Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Michał Cholewa „Sabotaż funkcji celu” (6)

Opowiadania Michał Cholewa - 31 grudnia 2023

21.

 

Sam nie wiem, co myślałem podążając szybkim krokiem w kierunku złowrogiego gmachu Akademii Muzycznej, siedziby skrzypcowego arcyłotra, całkowicie niepomny na czekające mnie zagrożenia. Wiem natomiast, że wypełniał mnie słuszny gniew. Wiedziałem już wszystko.

Zann w sposób oczywisty musiał być wściekły ze względu na badania, które zarządziła Pani Kasia. To one sprawiły, że Adiunkt Informatyki, nagle podbudowany zaświadczeniem o swoim zdrowiu i tężyźnie, uderzył do Pani Bibliotekarki (zwanej również Anetką) i został zaakceptowany. Zann dowiedział się o tym – i dlatego trafił na wydział. Tam potwierdził swoje podejrzenia i odkrył – zapewne – że romans był możliwy tylko dlatego, że Adiunkt, choć informatyk, otarł się jednak o absolut, jakim była prawdziwa fizyka. Sam grzecznościowy doktor, wiedząc oczywiście, że nigdy nie będzie w stanie choć zbliżyć się do prawdziwego piękna nauki, musiał zapałać gwałtowną nienawiścią do wszystkich wystarczająco pojętnych, by to zrobić. Zapewne wtedy uknuł swój diaboliczny plan – skoro on nie mógł być prawdziwym doktorem, to nikt nim nie będzie.

Trudno powiedzieć, jak udało mu się stworzyć melodię, sprawiającą, iż całkiem zdrowi ludzie zmieniali się w humanistów. Byłem przekonany, że to absolutnie niemożliwe. Fakty jednak mówiły same za siebie, a potwierdzały liczne ofiary w postaci Prodziekana, Adiunkta, Administratora Sieci, a nawet Kebabowego Sułtana Uczelni. Jakimś cudem muzyka grzecznościowego doktora Zanna otwierała przed słuchaczami drzwi do samego dna piekła.

I to ja musiałem ją powstrzymać. Przekraczając przeszklone drzwi wiodące do wnętrza Akademii myślałem już tylko o tym, za nic mając sobie i potencjalnie wrogi teren, i zagrożenia płynące z samej muzyki. Jak miała pokazać przyszłość – niesłusznie.

Samego Zanna nie było trudno znaleźć. Arcyłotr nie poczynił nawet wysiłku, by jego nazwisko zniknęło z notatek portiera. Ten, mocno zaskoczony, zarówno moją obecnością, jak i wzburzeniem, od razu skierował mnie ku ponurym korytarzom wydziału instrumentalnego i mieszczącej się w nim katedry skrzypiec. W istocie, miejsce przypominało to bardziej katedrę w sensie architektonicznym niż naukowym (czemu w sumie być może nie powinienem się dziwić). W wysokich, rozbrzmiewających echem korytarzach starego gmachu, panował półmrok oszczędnościowego użycia żarówek, cienie zalegały w kątach i pod sufitem. Ze ścian spoglądali na mnie surowym i groźnym wzrokiem pradawni muzycy, ani chybi ideologiczni przodkowie zbrodniarza, z którym szedłem się rozliczyć. Gdzieś w tle rozbrzmiewały smutne nuty smyczkowego zawodzenia. Co jakiś czas mijali mnie jacyś studenci, mocno ściskając futerały na instrumenty i grube pliki niezrozumiałego dla mnie zapisu nutowego. Zrozpaczeni i pozbawieni nadziei, wszak musieli już orientować się, że wpadli w zasadzkę Akademii, że mimo długich lat ćwiczeń, żaden z nich prawdopodobnie nie dostąpi światowego uznania i szacunku, że dali swą duszę pożreć muzyce. Że niezależnie od własnego talentu (choćby i źle ukierunkowanego) wyniosą z własnego poświęcenia tylko ciasne biurka i małe gabinety w trzewiach tego ponurego bastionu, wieczną służbę ponuremu panu, jakim bez wątpienia był Zann, oraz długie, bezskuteczne próby osiągnięcia międzynarodowej rozpoznawalności mimo braku siły przebicia, skostniałej struktury środowiska, drogiego sprzętu i pieniędzy na międzynarodowe zjazdy.

Nie to, co po mojej ukochanej fizyce.

Gabinet grzecznościowego doktora Zanna znajdował się na końcu korytarza, za kotłownią i magazynem na szczotki. Drzwi nie były zamknięte, więc wkroczyłem tam zamaszystym krokiem i zamarłem w ponurej zgrozie.

Pomieszczenie było niewielkie i puste – nie było tu ani samego Zanna ani choćby jego skrzypiec. Światło z niewielkiego okna wychodzącego na dziedziniec pozwalało dojrzeć małe odrapane biurko oraz ulubioną w świecie akademickim szafę z wbudowana umywalką. Na samym biurku leżała nadjedzona kanapka z serem oraz kilkanaście książek. Książki leżały również w kilku równych stosach na podłodze, a w kącie znajdowało się krzesełko oraz stojak na nuty. Ale to nie było wszystko. Moje bystre oko dostrzegło również dziwną konstrukcję, najbardziej chyba przypominająca miniaturowy radioteleskop – o ile słowem „miniaturowy” można było określić maszynę sięgająca mi niemal do pasa. Przewidziane do obsługi przez niewielkie rączki panele kontrolne wypełniały malutką sterownię, a na talerzu anteny ktoś wymalował wielką czerwoną gwiazdę.

Zmarszczyłem brwi i podszedłem do konstruktu – był najwyraźniej zrobiony z resztek kabli i części podwieszanych sufitów oraz luźnych fragmentów elektroniki. Gdzieniegdzie całość trzymały konopne sznurki, gdzie indziej taśma klejąca. Na progu niewielkich drzwiczek prowadzących do wnętrza ktoś porzucił niewielką wojskową czapkę z czerwoną gwiazdką oraz, z jakiegoś powodu, wystawił dwie małe butelki na mleko.

Zastanawiałem się właśnie, co mogło to wszystko oznaczać, kiedy usłyszałem trzaśnięcie drzwi i obróciłem się gwałtownie.

Naprzeciw mnie stał doktor Zann.

 

22.

 

Trudno wyrazić słowami falę uczuć, która ogarnęła mnie, kiedy zobaczyłem ponownie osobę odpowiedzialną za tak straszliwe straty na naszym wydziale. Żarliwa niechęć do przebrzydłego wroga mieszała się we mnie z pogardą dla jego tchórzliwego ciosu zadanego nauce, satysfakcją, że oto śledztwo doprowadziło mnie w końcu do celu, i wreszcie – lęku, co stanie się w najbliższych minutach.

Zann wyglądał nieco inaczej, niż go zapamiętałem. Nadal miał oczywiście chuderlawą sylwetkę, zmierzwione i rozczochrane włosy, bladą cerę, nadal w jego oczach płonął ogień natchnienia. Lecz nawet w oparach gniewu widziałem w nim również pewne zmęczenie i zrezygnowanie – samotna walka ojczyźnianą nauką wyraźnie niosła ze sobą potężny koszt. Grzecznościowy doktor spojrzał na mnie wyniośle i powoli zamknął za sobą drzwi do gabinetu.

„Ha!” krzyknąłem zwycięsko. „Mam cię, łotrze!”

Po prawdzie, nie bardzo wiedziałem, co powinienem zrobić dalej. Profesorska powaga – i, mimo potwierdzonej dokumentem ze szpitala idealnej sprawności fizycznej, ogólne nieprzygotowanie bojowe – nie pozwalała mi na swobodne rozpatrywanie bójki z niewątpliwie zawodowym złoczyńcą. Poza tym – co powiedzieliby studenci? Nie wiedziałem też tak naprawdę, co w ogóle w tej sytuacji zrobić można. Trochę liczyłem, wspominając nieco stare kryminały, że ugodzony błyskotliwością mojego śledztwa Zann sam podda się i zaniecha procederu, a może i odczyni dokonane zło.

Sam skrzypek pokiwał powoli głową, spojrzał na mnie jakoś tak smutno, a potem przemierzył bez słowa pokoik (co przy jego rozmiarze – pokoiku, nie Zanna – było nieprawdopodobnym napięciem definicji słowa „przemierzył”) i stanął pomiędzy miniaturowym radioteleskopem, a swoim stojakiem na nuty.

Tak, powiedział wreszcie, głosem zachrypniętym i jakimś takim zgaszonym. Mam rację. Był łotrem i teraz stał naprzeciwko słusznego gniewu i jak najprawdziwszych oskarżeń. Po czym opowiedział mi wszystko.

Zann przyjął wizytę na Wydziale tak ciężko, jak tylko mógł to zrobić odrzucony artysta. Cios, jaki bezwiednie zadała mu Pani Bibliotekarka-Anetka, powalił go na kolana i zepchnął w otchłań rozpaczy. Nie potrafił zrozumieć, jakim cudem to, że widział się z nią już kilkakrotnie, z czego więcej niż raz został nawet zauważony oraz, że aż dwukrotnie niemal już odezwał się do niej, by wyznać gorejące w nim uczucie, nie było dla niej wystarczającym sygnałem by dostrzegła ów niszczycielski afekt – i wybrała innego, w dodatku, jak dodał ku mojemu oburzeniu, tak bezduszną maszynę do równań, jaką był Adiunkt Informatyki.

Grzecznościowy doktor wrócił więc do ponurych kazamatów Akademii Muzycznej, by rozpaczać i tworzyć sztukę, która – jak wiadomo – najlepiej kwitnie na solidnym podłożu tragedii, szaleństwa i rozpaczy. Dysponując kompletem wszystkich trzech, Zann liczył, że choć niewątpliwie umrze samotny i porzucony w ciągu co najwyżej tygodnia, jego twórczość będzie przynajmniej rezonowała przez wieki w sercach mu podobnych straceńców.

Dopiero potem stwierdził, że przecież nie może.

Uświadomił sobie, że Pani Bibliotekarka, choć jej płoche serce wybrało Adiunkta, wkrótce z pewnością zacznie cierpieć, stojąc naprzeciw muru całkowitego braku jakiekolwiek uczuciowości czy romantyzmu partnera, które Zann, wyraźnie nieświadom perfekcyjnie działających związków prawdziwych ludzi nauki uważał za niezbędne do szczęścia. I, kiedy tylko to stwierdził, postanowił jej dopomóc, choćby i bezpośrednim dostarczycielem jej pomyślności miał być przebrzydły Adiunkt. I właśnie ta pomoc doprowadziła go na dno otchłani zła i szaleństwa.

Początkowym jego pomysłem było skomponowanie serii utworów, które mógłby wygrywać w okolicy Adiunkta, by ich rozdzierającym pięknem obudzić w jego sercu choć trochę romantyzmu i zamiłowania do poezji i sztuki, które następnie tenże Adiunkt przekuje (w jakiś nieznany mi sposób) w bycie ogólnie lepszym partnerem i, być może, zapewnienie radości i szczęścia Pani Bibliotekarce. Stanął jednak naprzeciw dość znaczącego problemu. Otóż, będąc przede wszystkim ekspertem od historii muzyki i technicznym wirtuozem samej gry – a nie kompozytorem – mimo całej swej determinacji nie potrafił napisać utworu, który rozdzierającym pięknem zrobiłby cokolwiek. A nawet i osiągnięcie całkowicie bezczynnego rozdzierającego piękna, było dlań przeszkodą niełatwą do sforsowania.

Opowiedział mi, ponuro zafascynowanemu historią o narodzinach zła, jak miotał się po swoim gabinecie przeklinając, że brak natchnienia nie pozwala mu na zrealizowanie zadania tak ambitnego  – i, w jego mniemaniu, podniosłego – teraz kiedy jego muza wybrała innego.

I wtedy okazało się, że natchnienie nadeszło.

Początkowo objawiło się ono w formie delikatnych głosów na krańcu świadomości, pełzających w jego umyśle na samych pograniczach zrozumienia. Mówiły one o konieczności działania, o wadze jego misji teraz, gdy został porzucony sam ze swym nieszczęściem. Grzecznościowy doktor nie był nawet pewien, czy faktycznie je słyszy, czy też były to jego własne przemyślenia, które z jakiegoś powodu miotały się mu w umyśle wypowiadane szeleszczącym szeptem o obcym akcencie. Potem nadeszła muzyka. Zann początkowo sądził, że nowe nuty na partyturze tworzył sam w twórczym szaleństwie, że nieświadomie tworzył zapis melodii. Że kiedy spoglądał nań i widział jego zagadkowy rozrost, był to po prostu efekt działającej nań zupełnie poza jego świadomością inspiracji, a krótkie zapiski w obcym alfabecie są po prostu obrazkami. Szybko jednak zorientował się, że nie pochodzi ona wyłącznie od niego, że stoi za nią jakiś obcy zagadkowy byt.

Spróbował odegrać ją na skrzypcach – i jego samego napełniła ona dziwną grozą pomieszaną w zagadkowy sposób z melancholią. Nie były to dźwięki straszne, bynajmniej, ale brzmiące dziwną wibracją niespotykaną na ziemskim globie. Była absolutnie piękna, dziwnie przerażająca, z pewnością stanowiła jego największe dzieło. I miała moc zmieniania ludzi.

Naprzód, naprzód, szeptały głosy rozbrzmiewające wtedy, jakby wszędzie wokół. Niech płynie w świat, niech zmienia go na nowe! Więc grał i grał i grał, wypełniał ponure hole gmaszyska Akademii nowymi, obcymi tonami.

Zann nawet nie wiedział o tym, że jego przerażająca twórczość była słyszalna na naszym Wydziale, nie miał pojęcia o przebiciach na kolumnach przy stołówce, które pochłonęły umysł Kebabowego Sułtana Uczelni. Nie spostrzegł nawet kiedy w jego gabinecie pojawiła się dziwna miniaturowa konstrukcja z radioteleskopową anteną. Nie on ją stworzył, powiedział zdecydowanie, a brał ją za jedną z dziwnych konstrukcji tworzonych czasem przez dział techniczny, który często zmuszony był opierać swoje działanie na karkołomnych prowizorkach, które następnie porzucał celem biegu ku kolejnym zadaniom. Zresztą, jak przyznał spoglądając na mnie płonącymi szaleństwem oczami, nie przejmował się nią zupełnie. Musiał grać, ciągle grać, bez odpoczynku i wytchnienia, służyć sztuce i, zarazem, z pewnością poprawiać byt odległej Pani Bibliotekarki.

Muzyka doktora Ericha Zanna musiała płynąć w świat.

Słuchałem jego wywodu w absolutnym przerażeniu. Oto przede mną stał człowiek absolutnie upadły. Nie tylko humanista, co samo w sobie musiało być piekłem, ale całkowicie owładnięty obsesją swojego humanizmu, nie widzący absolutnie nic poza nim, za nic mający innych i otaczającą go rzeczywistość.

Próbowałem wytłumaczyć mojemu oponentowi, że oto nadszedł kres i pora wrócić do rzeczywistości, porzucić złowrogą melodię i stać się na powrót nudnym i pozbawionym perspektyw nie-fizykiem zajmującym się nikomu niepotrzebnymi rzeczami, ale musiałem, w poruszeniu, użyć jakichś niezbyt fortunnych słów. Grzecznościowy doktor Erich Zann spojrzał na mnie bowiem wzrokiem całkowicie szalonym, krzyknął wielkim głosem coś o potędze sztuki…

I zaczął grać.

23.

Są chwile, kiedy człowiek niesiony nagłą determinacją jest w stanie dokonać cudów. Znane są przypadki, gdy ranni przechodzą wiele kilometrów w poszukiwaniu pomocy lub gdy adrenalina daje komuś nadludzką niemal siłę lub szybkość. Momenty, kiedy, gdy sytuacja tego wymaga, stajemy się nadludźmi.

Kiedy tylko Erich Zann uniósł skrzypce, dla mnie nastąpiła właśnie taka chwila.

Niesiony nieznaną mi naprawdę od lat sprawnością, z bojowym okrzykiem jednym ruchem porwałem z biurka doktora kanapkę, wcisnąłem sobie do uszu zwinięte plasterki sera i jednym skokiem byłem już przy oknie, w które uderzyłem pełnym rozpędem. Tu jednak mój plan dramatycznej ucieczki nieco zawiódł, gdyż nie doceniłem solidnych potrójnych szyb, jakie wprawiano na Akademii Muzycznej. Odbiłem się więc niczym piłka, zatoczyłem na kilka stosów książek, wywróciłem je rozrzucając podręczniki po podłodze i, chcąc ponowić moje natarcie, skoczyłem znów, lecz niecelnie – ostatecznie uderzywszy się w kolano o kant biurka.

Ostry, gwałtowny ból oprzytomnił mnie nieco, pozwalając memu błyskotliwemu umysłowi przeskoczyć na nieco mniej widowiskowe, lecz sensowniejsze tory planowania. Poderwałem się więc znów, minąłem Zanna, który już rozpoczynał swą straszliwą grę, kopnąłem drzwi – a potem otwarłem je przy pomocy klamki – i wypadłem na korytarz, by odbiec nim pędem, utykając na nadal bolące kolano. Nie zatrzymywałem się w szybkim, nawet jeśli dość pokracznym przez kuśtykanie, biegu, dopóki nie znalazłem się ponownie na swoim własnym wydziale.

Tam dopiero nadeszła chwila na jakieś dłuższe przemyślenia. Moja wiedza o problemie była chyba niemal kompletna. Znałem winnego, znałem jego motywację i znałem sposób, jakim podstępnie truł nasze umysły. Pozostało tylko znaleźć jakiś sposób zaradczy – choć było to spore „tylko” ponieważ, w fizyce (jak w życiu), tradycyjnie, znajdowanie rozwiązań jest na ogół o kilka rzędów trudniejsze niż znajdowanie problemów.

Zacząłem od zapewnienia sobie i innym bezpieczeństwa doraźnego. Nie wiem, co studenci i pozostali jeszcze na Wydziale pracownicy myśleli o moje zabłoconej postaci z rozwianym włosem i ostrzeżeniem przed złowrogą muzyką na ustach kuśtykającej przez korytarze wydziału i kolejno odłączającej trzeszczące głośniki. Spoglądali na mnie szeroko otwartymi oczyma i głośno coś mówili – zakładałem, że słowa pochwały, jeśli nie wobec mojej błyskotliwej diagnozy czy determinacji w obronie ich umysłów przed zagrożeniem, to chociaż może walki z hałasem. Niestety ser z kanapki Zanna nadal tkwiący mi w uszach dość skutecznie izolował mnie od wszelkich dźwięków.

Potem, nadal odprowadzany przez – z pewnością – pełne podziwu spojrzenia skierowałem się wprost ku pokojowi Banasia, zdecydowany zaangażować jego intelekt w plan ratunkowy nawet kosztem punktacji naszych artykułów – chodziło wszak o przetrwanie. Zastałem go, jak zwykle, u siebie. Pogrążony w największorodakowaniu artykułów pozostawał – naturalnie – całkowicie nieświadomy zachodzącej wokół niego naukowej apokalipsy. Kiedy jednak opowiedziałem mu o ogromie zagrożenia natychmiast zdecydował się pomóc – choć mam wrażenie raczej ze względu na to, że historia brzmiała dlań jak niezwykle ciekawy problem naukowy niż ponieważ realnie dostrzegał ziejący za nią niby czarna dziura problem.

Banaś po prostu taki był. Kilkakrotnie zresztą już odbiło się to Uczelni i jej bliższej i dalszej okolicy czkawką. Jego, przykładowo, twierdzenie o redukcji napięcia w trakcji tramwajowej doprowadziło do tego, że Włodarze Miasta całkowicie zrezygnowali z tego szlachetnego środka lokomocji, skazując mieszkańców na sześć (teraz już, jak pamiętacie, cztery) autobusy, a już o skutkach opublikowania jego artykułu „Szkodliwość zysku płynącego z piramid finansowych opartych na złocie – myślowy eksperyment” – nawet nie będę wspominał. Był jednak niewątpliwie naukowcem wybitnym, a to, iż jego prace bywały źle wykorzystywane – nie było wszak jego winą.

Banaś w każdym razie uważnie rozpisał założenia problemu, część, z przyzwyczajenia, na serwetkach, a następnie rozpoczął tworzenie modelu matematycznego, który mógłby go właściwie opisać. Spędził w tym trybie kilka godzin, skupiony nad swoimi notatkami, w milczeniu, co jakiś czas tylko przerywanym cichym pomrukiem, lub losowym wyrzucaniem z siebie nazw zmiennych to tryumfującym to znów pełnym rezygnacji tonem głosu.

Ja zaś czekałem – z nadzieją, ale i obawą. Co jakiś czas zerkałem tylko na korytarz, pilnując, by jakiś co śmielszy student nie podłączył znów zagładę niosącego głośnika i z lękiem przysłuchując się każdemu dźwiękowi dochodzącemu spoza pokoju.

Czas mijał, odmierzany stukaniem długopisu Banasia i szelestem kartek. Po niebie pędziły stalowe, zimowe chmury, wokół odległego budynku stołówki gromadził się nieświadomy tłum przyszłych ofiar Zanna, znęconych blaskiem i zapachami dobiegającymi z przyczepy Kebabowego Sułtana Uczelni, nieświadomej broni w ręku złowrogiego monstrum z Akademii Muzycznej. Wiedziałem, że z każdą chwilą kolejne ich zastępy pogrążą się w mroku, stracą skupienie na rzeczach istotnych i zajmą się – kiedy już, oczywiście, skończą placek z sałatkami i mięsem przygotowany w przyczepie – poezją i sztuką.

Banaś tymczasem pracował, co jakiś czas pociągając długi łyk z kubka, w którym dostarczałem mu kawę. Jego notatki pochłonęły już wszystkie serwetki, a nawet wyjechały na kalendarze z Największym z Rodaków. Mijający czas zdawał się zupełnie dla niego nie istnieć, podobnie zresztą jak i otoczenie. Szybkimi ruchami długopisu kreślił misterne konstrukcje uwag i lematów, zmienne ożywały na luźnych kartkach formując jasny i czysty, matematyczny opis zjawisk, płynęły przez równania propagacji i harmonii. Na ekranie jego komputera, który podpiął do sieci utworzonej na własne potrzeby przez Adiunkta Informatyki, przesuwały się równania o algebrze funkcji tonalnych. Świat zmieniał się delikatnie pod jego palcami, odsuwając się od chaosu, zyskując opis i reguły. Stawał się lepszy, jaśniejszy i bardziej czytelny.

Mogłem tylko patrzeć na to piękno z zachwytem i nadzieją, jak jasny promyk w ponure zimowe popołudnie.

Mijał czas, odmierzany kubkami kawy i stukotem długopisu o papier.

Wkrótce notatki Banasia pokrywały już kilkadziesiąt kartek, wynurzyło się z nich przynajmniej kilka twierdzeń, przynajmniej jedno potencjalnie przełomowe, ale rozwiązania naszego problemu nadal nie było widać.

Skończyła się kawa. Wyszedłem jej szukać, lecz nie udało mi się to ani u nas, ani piętro wyżej, gdzie był ekspres dla Dyrekcji. Przekląłem zły los i już miałem wrócić, kiedy nagle zamarłem w niemal zwierzęcym, całkowicie obezwładniającym przerażeniu.

Widziałem go wyraźnie przez okno w korytarzu, przez które pomiędzy jodłami otaczającymi Wydział dało się dostrzec skąpany w blasku kampus. Szedł, jakby zaklęty, poprzez typowo ojczyźniany pluchowo-szary krajobraz wczesnej zimy, równym spokojnym krokiem osoby, która całkowicie nie spodziewa się, jak jej marsz może mieć straszliwe następstwa. Ścieżką, wiodącą wprost w paszczę lwa – jasno oświetloną i zachęcającą jak muchołapka zapachem i promocjami domenę Kebabowego Sułtana Uczelni.

Dyrektor Wydziału.

Chciałem się rzucić go powstrzymać, lecz bałem się – zwyczajnie bałem – wybiec na zewnątrz, gdzie być może już królowała muzyka Ericha Zanna. Podbiegłem tylko do okna oparłem dłonie o szybę i trwałem nieruchomo, patrząc jak sylwetka człowieka, który sam jeden dźwigał na plecach wydział, właśnie zmierza nieuchronnej zagładzie – i nic nie potrafiłem zrobić.

Podłamany rozpaczą i własną słabością, przekonany o zbliżającym się końcu, głodny i spragniony, zadzwoniłem do domu. Chciałem opisać małżonce moje zmagania, że jeszcze trwam w oblężonej twierdzy, ale nie wiem, jak sytuacja się skończy – oraz powiedzieć, że zapewne spóźnię się na kolację. Zrozumienia nie tylko nie znalazłem w ogóle, ale jeszcze i stamtąd czekał mnie cios – w postaci zachwytu zachowaniem zatrutego muzyką Prodziekana. Podobno mój kolega zaplanował już wyprawę do teatru i filharmonii oraz romantyczny rejs, który ma nadać mu weny twórczej do tworzenia poematu. Nazywał swą własną połowicę „muzą” i wygłaszał niezgrabne, lecz szczere sonety na jej cześć. Tworzył również mural i choć ten na razie stanowił on tylko burą plamę – obie panie były zachwycone włożonym wysiłkiem. Wbity we mnie nóż wieści o poległym koledze ma żona przekręciła w ranie informując, że powinienem brać z niego przykład.

Niemal słyszałem rezonujący z jej głosem złowrogi szept Ericha Zanna nawołującego mnie do ostatecznego poddania się nieuchronnemu.

Rzuciłem telefon i pobiegłem po schodach na dół, sprawdzić, jak idzie Banasiowi – i wtedy czekało mnie ostatnie, najgorsze, uderzenie. Pokój Banasia był całkiem pusty. Zniknęła część notatek, resztę rozwiewał ciąg powietrza idący z otwartej płyty podwieszanego sufitu. Zniknęła większość sera, zastąpiona niewielką kartką zapisaną nieznanymi mi znakami azjatyckiego na oko alfabetu. Dostrzegłem też, że z otworu zwieszają się długie sznurki z miniaturowymi uprzężami i przerażająca sylwetka umieszczonego tam głośnika!

Szybko zatkałem uszy i rozejrzałem się po pokoju – a kiedy mój wzrok padł na część pozostawionych notatek straciłem wszelką nadzieję.

Kolejne twierdzenia i opisy w nim były bowiem pisane trzynastozgłoskowcem.

W tym momencie świat nie mógłby już być cięższy. Wiedziałem bowiem że ostatni bastion upadł. Banaś, ugodzony podstępnie przez umieszczony pod podwieszanym sufitem głośnik poległ. Nie było już nadziei.

Dlatego, gdy usłyszałem kroki powracającego doktora i zobaczyłem jego sylwetkę niosącą niezgrabnie zdobyte skądś stare skrzypce – nie miałem już w sobie żadnego ducha walki, by spróbować przemówić mu do rozsądku czy choćby odebrać zabójczy instrument. Po prostu rzuciłem się do ucieczki.

24.

Niesiony strachem wyminąłem Banasia i popędziłem korytarzem z chyżością, jakiej nie spodziewałbym się po sobie jeszcze kilka dni temu, a która, po ucieczce z Kebabowego Sułtanatu i później z kazamatów Akademii Muzycznej, zdawała się niemal w ogóle niezaskakująca. Pokonując po dwa schody wpadłem na piętro, a stamtąd do łącznika, który prowadził do sąsiadującego z nami Wydziału Chemii. Wyminąłem woźnego, przebiłem się przez opatrzone ostrzeżeniami „Zakaz wstępu” i „Niebezpieczeństwo” drzwi, co prawda wyposażone w nowoczesny czytnik na magnetyczne karty, ale zupełnie pozbawione zarówno zamka i klamki – i wpadłem na ich fabryczna halę, pomiędzy huczące urządzenia i agregaty. Tam dopiero zwolniłem.

Wiedziałem, że nie byłem tu całkiem bezpieczny – Banaś wszakże mógł ruszyć za mną w pościg – ale dopóki nie dopadnie mnie bezpośrednio, panujący tu zgiełk dość szczelnie izolował mnie od przypadkowego wystawienia na muzyczny patogen. Chwilowo więc mogłem uznać, że jestem w sytuacji odrobinę lepszej.

Nie wiedziałem jednak zupełnie, co zrobić.

Na wszelki wypadek przemieściłem się głębiej pomiędzy urządzenia, krocząc wąskimi, wyłożonymi metalowymi kratami, ścieżkami. Był to dla mnie świat zupełnie nowy i zupełnie niepodobny do czystego, eleganckiego i pozbawionego duszących zapachów Wydziału Fizyki. Szybko odkryłem, że sami chemicy chyba nie w pełni korzystali z hali od czasów jej świetności. O ile jeszcze agregaty i kadzie, w pobliżu teoretycznie zabezpieczonego wejścia, wyraźnie były w stałym użytku, tu, w głębi wielkiego pomieszczenia, znajdowały się urządzenia znacznie starsze. Wymalowano na nich napisy w alfabecie zza wschodniej granicy, a gdzieniegdzie rozwieszono duże plakaty informujące o konieczności noszenia masek i najlepiej skafandrów kosmicznych, ale jeśli już te naprawdę były niedostępne, to przynajmniej gumowych fartuchów. Wszędzie dookoła stale rozlegało się miarowe dudnienie, jakby wszystkie te maszyny nadal pracowały – nieprzerwanie od ponad czterech dekad tworząc nieznane chemikalia. Ja zaś poszedłem dalej i dalej, w głąb hali licząc, że panujący tu hałas izoluje mnie od straszliwej muzyki, którą Banaś ani chybi zaczął już grać, ku zgubie nauki Ojczyzny.

Nagle jednak zatrzymałem się jak wmurowany, spoglądając na przedziwną konstrukcję, która wznosiła się tuż przede mną, dokładnie pomiędzy dwoma potężnymi kotłami z nieprzyjemnie znajomymi znakami ostrzegawczymi. Był to niemal mojej wysokości budynek w miniaturze, złożony z wielką pieczołowitością z kawałków elektroniki, pojedynczych kółek od krzeseł, drutów, kabli, opakowań z kawy i wszystkiego, co dało się znaleźć w instytucie. Niewielkie okna prowadziły do wnętrz, gdzie jaśniały diody i wznosiły się malutkie meble, pomiędzy kilkoma wieżami wznoszącymi się z konstrukcji głównej ciągnęły się łączniki z przezroczystych plastikowych rurek. W każdą stronę z budowli odchodziły kable, prowadząc aż pod sufit, gdzie łączyły się z systemem zasilania Wydziału, przy niektórych z nich ciągnęły się długie przeznaczone dla małych stóp drabiny. Na jednej ze ścian widniał obraz Azjatyckiego Lidera, ten sam, który zniknął z porzuconego gabinetu Pana Zenona.

I wszędzie były myszy. Biegały w łącznikach, wspinały się po drabinkach, obsługiwały niewielkie konsolety w pomieszczeniach wyglądających jak sterownie. I teraz również – wszystkie patrzyły na mnie zimnymi, wrogimi spojrzeniami.

Tu moja historia dobiega końca, a zaczyna się ponura teraźniejszość – pośród wysokich kadzi hali wydziału chemii naprzeciwko przedziwnej, zaludnionej wyłącznie przez gryzonie konstrukcji. I w momencie – zbyt już niestety późnego – olśnienia.

Dopiero teraz bowiem w pełni rozumiem całą sytuację. O ile Pan Zenon odszedł, niefortunnie aresztowany, to jego zwierzątka, które przez długie lata żyły na wydziale, kradły krakersy i przepisywały prace Banasia spod podwieszanego sufitu jego gabinetu – pozostały na Wydziale. Zmienione przez lata wizyt w kazamatach hali Wydziału Chemii, zorganizowane i przebiegłe, były przepełnione chęcią zemsty za odejście ich opiekuna. Opętały nieszczęsnego Ericha Zanna, podsunęły mu modyfikacje jego muzyki, czyniąc z niej straszliwą broń, zadbały nawet o głośniki. Ich straszliwa humanistyczna zemsta pochłonęła Prodziekana, Adiunkta i Administratora Sieci, uderzyła w niewinnego Kebabowego Sułtana – a wreszcie pożarła i Banasia. A teraz – jedynym świadkiem tego wszystkiego, jedyną osobą, która wiedziała o ich podstępnych knowaniach – jestem ja! Muszę uciec, uświadomiłem sobie, muszę zawiadomić wszystkich, wszyscy muszą się dowiedzieć! Pal licho, że ja zginę, ale przecież cały wydział, inne wydziały…

Nagle maszyny milkną, wszystkie jednocześnie i w hali zapada cisza. Chroniący mnie dźwiękowy mur huków, zgrzytów niesmarowanych zdrową warstwą dotacji urządzeń, charakterystycznych świstów upuszczanego przez nieszczelne zawory Okropnie Drogiego Gazu i postukiwań zaworów znika. Pozostaję odsłonięty i całkiem pozbawiony ochrony.

Z dala zaczyna do mnie docierać dźwięk skrzypiec. Sięgam gwałtownie ku zatyczkom do uszu, ale oba kawałki sera nie są tam, gdzie być powinny, pod mą dłonią. Dostrzegam złośliwe błyski w oczach umykających ku patchworkowej konstrukcji myszy w charakterystycznych zielonych mundurach Małego Azjatyckiego Autorytaryzmu, zdaje się, że zawieszony gdzieś na ścianie portret uśmiechniętego Azjaty szczerzy się do mnie zwycięsko. Mój ser szybko znika we wnętrzu mysiego królestwa, a ja wiem, że mój czas ucieka.

Ale przecież zaraz – nie wierzę, że ta muzyka, te potworne zgrzyty tylko z grubsza przypominające dźwięk skrzypiec mogły być tym co stworzył Zann, co opisywano jako piękne. Nie wierzę, że był on w stanie obudzić miłość do jakiejkolwiek rzeczy, a już na pewno nie do niczego w jakikolwiek powiązanego z dźwiękiem. Chwytam się za uszy, by osłonić je przed potwornym rzępoleniem – ale wiem też, że i same myszy zdają się zaskoczone i przerażone. W jednej chwili cała konstrukcja ożywa, kiedy wszystkie gryzonie nagle wybiegają z wnętrza by rzucić się na kable i drabinki i w kilku mgnieniach oka zniknąć za pękami podsufitowych kabli i pomiędzy kadziami.

Jestem bezpieczny.

***

Jak się później okazało, ocaliła mnie muzyczna niekompetencja Banasia. Choć został on całkowicie zdominowany przez zdradziecko puszczoną mu przez głośnik muzykę Ericha Zanna i był w pełni przekonany, że powinien dalej ją rozpowszechniać – nie tylko nie umiał grać na skrzypcach, ale w ogóle opatrzność poskąpiła mu jakiegokolwiek talentu muzycznego. Jego potworne zgrzytanie nie było w stanie zatruć nikogo – a wręcz przeciwnie. Każdy, kto usłyszał grę Banasia, natychmiast leczył się z mysiej zarazy i na powrót stawał się sobą.

Kiedy więc mój współpracownik sam oprzytomniał, natychmiast zorientował się w zbawiennym wpływie swojego antytalentu na innych. Wcale też nie przestał grać. Odwiedził, cały czas niemiłosiernie kalecząc swój instrument, zarówno wszystkie gabinety, jak i domenę Kebabowego Sułtana, wreszcie zahaczając o dom Prodziekana, a nawet nagrał wydawany przez swoje skrzypce odgłos – niewątpliwie konania – i wysłał go zarówno do Administratora Sieci jak i Adiunkta Informatyki. Wkrótce wszyscy mogliśmy na powrót cieszyć się normalnością.

Prawie wszyscy, naturalnie. Nie udało się dopaść żadnej ze zbiegłych myszy Pana Zenona. Przebiegłe gryzonie jakby zapadły się pod ziemię, a gdy szukając ich, wróciliśmy znów do hali Wydziału Chemii – nie znaleźliśmy ani dziwnej konstrukcji, ani żadnego śladu ich istnienia. Nagły powrót do zdrowia niekoniecznie ucieszył małżonkę Prodziekana ani Panią Bibliotekarkę, a kiedy i moja połowica usłyszała, że jestem bezpieczny, wcale nie wyglądała na zadowoloną. Zupełnie nie wiedziałem, czemu.

Ale przecież – to były tylko drobiazgi. Teraz, kiedy nie byliśmy już zagrożeni szaleństwem Ericha Zanna, nie staliśmy się szaleńcami w służbie humanizmowi i zachowaliśmy zdrowy rozsądek – musieliśmy brać się do pracy. W końcu cała ta sprawa przysporzyła nam niemałych zaległości. Trzeba było nadrabiać w te pędy, badać, ciągle badać, bez odpoczynku i wytchnienia, służyć nauce i zarazem z pewnością poprawiać byt całej ludzkości.

 

KONIEC

 

Michał Cholewa




Pobierz tekst:
Strony: 1 2 3 4 5 6

Mogą Cię zainteresować

Dziewięć miliardów imion dyskusji

Bardziej uważni czytelnicy mogli zauważyć wzmożoną aktywność Juliusza „Q” Mroza na łamach…

Hanna Karwowska „Chłopiec z XXI wieku”
Opowiadania Hanna Karwowska - 1 czerwca 2014

Od redakcji: Dziś, z okazji Dnia dziecka, mamy dla Was ciekawostkę, rarytas. Tekst został…

Anna Wołosiak-Tomaszewska „Z wyrazami wdzięczności”

– Ale ja go naprawdę nie umiem ożywić! – jęknął w końcu…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit