Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Michał Cholewa „Sabotaż funkcji celu” (2)

Opowiadania Michał Cholewa - 31 grudnia 2023

5.

 

Wiem, co możecie myśleć: jeżeli badania lekarskie doprowadziły mnie do Wydziału Chemii, sera w uszach i miniaturowej budowli, to zapewne ujawniły one jakąś pożerającą mnie straszliwą chorobę, sprowadzającą szaleństwo i halucynacje, które niniejszym opisuję. Nic z tych rzeczy, jak sądzę, choć wręcz chciałbym, aby tak było. Szaleństwo byłoby wszak niebezpieczne jedynie dla mnie, natomiast okrutna rzeczywistość stanowi zagrożenie dla całego świata, jaki znamy.

Ale do rzeczy.

Istotny – jakże istotny! – dla tej części historii jest fakt, iż w moim mieście odbyły się niedawno wybory, a nowy Prezydent zdecydował, by natychmiast zaznaczyć swą obecność na – cokolwiek zastałym – panteonie polityki lokalnej. Jego wybór padł na przepisy ruchu drogowego i zachęcanie mieszkańców do ekologicznych form transportu. Większość cywilizowanych metropolii zdąża do tego celu utartym i zupełnie nieciekawym szlakiem rozbudowy komunikacji zbiorowej, kładek dla pieszych, dróg dla rowerów i temu podobnych rozwiązań. Nasz włodarz jednak – zdając sobie zapewne sprawę z cokolwiek dziurawego budżetu miasta – zdecydował się na inne podejście do problemu. Podejście nowatorskie i przepełnione typową dla naszych krajan fantazją. Postanowił mianowicie skłonić mieszczan do ekologii poprzez uniemożliwienie im podążenia jakąkolwiek inną ścieżką. Zaproponowanym przez niego rozwiązaniem były słupki.

Przez jakiś czas po wyborach polityk ów gromadził swoich najbardziej czepialskich i skrupulatnych ludzi, a kiedy był już gotów, wyposażył ich w grubą książkę przepisów dotyczących rozmieszczenia miejsc parkingowych, mapę zagospodarowania przestrzennego miasta oraz cyrkle. Przy użyciu tych akcesoriów jego wyselekcjonowana specgrupa szybko stworzyła nową, lepszą wersję mapy, na której wyraźnie oznaczono kręgami strefę wokół każdego zakrętu, przejścia dla pieszych, znaku drogowego, skrzyżowania, rozjazdu, hydrantu i wszystkich innych obiektów, wokół których parkować nie wolno. Następnie ze swoją nową, lepszą mapą miasta prezydent udał się do firmy słupkującej. Daleko nie miał, bo akurat – zupełnym przypadkiem – taką właśnie firmę posiadał jego szwagier. Ich spotkanie miało miejsce w piątek po południu, a już w poniedziałek rano pierwsi ludzie szwagra-biznesmena wyruszyli w miasto wyposażeni w miarki, kopię ubermapy oraz, naturalnie, słupki – którymi zaczęli pracowicie zastawiać absolutnie wszystkie miejsca parkingowe, znajdujące się wokół oznaczonych cyrklem kręgów samochodowej śmierci. Czyli, zważywszy na to, że nasze miasto nie jest bardzo nowe i ma masę wąskich i krętych ulic – po prostu większość miejsc.

Początkowo nikt nie zauważył nadciągającej katastrofy, ale z czasem, kiedy fala słupków przelewała się przez kolejne dzielnice, mieszkańcy zaczęli – najpierw pojedynczo, a później tłumnie – zwalać się do urzędu miasta z coraz mniej uprzejmymi pytaniami. Urząd miasta przez jakiś czas odpowiadał twardo, że chodzi o ekologię i mieszkańcy mogą się wszak przesiąść do komunikacji miejskiej. Później jednak, kiedy coraz częściej wypominano mu, że komunikacja miejska składa się z sześciu autobusów, na które niestrudzenie polują wytrawni łowcy i niemal całkowicie już je wytrzebili, magistrat przemyślał sprawę i wystosował kolejny komunikat. Chodziło, rzecz jasna – mówił on – o swoisty obywatelski bunt przeciwko niemądrym przepisom rozmieszczania parkingów. Nasze miasto miało być demonstracją na żywym ciele, jak bardzo przepisy owe czynią nieznośnym życie zwykłych ludzi. Tu z kolei co bardziej uporczywi mieszkańcy zwrócili uwagę, że to oni są tym żywym ciałem i to ich życie staje się nieznośne, o czym już wiedzą i w związku z tym należałoby urzędowy bunt skończyć. Magistrat na to odpowiedział pośpiesznie, że umowy z firmą słupkująca już są podpisane, kary umowne – absolutnie destrukcyjne dla budżetu, zwłaszcza że żeby pokryć koszty słupkowania już sprzedano dwa z naszych sześciu autobusów – a poza tym sekretariat jest czynny do szesnastej, a jest już dwie po, więc sprawa zostanie rozpatrzona po tym, jak prezydent wróci z urlopu.

Słupki tymczasem rosły dalej – sprawnie, energicznie i nadzwyczaj kosztownie.

Po tym krótkim wyjaśnieniu, mam nadzieję, że w pełni zrozumiecie, co mam na myśli, kiedy powiem, że szpital, w którym mieliśmy dokonywać badań lekarskich, znajdował się w szczególnie źle skomunikowanej dzielnicy miasta, w dodatku pełnej krótkich i – nie licząc wszechobecnych ekologicznych słupków – bardzo urokliwych uliczek.

Problem wymagał więc rozwiązania. Ale, na szczęście, byliśmy naukowcami.

 

6.

 

Było jasne, że do szpitala nie jechał żaden autobus. Jakby się nad tym zastanowić, miało to głęboki sens – w jedną stronę obywatel miał być wieziony karetką naszej doskonale dofinansowanej służby zdrowia, wracać natomiast powinien piechotą, naładowany w szpitalnych salach zdrowiem i energią.

Jedynymi dostępnymi opcjami były zatem samochody albo marsz przez wczesnozimową pluchę. Były oczywiście jeszcze rowery i hulajnogi, ale oba te rozwiązania, jako godzące wprost w profesorskie ego, większość naszej kadry odrzuciła ze wstrętem. Samochody, na które się zdecydowaliśmy, stawały zaś naprzeciwko problemu słupkozy, szczególnie, że wszyscy dostaliśmy skierowania na te same trzy dni. Po długiej naradzie wpadliśmy na rozwiązanie.

Codziennie, o trzeciej w nocy, wyselekcjonowany student udawał się, samochodem, z termosem kawy i kanapkami, pod szpital. Zajmował tam jedyne miejsce parkingowe i był naszą czujką. O dziewiątej na Uczelni zbierała się pierwsza kilkuosobowa grupa, która następnie, wspólnym samochodem, jechała pod szpital, gdzie zajmowała miejsce zwolnione uprzednio przez studenta, który wracał do domu. Później cała grupa miała przejść badania, wrócić do auta, poczekać, aż zjawi się samochód z kolejnej godziny i zwolnić miejsce następnej grupie. Pomysł był prosty i genialny. My uzyskaliśmy pewność dotarcia do szpitala, prezydent miasta – przykład, że słupki nikomu nie przeszkadzają, a Pani Kasia – nasze wyniki badań. Student nie zyskiwał nic poza kawą, ale nam, starszej kadrze naukowej, nie zdawało się to – naturalnie – dużym problemem.

Tak więc feralnego dnia badań pojechałem razem z Adiunktem z Informatyki i Panią Bibliotekarką do szpitala. Przyznam, byłem na równi poirytowany, jak i zatroskany. Poirytowany, ponieważ była to strata czasu na zupełnie niepotrzebne nikomu badania. Zatroskany, gdyż było to moje – mimo ciągłego i niezwykle natrętnego nalegania mej małżonki – pierwsze od ćwierćwiecza badanie, a to znaczyło, że mogło coś wykazać. To z kolei znaczyłoby, że wspomniana małżonka ma rację w naszej kłótni, i to pomimo rażącego wręcz braku profesury. Nie chciałem nawet myśleć, do czego by to mogło doprowadzić.

Tak więc, siedziałem – zależnie od tego, która myśl w mej głowie akurat dominowała – ponury albo zaniepokojony, i zupełnie nie zwracałem uwagi na wymieniane na przednich siedzeniach coraz milsze i weselsze słowa przełamujące lody, które z siłą arktycznej kry miały wkrótce uderzyć w mój własny świat.

 

7.

 

Szpital dostosował się do rzeczywistości badań ze sprawnością iście matematyczną. Ktoś w ich księgowości bardzo szybko zorientował się, że po pierwsze, Fundusz Wszechzdrowia płaci im za badania od osoby, po drugie zaś, zapisy o przebiegu obowiązkowych badań są stosunkowo podatne na… powiedzmy, że kreatywność. A w naszej Ojczyźnie, przy potędze i rozsądku Funduszu, kreatywność była cechą dla szpitali ewolucyjnie krytyczną.

Zdecydowano, że maksymalizacja zysków jednostki zdrowia, mająca podreperować budżet – i, na przykład, pozwolić zapłacić któremuś z pracowników – jest problemem czysto optymalizacyjnym. Zależy bezpośrednio od tego jak, w maksymalnym tempie, da się wykonywać absolutne minimum wymaganych badań. I, muszę z szacunkiem przyznać, osiągnięto w tym niemały sukces.

Kiedy tylko zdałem kwit do niewielkiego okienka, skierowano mnie na przesuwający się w tempie fabrycznej taśmy ruchomy chodnik.

„Dzień dobry!” informował wymalowany olejną farbą napis ścianie przede mną. „Właśnie przechodzisz badania medyczne, zgodne z prawem pracy. Naciśnij zielony przycisk, kiedy będziesz go mijałx”. Istotnie, zobaczyłem, że chodnik zbliża mnie do sterczącego z podłogi słupka, na którym znajdował się wielki zielony guzik. Nacisnąłem go, oczywiście, za co zostałem nagrodzony kolejnym napisem: „Gratulacje, badanie wzroku, test widzenia barw oraz koordynacji wzrokowo ruchowej zostały zakończone pomyślnie!”. Nie zdążyłem się jednak należycie ucieszyć z własnego zdrowia, bo taśmociąg już powiódł mnie ku kolejnym napisom: „Jeśli starasz się o licencję łowiecką, wskaż dzika, a potem naciśnij zielony guzik, jeśli myślisz, że miałxś rację”, głosił jeden, potem: „Podskocz i uderz dłonią w ścianę, celem zbadania zdolności do pracy na wysokościach” oraz: „Gratulacje! Skoro tu jesteś, jesteś wystarczająco zdrowx, aby otrzymać wojskową kategorię A”.

Nasz szpital zdecydowanie nacierał na świat badań okresowych szerokim frontem. Przedostatnim punktem, do którego powiódł mnie taśmociąg, był wywiad środowiskowy („Napisz pierwsze 19 liczb ciągu Fibonacciego jeżeli chcesz, żeby lekarz przeanalizował dodatkowe okoliczności, które mogą wpłynąć na ocenę twojego zdrowia”) oraz – naturalnie – spotkanie z lekarzem.

Przepisy jasno wspominały, że lekarz musi zobaczyć pacjenta przed wystawieniem opinii i było to wymaganie, którego nie dało się zastąpić guzikami, ale i z tym pomysłowość tutejszych ekspertów poradziła sobie doskonale. Z cichym szumem taśmociąg przesunął się przez pokój, gdzie na jednej ścianie, zamiast napisów, znajdowało się małe okienko, za którym widziałem skupioną twarz lekarza, bacznie mnie obserwującego. Jego pełne powagi oczy – wsparte raportem z naciskanych przeze mnie guzików – najwyraźniej bez trudu pozwoliły mu pozytywnie ocenić moje zdrowie, ponieważ już chwilę później taśmociąg dowiózł mnie do końca korytarza, gdzie mogłem odebrać wysuwający się ze ściany druczek, opatrzony wszystkimi niezbędnymi pieczątkami, których Pani Kasia tak pożądała.

Szczęśliwy z powodu pozytywnego rezultatu drobiazgowego badania mojego stanu zdrowia opuściłem budynek i popełniłem tragiczny, jak się okazało, błąd – zrezygnowałem z powrotu do samochodu. Zamiast tego wróciłem do pracy piechotą.

Naładowany zdrowiem i energią, a jakże.

Nieświadomy nadchodzącej katastrofy, którą właśnie sprowadzałem na Uczelnię, a może i Ojczyznę.

 

8.

 

Zadowolony z życia powróciłem do pracy i szybko zapomniałem o trudach i znojach spełniania paniokasiowych wymagań. Przyszło mi to o tyle łatwo, że pracy miałem aż nadto – jak wspominałem, zbliżał się czas rocznego sprawozdania, a Szefa Projektu Badawczego nie było, bo siedział na urlopowym wygnaniu. Cała więc praca, co do której w cichości duchu liczyłem, że on ją wykona, spadała na mnie, Prodziekana i Banasia – czyli w praktyce tylko na mnie i Prodziekana, bo Banaś, poza byciem geniuszem, był również całkowicie niezdolny do jakichkolwiek uporządkowanych myśli, a zresztą zajęty był obecnie ratowaniem pozycji rankingowej naszego Wydziału (o tym później).

Ale nie było mi dane odnieść sukcesu. Najpierw studenci uruchomili w korytarzu głośnik i zaczęli z niego puszczać muzykę. Samo w sobie byłoby to tylko umiarkowanie drażniące, niestety, w wyniku ograniczonej jakości głośnika, co chwila słyszałem w nim nieznośne przebicia, prawdopodobnie z głośnika ogłoszeniowego stołówki. Muzyka, już i tak pośledniej jakości, co chwilę łamała się i uzyskiwała wręcz nieziemskie – i to nie w dobrym sensie – właściwości. Potem okazało się, że Prodziekan nie może pracować, ponieważ wypadła mu niespodziewana rocznica ślubu, o której zapomniał, i musiał pilnie wracać do domu, co oznaczało, że na resztę dnia znikał jedyny człowiek, który wiedział, co właściwie znaczą nasze buńczuczne deklaracje w opisie kolejnych projektowych zadań. Wreszcie, po południu, zostałem nawiedzony przez zupełnie mi nieznanego, rozczochranego jegomościa w prochowcu. Jegomość ów miał natchniony wyraz twarzy, skórzane rękawiczki i – co najdziwniejsze – w jednym ręku trzymał futerał na skrzypce, a w drugim ogromny bukiet róż.

Spojrzałem na niego zaskoczony, w myślach przebiegając wszystkie powody, dla których miałbym otrzymać kwiaty. Moją pierwszą myślą były, naturalnie, przeprosiny. Futerał na skrzypce mógł sugerować, że nieznajomy jest pracownikiem Akademii Muzycznej, która była, ku naszemu utrapieniu, bliskim sąsiadem naszej Uczelni. Jej pracownicy i, co gorsza, studenci, poświęcali wiele czasu na próby gry na instrumentach – głośno i z jakością sugerującą, że ich powołanie leżało raczej w teoretycznej wiedzy o temacie. W połączeniu z faktem, że budżet poskąpił Akademii dźwiękoszczelnych sal, byłem przekonany, że przeprosiny mi się należą.

„Pan nie jest panią Anetką” oznajmił tymczasem nieznajomy, wyraźnie zaskoczony.

Kiwnąłem głową zdezorientowany. Miał rację. Nie byłem.

Przez moment dziwny ów jegomość przyglądał mi się intensywnie, jakby oczekiwał, że wytłumaczę się z tego faktu. Kiedy jednak zorientował się, że nie może to liczyć, przeszedł do natarcia.

Donośnymi i natchnionymi słowy, na granicy nieuprzejmości, oznajmił, że nazywa się doktor Zann (co poza naukami przyrodniczymi, jak rozumiałem, było tytułem czysto grzecznościowym) i szuka Pani Bibliotekarki, znanej mu najwyraźniej pod pozazawodowym imieniem. Zatoczywszy bukietem zamaszysty łuk, obejmujący przestrzeń mojego gabinetu, dodał z naciskiem, że liczył, iż ją tu zastanie. Spoglądał przy tym ze wzburzeniem, wyraźnie oczekując, że jakoś odpowiem na jego, brzmiące niemal jak zarzut słowa.

Milczałem.

On milczał.

Na podłogę powoli opadł wzniecony kwietnym zamachem kredowy pył i kurz z leżących na stoliku książek.

Wreszcie uprzejmie – i ostrożnie – poinformowałem go, że trafił w niewłaściwe miejsce i nie mam pojęcia, gdzie Bibliotekarka może się znajdować. Moje zdanie o Akademii Muzycznej, w ogólności, i grzecznościowym doktorze Zannie, w szczególności, pogarszało się z każdą chwilą.

Skrzypek, uzyskawszy werbalne potwierdzenie informacji, którą zapewne podpowiadały mu zmysły, wyraźnie rozluźnił się i wytłumaczył, że podobno Pani Bibliotekarki-Anetki nie ma w bibliotece, bo poszła coś załatwiać z kadrą naukową.

Nooo, i to wiele zmieniło. Bardzo się ucieszyłem. Nigdy nie miałem wątpliwości, że ze wszystkich pracowników to ja najbardziej kojarzę się z personelem naukowym, ale fakt, że było to też oczywiste dla tego, niewątpliwie inteligentnego i spostrzegawczego młodego człowieka, był zupełnie na miejscu. Uprzejmie odpowiedziałem więc, że niestety nie mam pojęcia, gdzie Pani Bibliotekarka się znajduje, ale żeby może sprawdził u Adiunkta z Informatyki, bo ostatnio ją z nim widziałem. Miałem właśnie jowialnie dodać, żeby nie przejmował się swoją pomyłką, ponieważ wprowadzono go w błąd – Adiunkt Informatyki z prawdziwą nauką wspólnego ma naprawdę niewiele – ale nie zdążyłem. Grzecznościowy doktor błysnął oczami, zbladł, oznajmił donośnie, że już nie będzie mnie kłopotał, zamiótł bukietem (znów wzbijając chmurę kurzu i odłamków kredy) i wymaszerował z pokoju zamaszystym krokiem.

Dramatyczny efekt nieco tylko zepsuł fakt, że po chwili zapukał ponownie, by zapytać, gdzie z kolei szukać Adiunkta.

I tyle go widziałem – przynajmniej tego dnia.




Pobierz tekst:
Strony: 1 2 3 4 5 6

Mogą Cię zainteresować

Światy równoległe
Patronaty F-ta nimfa bagienna - 3 lutego 2015

Antologia opowiadań fantastycznych „Światy równoległe” Autorzy: Małgorzata Binkowska, Katarzyna Rupiewicz, Szymon Gonera,…

Łukasz Sikora „Centralne Biuro Śledzenia Autorów”
Opowiadania Łukasz Sikora - 20 czerwca 2014

Pan Mietek uważał się za wzorowego pracownika, w takim przekonaniu utwierdzały go…

Emil Gieras „Piękny dzień”
Opowiadania Emil Gieras - 14 stycznia 2019

Czy wierzycie w istnienie przełomowego momentu w życiu człowieka? Chwili, w której…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit