświęcone obsłudze mobilnej butli gazowej – serwując kebab właśnie, danie uniwersalnie kojarzone z geograficznymi okolicami Religiokracji.
Początkowo wielu zastanawiało się, jak mógł odnieść sukces operując w bezpośrednim pobliżu stołówki, która w sposób oczywisty, nawet z nazwy stanowiła dla niego konkurencję. Ale okazało się, że Kebabowy Sułtan dobrze przeprowadził swoje badania terenowe. Odkrył podczas nich trzy istotne fakty. Po pierwsze, studenci absolutnie kochali zawinięte w pszenne placki smakołyki, o wiele bardziej niż jedzenie ze stołówki, co prawda pożywne i zdrowe, ale stanowiące efekt stale toczącej się bitwy pomiędzy naszym genialnym składem kucharskim a stale malejącymi dotacjami. Po drugie, ci sami studenci często bywali głodni w porach, które tradycyjnie nie były powiązane z godzinami otwarcia stołówki. Po trzecie wreszcie, kampus w ogólności, a stołówka w szczególności, znajdowały się dokładnie na drodze pomiędzy centrum miasta i znajdującymi się tam klubami studenckimi, a akademikami.
Sułtan – Były Fizyk (ale czy ktokolwiek kiedykolwiek może przestać być fizykiem, gdy już raz nim był?), wyposażony w tę wiedzę oraz determinację osiągnięcia szczytu kariery, tam właśnie budował swoją domenę, w ciemności nocy oraz pośród kłębów dziwnie pachnącego dymu, unoszącego się wokół studenckiej braci. I odniósł sukces. Jego przyczepiane imperium szybko stało się stałym elementem kampusu i nawiązało nawet ostrożne stosunki dyplomatyczne ze stołówką, w tym pracującym tam kucharzem z Przyjaznego i Niewielkiego Kraju. Kebabowy Sułtan wykazał tym samym, że dobre jedzenie i należyty fundament naukowy stanowi często przygotowanie do porozumienia zwyciężające polityczno-gastronomiczne układy.
Do królestwa Sułtana udałem się zatem tego wieczora, wprost pod formujący się w zgrabną kolejkę tłumek. Wokół brzmiała świąteczna muzyka, grana z nagłaśniających kolumn na słupach. Na ile pamiętałem, ustawiono je w juwenalia a potem, z jakiegoś powodu, nie usunięto, w wyniku czego stały się naturalnym, choć umiarkowanej jakości, systemem nagłaśniającym Uczelni.
Kebabowy Sułtan powitał mnie z entuzjazmem, jaki tylko jeden naukowiec może okazywać drugiemu (o ile ten nie zagraża jego własnemu ego), i zapytał w czym mi może pomóc. Kiedy wyjaśniłem o co chodzi, bez trudu przypomniał sobie Administratora Sieci. Powiedział, że istotnie nasz pracownik był tu wczoraj w nocy. Odziany w prochowiec i kapelusz, kontynuował, kręcił się wśród studenckiej braci. Nic nie kupił, co w pewien sposób godziło w poczucie misji Kebabowego Sułtana, ale był uprzejmy i spokojny, a to zdecydowanie stawiało go w czołówce wieczornych klientów.
Sułtan dokładnie opisał, jak próbował z nim rozmawiać poprzez muzykę serwowaną przez – wyraźnie równie trzeszczące jak nasze – nagłośnieniowe kolumny, i o tym, jak ten wypytywał o nietypowych gości tego wieczora lub kogoś, kto mógł zostawić dla niego wiadomość. Ja jednak nagle zorientowałem się, że w ogóle go nie słucham.
Istnieją momenty w życiu każdego śledczego, kiedy spływa nań olśnienie nagłego tropu, świadomość, że właśnie odkrył coś, za czym bezwzględnie powinien podążyć. Często takie momenty powiązane są z jakimś pozornie całkowicie niewinnym spostrzeżeniem, które w normalnej sytuacji można by przeoczyć – ale czujne zmysły detektywa nakierowują się na nie niczym radar i całkowicie wyłączają postrzeganie czegokolwiek innego.
W moim wypadku spostrzeżenia te były dwa. Pierwszym była książka, zawierająca zebrane dzieła naszego Narodowego Wieszcza. Drugim był fakt, że Kebabowy Sułtan Uczelni mówił wierszem.
19.
Kiedy tylko spostrzegłem zarówno sposób wysławiania się Kebabowego Sułtana Uczelni, jak i jego dobór lektur – oba całkowicie nowe – muszę przyznać, zamarłem w nagłym przerażeniu. Zrozumiałem bowiem, że jeżeli ten nieszczęsny człowiek również stał się ofiarą ataku, nie mając wszakże zupełnie nic wspólnego z naszym Wydziałem, mieliśmy do czynienia z zagrożeniem wykraczającym poza Uczelnię. To, co zdarzyło się Prodziekanowi, Administratorowi i Adiunktowi, i bogowie wiedzą komu jeszcze, mogło spotkać każdego.
Nie, że przesadnie wielu osobom by to jakoś szczególnie zaszkodziło. Ale chodziło o zasadę.
Trzeba było działać szybko. Chytrze niczym lis zapytałem więc mojego rozmówcę – wyraźnie nieświadomego swojej przypadłości – kiedyż to zaczął on czytać Narodowego Wieszcza, zainteresowania którym próżno byłoby szukać w jego zwykłym Sułtańsko-Fizycznym sposobie bycia. Ten, jakby zaskoczony pytaniem, zastanowił się chwilę. Odruchowo sięgnął ku antykwarycznemu wydaniu leżącemu spokojnie pomiędzy pojemnikiem na sałatki i sosem czosnkowym. Przekartkował je powoli, uśmiechając się bezwiednie do pojedynczych fragmentów, wyrecytował coś bezgłośnym szeptem, dodał z westchnieniem zagadkowe „Ach, te mrówki!”. Przez chwilę myślałem, że go straciłem, ale już zaraz zamknął dzieło i odłożył je uważnie, przecierając uprzednio stalowy blat papierowym ręcznikiem.
W istocie, przyznał z namysłem, ostatnio bardziej interesują go takie sprawy i w zasadzie poważnie rozważał zagłębienie się w poezję. Po prostu, wytłumaczył z prostotą, pewnego dnia coś go tknęło, by po nią sięgnąć i ujęła go zarówno misterna harmonia słów, jak i patriotyczna głębia przekazu. Dodał jeszcze coś o dotknięciu przez Wieszcza samego środka jego, ogarniętej wszak tęsknotą za własną ojczyzną, duszy.
Jeśli wcześniej miałem silne podejrzenia, że dotknęło go szaleństwo – teraz byłem tego pewien.
A czy, spróbowałem, jego nagła tęsknota za duchowymi uniesieniami powiązanymi z lekturą o wzajemnej niechęci fikcyjnych ziemiańskich rodów na zdobionej bursztynowym świerzopem prowincji, była powiązana z jakimkolwiek innym wydarzeniem? Na przykład, zjedzeniem czegoś nieświeżego lub nawdychaniem się oparów, albo, nie dajcie bogowie, uszczerbku na zdrowiu, powiązanego z pechem ścigającym niestrudzenie osoby jego byłej profesji?
Nie, odparł on, nic takiego się nie zdarzyło. Ani wypadek, ani wyziewy, ani w żadnym wypadku – co powtórzył kilkakrotnie z naciskiem i bardzo głośno, tak by poza mną usłyszeli to również otaczający przyczepę studenci – spożycie niezdrowego jedzenia, gdyż wszystko co jadł lub przygotowywał Kebabowy Sułtan było w sposób oczywisty smaczne i zdrowe, co potwierdzały liczne inspekcje i certyfikaty.
Ale, po namyśle, podczas którego czekałem z napięciem stopniowo tracąc już nadzieję, przyznał, że było coś innego. Otóż do nagłej chęci do zbadania swej artystycznej wrażliwości zachęciła go chyba muzyka. To ona, jak powiedział, swą słodką melodią dotknęła jego serca i nakazała mu poszukać innych, podobnych uniesień.
Spojrzałem niezbyt pewnie na kolumnę nagłaśniająca, z której teraz, wśród trzasków zakłóceń, dobiegała skoczna piosenka jakiegoś artysty zza Wielkiej Wody – o wyraźnie traumatyzujących i bardzo osobistych wydarzeniach z poprzednich świąt, którymi chciał się podzielić ze wszystkimi słuchaczami, traumatyzując swoją aproksymacją talentu z kolei ich.
Tak, podchwycił mój rozmówca podążając rozentuzjazmowanym wzrokiem za moim spojrzeniem. Normalnie istotnie głośnik emituje tylko podobną do tej muzykę – a czasem, podobnie jak na Wydziale, wyjątki z komunikatów stołówki – lecz nie tak dawno puszczono coś innego, nowego i całkowicie poruszającego. Coś, co kazało mu zwątpić w jego technokratyczne i postępowe spojrzenie na rzeczywistość, mimo, że w sposób oczywisty zaprowadziło go na szczyty kebabowej kariery, odrzucić zimną i twardą naukową, suchą i plugawą, analizę, plwać na zimną skorupę bezdusznej nauki i sięgać do głębi, ku wewnętrznemu ogniowi. Być może nawet, dodawał, przekwalifikować się w ogóle i zostać artystą.
Słuchałem go z rosnącą, pełną obrzydzenia fascynacją. Jego upadek był absolutnie jasny, gdyż tylko człowiek właśnie upadły wybierze mgliste i nieco rozmijające się z sensem przemyślenia poezji nad jasne i precyzyjne równania świata fizyki oraz ścisłą sztukę warzenia sałatek i czosnkowego sosu. Niósł też dla mnie pierwszą tego dnia prawdziwie użyteczną informację. Poznałem bowiem swojego wroga – a była nim dobiegająca z nagłaśniającego zestawu muzyka. Wiedziałem, że musi to być to – to ona pochłonęła najpierw pracowników naszego Wydziału – zapewne podstępnie uderzonych przez przebijające się pośród świątecznych piosenek studentów dźwięki. To ona zamieniła ostry i precyzyjny umysł Kebabowego Sułtana Uczelni w rozmyty poetycki twór. To na nią wreszcie trafił Administrator Sieci, czekając tu na swojego informatora, zupełnie nieświadom, że tuż nad nim zwieszają się olbrzymie czarne jak noc głośniki, niczym wymierzona weń lufa pistoletu.
To ona wreszcie teraz groziła i mnie.
Przerażony, zatkałem uszy i pobiegłem, byle dalej od tego przebrzydłego narzędzia zagłady, porzucając obrzydliwie szczęśliwego Sułtana nadal wpatrzonego w dzieło Wieszcza. Wiedziałem przecież, że w chwili obecnej nic nie mogę dlań zrobić.
Uspokoiwszy się nieco, dwie ulice dalej, które nie tylko były w mojej obiektywnej ocenie wystarczające dla zapewnienia bezpieczeństwa, ale stanowiły też absolutny limit tego, co byłem w stanie przebiec w panice bez utraty przytomności, zacząłem tworzyć plan działania.
20.
Moją pierwszą myślą był, oczywiście, atak na nagłaśniające kolumny. Ich zniszczenie w sposób naturalny ograniczyłoby siłę rażenia muzycznego patogenu. Być może, dumałem, gdyby pozbyć się nagłośnienia przy stołówce i w jakiś sposób zniszczyć głośnik studentów na Wydziale (co i tak w zasadzie od jakiegoś czasu chciałem zrobić), udałoby się uzyskać względne bezpieczeństwo, może nawet na stałe?
Szybko jednak zrezygnowałem. Bo czyż mógłbym wtedy spokojnie spojrzeć w oczy poległym? Tym, którzy zostali podstępnie zaatakowani i zatruci podstępną humanistyczną myślą, którzy teraz miast iść w awangardzie ludzkości, siedzą gdzieś w górach patrząc na wschód słońca i, z winy obcej toksyny, zmuszeni są do tworzenia wierszy? Sułtanowi, który porzucił podręcznik fizyki na rzecz literackich wynurzeń Wieszcza o szlachecko-damsko-mrówczych wojnach?
No przecież nie. Musiałem odkryć źródło zarazy i bezwzględnie je wyeliminować. Dla bezpieczeństwa innych. (Jeżeli polegnę, chciałbym, by ktokolwiek odnajdzie tę część moich notatek podał ją do informacji publicznej – najlepiej w jakiś nienachalny acz możliwie szeroko dostępny sposób. Na pamiątkę mojej bezinteresownej odwagi).
Wiedząc już, że trzeba działać, szybko zaplanowałem swoje pierwsze kroki – musiałem odnaleźć przede wszystkim tych, którzy wiedzieli cokolwiek więcej o doborze repertuaru do przebrzydłych głośników. Tam musiała kryć się tajemnica zbrodniarza.
Uzbrojony w nowy plan, świeżą pewność siebie i determinację wyruszyłem ku jego realizacji. To znaczy – wtedy wyruszyłem do domu, bo był już wieczór. Tam – zdeterminowany, choć markotny – natychmiast starłem się z rozwścieczoną połowicą, znacząco wskazującą palcem na ścienny zegar. Na nic były moje próby wytłumaczenia jej, że zajmowałem się ważnymi sprawami, w ogóle po ostatniej rozmowie określenie „ważne sprawy” zdawało się tylko ją rozdrażniać. Nadal w ogóle nie rozumiała powagi sytuacji. Powiedziała zdecydowanie, że trzyma kciuki za straszliwą, zmieniającą umysł muzykę, bo może i mnie by trafiło, tym samym… No, w każdym razie uważała, że byłoby lepiej.
Wrogowie, jak widać, otaczali mnie zewsząd.
Następnego poranka, na Wydziale swoje kroki skierowałem, z pewną niechęcią, ku pokojom zajmowanym przez studentów. Wiedziałem, że często przesiadują oni w okolicach stołówki, a tym samym mogą coś wiedzieć o granej tam muzyce. Wiedzieli, jak to studenci, niewiele, ale byli w stanie powiedzieć mi, gdzie znajduje się centrala radiowęzła. Był to pierwszy punkt mojej długiej i frustrującej podróży poprzez tkaninę administracyjno-organizacyjnego bytu uczelni.
We wskazane miejsce udałem się niezwłocznie – tylko po to by odkryć, że jest zamknięte (i opatrzone napisem „pomieszczenie gospodarcze”). Stamtąd przemieściłem się więc ku rektoratowi, gdzie z kolei poinformowano mnie, że Uczelnia nie ma czegoś takiego, jak radiowęzeł i ktokolwiek twierdził cokolwiek innego, nie wiedział o czym mówi. Sekretarz kategorycznie odmówił przyjęcia do wiadomości faktu, że odgłosy trzeszczących głośników słychać było nawet w samym rektoracie. Ot, powiedział, pewnie jakaś oddolna inicjatywa, a tymi rektorat się nie zajmuje. Jeśliby jednak było coś takiego – powiedział mi, widząc moją narastającą frustrację – prawdopodobnie należałoby szukać w dziale technicznym. Dział ten stanowił niewielką wypełnioną narzędziami kanciapę w piwnicy przy kotłach, w której powinien rezydować konserwator, ale nie rezydował, ponieważ zajęty był bieganiem po całym kampusie, reperowaniem usterek i unikaniem przyjmowania kolejnych zgłoszeń, których długa lista przekraczała już objętość całkiem solidnego tomiszcza. Znalazłem go – z dużym trudem – podczas walki z gigantyczną plątaniną kabli oznaczonych jako „niebezpieczeństwo – wysokie napięcie” – ale i on nie potrafił mi pomóc. Dział techniczny nie zajmuje się radiowęzłem, powiedział i zajmować radiowęzłem się nie zamierza. Ale być może powinienem spróbować w uczelnianej bibliotece, bo głośniki przy stołówce były zinwentaryzowane właśnie na bibliotekę, zatem może oni mogli coś wiedzieć.
Informacje, że same głośniki mają chyba jakieś problemy techniczne pan konserwator powitał zupełnie bez entuzjazmu, mrucząc tylko coś w rodzaju „nie ma zgłoszenia – nie ma usterki” oraz że obecnie jest zajęty, po czym znów zanurkował pomiędzy kable.
W ten sposób trafiłem więc do biblioteki, a potem kolejno do działu imprez kulturalnych (zupełnie pustego, bo do juwenaliów było daleko), siedziby chóru, z jakiegoś powodu archiwum akt tajnych, magazynu oraz budki portiera.
Ostatecznie skierowano mnie do samorządu studenckiego, a tam już bezpośrednio do młodego wytatuowanego człowieka w powyciąganej bluzie, wpatrzonego w ekran komputera. On to był w stanie udzielić mi odpowiedzi. Tak, przyznał, przy stołówce istniały głośniki i tak, to on – jako jednoosobowy zespół studenckiego radiowęzła – puszczał przez nie muzykę. W pomieszczeniu radiowęzła nie przebywał natomiast ze względów bezpieczeństwa. Zapytany przed czym właściwie musiał się chronić – zaśmiał się ponuro, po czym spojrzał na mnie niczym na osobę całkowicie nieświadomą, jak wygląda rzeczywistość. Ponieważ jednak zupełnie w niczym to nie pomogło, wyjaśnił, że kryje się tu przed muzycznym totalitaryzmem, reprezentowanym przez przedstawicieli wieloliterowych agencji chroniących prawa muzyków. Agencje te, jak się okazywało, nie szczędząc środków i determinacji ścigały każdego, kto puszczał utwory gdziekolwiek poza zamkniętą i dźwiękoszczelną komórką, najlepiej bez żadnych słuchaczy, a gdy już go schwytały – wlepiały mu astronomiczne grzywny, z których symboliczna kwota trafiała do pokrzywdzonych muzyków, większość natomiast pompowana była w jeszcze skuteczniejszy aparat do ścigania niepokornych. Dlatego jego stanowisko, centrala muzycznej rewolucji, która poprzez emisję popularnych utworów zmieni świat na lepsze, było tak trudne do odnalezienia.
Te słowa wzbudziły we mnie iście profesorską furię. Dobre sobie, ryknąłem nań wielkim głosem. Trucie moich współpracowników nazywał zmienianiem świata na lepsze – był tak samo niemądry jak szkodliwy! Tak się kończy powierzanie czegokolwiek studentom! Zdrajca i truciciel!
Lider muzycznej rewolucji, przerażony i zaskoczony nagłym wybuchem, wyraźnie nie wiedział o co mi chodzi. A kiedy wyjaśniłem, natychmiast zapewnił mnie, że nie ma z jakimkolwiek truciem nic wspólnego. Głośniki bowiem – wszystkie głośniki – padają co i raz ofiarą dziwnych zakłóceń obecnych na terenie kampusu. On sam, rewolucjonista, a nie technik, nie wiedział o nich za wiele, ale czasem objawiały się one charczeniem, czasem ogłoszeniami ze stołówki, a czasem przebiciami z radia. Myślał nawet, dodał, żeby zgłosić to w dziale technicznym, ale tam nigdy nikogo nie udało mu się spotkać, zatem problem trwał.
Wyglądał przy tym na tak bezradnego i załamanego, że byłem skłonny mu nawet uwierzyć – ale to oznaczało, że znów znajduję się w punkcie wyjścia. Zanim jednak zdążyłem się tym załamać, zupełnie niespodziewanie, wytatuowany rewolucjonista dostarczył mi nowych rewelacji.
„Może ma pan na myśli te skrzypce?”, powiedział nieśmiało, a kiedy zapytałem, opowiedział, że co jakiś czas pośród zakłóceń występują przebicia – prawdopodobnie – z jakichś treningów na Akademii Muzycznej. Są to bardzo liryczne utwory na skrzypcach, piękne i nostalgiczne.
Nagle wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Ciosy wymierzane w nasz Wydział, skrzypce, Akademia Muzyczna – wszystko stało się jasne. W każdym razie, mniej więcej. Gdybym pomyślał dłużej, zapewne zakwestionowałbym moje szybkie przejście do wniosków. Znałem bowiem – i to dość przypadkiem – jednego tylko skrzypka, co mocno zawężało potencjalne grono podejrzanych. Wtedy jednak, moje rozumowanie było dla mnie odkrywcze i błyskotliwe, a co więcej, prowadziło wprost ku podejrzanemu. I był nim grzecznościowy doktor Zann.
Pobierz tekst:

Janusz Stankiewicz „Paskudna sprawa”
W oczekiwaniu na trzecią część przygód Goratha, zapraszamy do lektury opowiadania Janusza…

Tomasz Grysztar „Roswellitki”
Nie bardzo miałem się jak bronić, kosmita miał dużo więcej odnóży ode…

Aleksandra Janusz „Mrówki w Złotych Tarasach”
Niniejsze opowiadanie jest dziełem fikcji. W celach dramatycznych poczyniłam kilka założeń dotyczących…