Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Michał Cholewa „Sabotaż funkcji celu” (4)

Opowiadania Michał Cholewa - 31 grudnia 2023

13.

 

Banaś nie jest osobą tak naprawdę ani trochę straszną. Wręcz przeciwnie. Młody ów doktor pozostaje zwykle osobą sympatyczną i z należytym szacunkiem traktuje powagę profesury i uczelniane tytuły. Chętnie angażuje się w nowe projekty (czasem aż zbyt chętnie, przez co nigdy nie ma czasu) i choć bywa nieprawdopodobnie roztargniony, w zasadzie miałem pewność, że jakąś pomoc u niego uzyskam. Problemem było to, że jak już zdarzyło mi się wspomnieć, był też obecnie osobą mocno zaangażowaną w ratowanie Wydziału.

Tu tylko taka drobna dygresja, bo oczywiście jako laicy, możecie nie wiedzieć.

Cały system oceny wydziałów takich jak nasz rozbija się – naturalnie – o to, jak bardzo wpływa on na rozwój cywilizacji i Ojczyzny. To w zasadzie rozsądne i chyba nikt z kadry naukowej nie protestował, kiedy Miłościwie Nam Panujący wprowadzili taką ogólną zasadę. Problemem jednak było jej rozumienie. Otóż, zupełnie bez sensu zdecydowano się nie na miarę naturalną (nauki przyrodnicze rozwijają, a cała reszta nie powinna się liczyć), lecz uzależniono ocenę od skomplikowanego algorytmu, w którym absolutnie kluczowe było publikowanie badań w czasopismach odpowiednio punktowanych. Listę takich czasopism, wraz z ich wartością w punktach, tworzyło Ministerstwo z osobistym nadzorem Najważniejszego Ministra – aby zadbać o to, by naprawdę tylko najlepsze naukowe dzienniki miały szansę złowić uwagę najlepszych na świecie naukowców Ojczyzny.

I wszystko byłoby zupełnie proste, gdyby nie Największy z Rodaków.

Największy z Rodaków był osobą w Ojczyźnie dosłownie ubóstwianą. Świadczyły o tym pomniki, kalendarze, biografie, zdjęcia, okolicznościowe znaczki oraz monety. Zajął te wszystkie miejsca wygodnie zwolnione przez tych, którzy wcześniej okupowali je przez długie lata. Można było kupić makatki z jego podobizną, jego ulubione ciastka, książki kucharskie i miniaturki. Miał swoje ulice, parki i place. Wystarczyło wyjść z domu, przejść kwadrans w dowolnym kierunku i od razu natrafiało się na dominum jego imienia. Był też, jak szybko odczuła nauka w Ojczyźnie, ulubionym człowiekiem Najważniejszego Ministra.

Zamiłowania tegoż poznaliśmy w sposób jak najbardziej wymierny – po punktacji. Środowisko naukowe pewnego dnia zorientowało się, że maksymalną liczbę ministerialnych punktów mają już nie tylko wielkie międzynarodowe żurnale z mierzonym tymi samymi jednostkami, co budżety państw Indeksem Cytowań, ale również, z jakiegoś powodu, czasopisma „Tylko Beton” oraz „Dzienniki Ministerialne”. Wkrótce dołączyły doń „Żurnal analiz wypowiedzi Największego z Rodaków”, „Rozważania Największego z Rodaków i ich wpływ na naukę”, „Dzienniki uczelni demonstracyjnie lubiącej Największego z Rodaków” i wiele innych, umieszczone na liście według podobnego wzorca.

To, w naszym silnie konkurującym o rzeczone punkty świecie naukowym, była prawdziwa rewolucja i kto wie, jakby się ona skończyła, gdyby nie Banaś właśnie. On to, w przypływie geniuszu i po długiej pracy z jego nowym hobby, czyli modelami językowymi, stworzył niezwykle skomplikowany algorytm, który potrafił do każdego z naszych badań przyporządkować idealnie pasujący cytat Największego z Rodaków. Tworzył też kilkanaście zdań, które należało wewnątrz tekstu umieścić, aby należycie zaczepić go w światopoglądzie i przekonaniach naszego wielkiego krajana.

To otwarło przed naszym Wydziałem szerokie morze opcji. Od teraz, po obrobieniu przez Banasia, każdy artykuł dało się opublikować w wysoko punktowanym czasopiśmie, które – z jakiegoś powodu – mniej były oblegane przez zagranicznych naukowców (również dlatego, że tworzono je w naszym języku ojczystym, obecnie umiarkowanie międzynarodowym). Konkurencja była o wiele mniejsza, wartości punktowe – takie same lub wyższe. Staliśmy zatem u progu prawdziwej wielkości.

Jedynym problemem był fakt, że wiele źródeł, z jakimi Banaś miał do czynienia w realizacji swojej pracy, nigdy nie istniało w szeroko dostępnej formie cyfrowej. Choć doktor pilnie wprowadzał je na instytutowe dyski, czyniąc z nich, przy okazji Największe z Dysków – nadal zwieńczenia jego pracy nie było widać. Pod koniec roku był zwykle zajęty nanoszeniem zmian do prac każdego członka wydziału tak, by powiązać je z wiadomą osobą i tym samym radykalnie poprawić ich ocenę. Ze względu na to, że były to działania o znaczeniu strategicznym, miał w tym absolutny priorytet i inni mieli całkowity zakaz przerywania mu, z wyjątkiem sytuacji ekstremalnych.

Do takiej to ostateczności właśnie zostałem zmuszony, by uzyskać pomoc Administratora Sieci.

 

14.

 

Pokój Banasia był niezbyt duży i w całości zawalony materiałami dotyczącymi Największego Rodaka – były tu zapisane drobnym pismem kartki, kilkanaście albumów, modele pomników, wielka mapa z masą chorągiewek oraz dwa puste pudła po kremówkach. Był w nim też, naturalnie, sam Banaś – pochylony nad wielką lupą, pod którą znajdowała się jakaś stara fotokopia artykułu prasowego. Zrazu nie zauważył naszego wejścia, skupiony na pracy, ale nagle podniósł się raptownie i spojrzał na nas pełnym skupienia wzrokiem.

„Roboty” powiedział z przekonaniem i zanotował coś szybko – pomimo istnienia wszystkich otaczających go notesów – na serwetce. Banaś był wierny starej zasadzie zza – obecnej – granicy, że prace na serwetkach mogą mieć duże znaczenie dla naukowej przyszłości.

Spojrzeliśmy po sobie, potem znów na niego, ale był już pochłonięty artykułem. Powiększone do nieprawdopodobnych rozmiarów przenikliwe oko Największego z Rodaków spoglądało na mnie z otwartego kolorowego czasopisma, nad którym pochylał się Banaś.

Ostrożnie się przywitaliśmy, na co doktor podniósł się energicznie, następnie uśmiechnął się szeroko i podsunął nam stołki, sprzątając z nich najpierw zdjęcia tekstów starych przemówień Największego z Rodaków.

Natychmiast też zapoznał nas ze swoim nowym podejściem do problemu upunktowienia naszych artykułów badawczych, wymachując serwetką z wyczerpującymi notatkami w postaci napisu „robot” oraz poglądowego rysunku tegoż właśnie. Banaś oznajmił, że właśnie to urządzenie będzie rozwiązaniem. Robot taki miałby odpowiednio mocny endoszkielet, opowiadał ze swadą, pozwalający mu przenosić ciężkie pudła, zaawansowane systemy AI, celem identyfikacji materiałów, oraz byłby powleczony imitacją ludzkiej skóry, żeby nie straszyć postronnych. Fundusze dałoby się pozyskać, kontynuował, z Ministerstwa Obrony, które ostatnio bardzo było zainteresowane robotycznymi nowinkami, o ile tylko nauczy się go robienia jakichś sztuczek z bronią, bo dla wojskowych to zawsze atrakcyjne. Taki robot, kontynuował Banaś w entuzjastycznym słowotoku, mógłby z całą pewnością zakończyć prace szybko i efektywnie, a kiedy już osiągnie sukces – z pewnością znajdzie się dla niego jakieś zajęcie, jak choćby terminowanie na Uczelni, choćby u samego Banasia.

Znów spojrzeliśmy po sobie, nieco z przestrachem myśląc o humanoidalnym robocie, tworze Banasia i Ministerstwa Obrony, pozbawionym w końcu wykonanego zajęcia digitalizacji i zaznajomionym ze sztuczkami z bronią. Nasz brak entuzjazmu zdaje się wybił mojego kolegę z twórczego szału – i wreszcie zapytał, o co nam chodzi.

Wyjaśniliśmy mu więc pośpiesznie całą sprawę. Urlopy, awanturę z muzykiem, którą doktor oczywiście przegapił, chorobę Prodziekana, ostrzeżenie na tablicy i potrzebę pozyskania wsparcia Administratora Sieci wraz z jego prochowcem i kapeluszem – a także sprawę papieru toaletowego. Włożyliśmy mu też do ręki dokumenty.

Banaś chwile się zastanowił, następnie przez dłuższy czas przeglądał papiery, potem usiadł przy komputerze i zagłębił się w pracy. Wstał dopiero po pewnym czasie. Otóż, powiedział, sprawa wydaje się prosta.

Przede wszystkim cała komisja kierująca przetargiem i zleceniem na zakup papieru – Szef Działu Kadr, Szef BHP i Sekretarz – tak naprawdę była jedną osobą, ponieważ na skutek spiętrzenia etatów – w całości obsadzał ją pan Zenon. Podobnie i surowe polecenie Dyrektora, dotyczące stałości ustaleń komisji, było tak naprawdę stworzone przez sekretariat – czyli znów pana Zenona – a podpisane jedynie parafką, co oznaczało, że Dyrektor zapewne nawet nie spojrzał na dokument. Sama decyzja Pana Zenona była również wytłumaczalna, kontynuował Banaś. Data zarówno zebrania komisji, jak i polecenia Dyrektora, tylko o kilka dni różniła się od daty zwycięstwa naszej uczelnianej reprezentacji szachów przeciwko bratnim narodom, w tym Małego Azjatyckiego Autorytaryzmu, a tak się składało, że w tych odległych czasach w reprezentacji był Dziekan – wtedy jeszcze prosty doktorant – który pracował właśnie na pierwszym piętrze.

Wyraźnie Pan Zenon wziął do siebie porażkę swoich krajan (czego wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy) oraz chełpienie się Dziekana (o którym z kolei wiedzieliśmy doskonale) – i jakoś tak zostało przez kolejne cztery dekady.

Administrator Sieci dokładnie przyjrzał się wynikom Banasia, pokiwał głową, po czym stwierdził, że właśnie do tego wniosku sam się zbliżał. Potem odchrząknął, raz i drugi, wreszcie spojrzał na mnie i powiedział, że pozostaje do mojej dyspozycji w kwestii śledztwa.

Do pracy zabraliśmy się bezzwłocznie i jako pierwszy trop do sprawdzenia desygnowaliśmy otrucie. Byliśmy wszak tuż obok Wydziału Chemii, który był tak dobrze wyposażony zarówno w odczynniki, jak i sprzęt, że podobno tamtejsi pracownicy zawsze byli w podejrzanie bardzo dobrym nastroju.

Naturalnie prowadziło to do sposobu dostarczenia trucizny do ciała Prodziekana. Ale i na to mieliśmy odpowiedź, zwłaszcza, że ciągłe przebitki z radiowęzła stołówki wciąż naprowadzały nasze myśli ku jedzeniu (lub jakkolwiek można było nazwać rzeczy serwowane na stołówce). Pierniczki! Oto stał przy ekspresie do kawy talerz świątecznych specjałów, który pojawił się krótko przed tym, jak nasz kolega w sposób tragiczny zatracił skupienie na rzeczach istotnych. Dumny, słodki i buńczucznie łypiący na nas lukrowanymi kwiatami, nadal nie całkiem pusty – podczas gdy pozostawione same sobie krakersy i kanapki niemal zawsze znikały.

Z miejsca odrzuciliśmy argument, że przecież studenci także jedli pierniczki i nadal byli na Uczelni. A raz nawet widziałem, jak zjada je, ostatnio radosna jak skowronek, Pani Bibliotekarka. Było oczywiste, że żadne z nich nie odczuje braku skupienia na nauce, bo żadne z nich nigdy nie skupiało się na nauce. Potrzebowaliśmy kogoś innego, kogoś, kogo znaliśmy z względnie poprawnej pracy naukowej i jednocześnie kogoś, kogo nie będzie nam zupełnie żal, jeśli padnie ofiarą tajemniczej choroby. Słowem – Adiunkta z Informatyki.

Adiunkt był na Wydziale czymś tylko w rodzaju naukowca, zajmującego się fizyką informatyczną, nowomodnym i niezbyt istotnym kierunkiem studiów, którego zakresu nie będę Wam przybliżać trochę z pogardy, a trochę z niewiedzy. Nie była ona w każdym razie ważna. Dochrapał się jednak stopnia adiunkta, i to na Wydziale, co oznaczało, że musi sobą cokolwiek prezentować.

Udaliśmy się do niego w te pędy – zajmował wyremontowany pokój na piętrze, gdzie pełno było wielkich stołów i szumiących komputerów, wszystkich korzystających z sieci na jego prywatnym telefonie – i zamarliśmy w przerażeniu.

Przybyliśmy bowiem za późno.

 

15.

 

W pokoju prawie-fizyka Adiunkta znajdowała się radosna Pani Bibliotekarka, z którą właśnie rozmawiał nasz kolega – również cały w uśmiechach, co w jego przypadku wyglądało zdecydowanie upiornie. Adiunkt kończył opisywać piękno Tatr o zachodzie słońca, które zamierzał jej pokazać, oraz częstował ją czekoladkami z otwartej bombonierki. Kiedy tylko weszliśmy przerwał natychmiast, wstał i przywitał się (słodyczami nas jednak nie poczęstował).

Obaj, jeden przez drugiego, wymachując talerzem z pierniczkami, wytłumaczyliśmy mu, że liczyliśmy na jego pomoc w ważnym śledztwie, ale teraz, kiedy już padł ofiarą truciciela, stał się tak bezużyteczny, jak zawsze. Fragment o otruciu wyraźnie zaciekawił zarówno jego, jak i Panią Bibliotekarkę, i choć tłumaczyliśmy im, że sprawa jest skończona i już nam nie pomogą, uparcie chcieli wiedzieć więcej.

Opisałem więc objawy – co spotkało się z rażącym niezrozumieniem powagi sytuacji. Oboje uważali wręcz, że wszystko jest dokładnie tak, jak powinno być, i jeśli to jest otrucie, to zamierzają pozostawać otruci przez całe życie.

Wyraźnie całkiem już odchodzili od zmysłów – i nie mieliśmy pojęcia, dlaczego. I choć, na nasze szczęście, Adiunkt w ogóle nie dostrzegał powagi zaistniałej sytuacji, zgodził się być przesłuchanym celem poznania natury i okoliczności jego nagłej zmiany.

Tak, to prawda, przyznał, ostatnio planuje urlop, żeby spędzić więcej czasu z poznaną podczas wyjazdu na badania, a obecną w pokoju Panią Bibliotekarką. Tak, to on kupił czekoladki. Nie, nie poczęstuje nas, nawet jeśli potrzebujemy cukru do pracy naukowej. To prawda, że obecnie nie pracuje, tylko marnuje czas na czcze rozmowy, ale przysługuje mu przerwa i właśnie ją wykorzystuje. Tak, całkiem lubi poezję, szczególnie ceni sobie ostatnio Noblistkę oraz jednego poetę od malin z początku zeszłego wieku. Spojrzeliśmy po sobie znacząco – objawy były kompletne.

Przeszliśmy zatem do analizy wydarzeń ostatnich dni. Tu było ciężej, bo Adiunkt i Pani Bibliotekarka zasypywali nas zupełnie nieistotnymi informacjami. W dzień, kiedy na mojej tablicy napisano alarmujące wezwanie, Adiunkt znajdował się w pracy i miał na to świadków w postaci kilku osób, z którymi prowadził telekonferencję. Nie czuł się źle w żadnym momencie – a wręcz przeciwnie. Z charakterystycznych wydarzeń mógł wymienić chyba tylko generalną awarię sieci, blokujące się drzwi do kuchni, świąteczną muzykę puszczaną przez studentów (nawet zakłócenia nazwał „w pewien sposób nostalgicznymi”) oraz skrzypka z Akademii Muzycznej, grzecznościowego doktora Zanna, który nawiedził go podobnie jak mnie, w ramach swoich poszukiwań Pani Bibliotekarki. Kiedy Adiunkt odprawił go chłodno, rozpoczął pod oknem Biblioteki koncert skrzypcowy, odgrywając tam rzewne melodie, ale wkrótce przepędził go deszcz i jesienno-zimowa słota, wbrew deklaracjom potężniejsze od siły uczucia.

Poza tym Adiunkt był kilka razy w Bibliotece, pił kawę (zbadaliśmy kubek), jadł kanapki (papier śniadaniowy nadal leżał w śmietniku) oraz – w ramach pracy dydaktycznej – przeprowadził jedenasty termin zaliczenia ze Wstępu do Informatyki dla trójki niezwykle zaciekłych studentów, których poprzednie dziesięć terminów nie przekonało, że w zasadzie najlepiej byłoby im gdzieś poza dziedziną. Wspomniał również o tym, że częstował się studenckimi pierniczkami z korytarza – i to zdecydowanie brzmiało jak niezwykle istotny trop. Przecież pierniczki, łatwo dostępne dla wszystkich, mogły być wręcz idealnym systemem rozprowadzania patogenu po nieświadomej kadrze. Ktoś bardzo nam niechętny mógł łatwo się do nich dostać – nikt ich wszak nie pilnował – zatruć jakimś paskudztwem i zwyczajnie poczekać, aż lekkomyślna i nieświadoma kadra je spożyje, tym samym stając się ofiarą szalejącej choroby.

Adiunkt z Informatyki wysłuchał uważnie naszego rozumowania, po czym zdecydowanym głosem stwierdził, że nie sądzi, by to było możliwe, bo nawet przyjmując tezę o jakimkolwiek zatruciu – której uparcie nie akceptował – pierniczki winowajcami być nie mogą. Na pytanie dlaczego, zauważył, że od dwudziestu minut ja sam je chrupię i wyraźnie jestem dokładnie taki sam, jak byłem.

Zamarłem.

Rzeczywiście! W zamyśleniu co chwila sięgałem do przyniesionego talerzyka i teraz z całej górki słodyczy pozostały na nim tylko trzy polukrowane renifery oraz sterta okruszków!

Jakże mogłem to zrobić? Jak mogło moje własne zapotrzebowanie na cukier, podstawowy obok kawy napęd dla mózgu, wpędzić mnie w pułapkę? Czy zacznę teraz mówić wierszem? Nie daj Boże – śpiewać? Zrezygnuję z pracy? Stracę perspektywę, zaczynając postrzegać życie doczesne jako coś ważniejszego niż postęp i prowadzenie gatunku ku świetlanej przyszłości?

W przerażeniu zabraliśmy talerz i wyszliśmy z pokoju, pozostawiając Adiunkta i Panią Bibliotekarkę bezsensownie zadowolonych z siebie i całkowicie bez zrozumienia dla zagrożenia, jakie nad nami wszystkimi wisiało.

Tego wieczora zdecydowaliśmy się z Administratorem pozostać na Uczelni. Ja miałem dokładnie spisywać moje myśli z każdej minuty, a Administrator obserwować zmiany i robić własne notatki. Ponuro wpatrując się w widoczny przez okna mojego gabinetu zachód słońca, wiedziałem, że być może widzę go ostatni raz jako człowiek zdrowy. Że teraz pozostała już jedynie nasza uważność w spisywaniu kolejnych minut – która mnie już nie ocali, ale być może w jakiś sposób, poprzez drobiazgowy zapis z osuwania się w przepaść, pomoże reszcie Wydziału.

Wysłałem więc żonie wiadomość, że oto ginę w służbie nauki i zasiadłem przy biurku naprzeciw Administratora sieci z przygotowaną ryzą papieru i długopisem.

Zapadała noc – być może moja ostatnia.

 

16.

 

To nie była czas, który chciałbym wspominać. Nie przez narastający lęk przed mrokiem, nie przez ulatujące z głowy równania i miłość do rządzących światem żelaznych reguł nauk przyrodniczych. Nawet nie przez widoczne w każdym notowanym słowie zmiany.

Po prostu dlatego, że i ja, i Administrator Sieci zasnęliśmy po niecałej godzinie czuwania, zupełnie nie jak bohaterowie. Teraz, obudziwszy się rano, byłem nieco zmarznięty, obolały i mocno wymięty, bolały mnie kolana i kark, a kiedy pokuśtykałem się umyć, okazało się, że w łazience była jedynie zimna woda. Dodatkowym ciosem było kilkanaście gniewnych wiadomości od małżonki, która zupełnie nie zrozumiała ani powagi sytuacji, ani ogromu mojego poświęcenia.

W zasadzie poranek przyniósł tylko jedną dobrą wiadomość – za to decydującą. Nadal byłem sobą, co oznaczało, że cokolwiek pochłonęło Adiunkta i Prodziekana – nie były to studenckie pierniczki. Pozostawiło nas to, co prawda, całkowicie bez tropów, ale za to – i bez kolejnych ofiar.

Administrator był dobrej myśli – powtarzał ciągle, że odrzucanie rzeczy niemożliwych jest kluczowym elementem śledztw i że czytał o tym w jednej książce od detektywach. Teraz pozostawało mu poszukiwane wszystkiego, co pozostało, ze szczególnym uwzględnieniem rzeczy najbardziej nieprawdopodobnych. Postawił więc kołnierz, nacisnął na głowę kapelusz, doradził mi czujność – a potem udał się na poszukiwanie dalszych śladów. Przez kilka chwil z korytarza dochodziło jeszcze jego przeraźliwe kasłanie, kiedy usiłował zapalić fajkę.

Pozostawiony samemu sobie, usiłowałem zabrać się za codzienną pracę, ale skupić nie mogłem się na zupełnie niczym. Wszystko zdawało się być dziś przeciwko mnie.

Robione zaś na szybko badania, mające wypełnić zupełnie nie przystające do obecnego kształtu projektu kamienie milowe, były, co prawda, w pewnym sensie zgodne z wizją nauki zajmującej się poznaniem świata również w aspektach mniej praktycznych, ale wymagały także kodowania, którym normalnie zajmował się w naszym zespole Szef Projektu, Prodziekan, a w ostateczności Banaś – a żaden z nich nie był dostępny.

Jak na złość pierniczki, teraz, kiedy z narażeniem życia stwierdziliśmy już ich bezpieczeństwo, zniknęły jak sen złoty. Talerz, napełniany co rano przez tajemniczego studenta, tym razem był zupełnie pusty – wszędzie wokół pozostały jedynie rozsypane przez pierniczkowego skrytożercę okruszki.

Trzeszcząca muzyka, przerywana zamówieniami z kuchni, nadal unosiła się w korytarzach zachęcając do wzajemnej miłości oraz odbioru pierogów. Jakimś cudem zupełnie nie przeszkadzała studentom, którzy po kilku nieudanych próbach naprawy problemu interferencji przestali z nimi walczyć i teraz uważali je za wręcz zabawne – ja jednak musiałem tłumić ją wielkimi, żółtymi słuchawkami BHP.

W połączeniu z ogołoconymi z pracowników naukowych gabinetami oraz naturalnie ciągle wiszącym nad nami zagrożeniem – atmosfera pracy okazała się co najmniej trudna.

W ogólnej ponurości zupełnie nie pomógł okólnik rozesłany przez Panią Kasię – poprzez gońców, bo sieć działała jedynie w pokoju Adiunkta – informujący, że sprawa dwutorowo przydzielanego papieru toaletowego została ostatecznie rozwiązana dzięki wysiłkom Administratora Sieci (w konsultacji z doktorem Banasiem) i teraz już Wydział stanie się przykładem łazienkowej równości.

Wróciłem do domu przygnębiony i zmęczony – w dodatku natychmiast natrafiłem tam na zupełny brak zrozumienia. Moja małżonka, kiedy opisałem jej straszliwą sytuację wydziału, zamiast mi współczuć, oznajmiła, że właściwie to dzieje się dobrze. Moi szaleni koledzy bowiem, argumentowała, obok zamiłowania do poezji, muzyki i literatury nagle zaczęli myśleć o czymś innym niż tylko badania oraz projekty i zajęli się sprawami naprawdę ważnymi.

Wykazałem jej oczywiście, że się myli, i że nie ma spraw ważniejszych niż postęp. Wytłumaczyłem, że o ile jeszcze można przeboleć zhumanizowanie Adiunkta z Informatyki, bo on i tak nie zajmuje się prawdziwą nauką, to już Prodziekan jest wielką stratą – a gdybym i ja padł ofiarą tajemniczej choroby, i zamiast pracować pisałbym tylko wiersze, wypoczywał w domu i planował wycieczki celem wpatrywania się z nią w zachody słońca w egzotycznych miejscach i pisania sonetów, nauka z pewnością ucierpiałaby potwornie. Rozpisałem dokładnie, z wykresami, wzorami i poglądowymi rysunkami, jak straszny byłby nasz świat, gdybym zajmował się głupotami zamiast mozolnym pchaniem naprzód wózka ludzkiej cywilizacji, i że jest już absolutnie wystarczającym, że nielicznymi pozostałymi głupotami – jedzeniem, utrzymaniem domu, remontami, sprawami urzędowymi, literaturą, sztuką, podtrzymywaniem kontaktu z rodziną, budżetem domowym, czystością, zdrowiem i całą resztą – zajmuje się ona.

Z jakiegoś powodu nie spotkałem się jednak z oczekiwanym zrozumieniem i tę noc spędziłem na kanapie.

I kiedy myślałem, że wobec godzącej we mnie niesprawiedliwości gorzej już być naprawdę nie może – po powrocie na Wydział dowiedziałem się, że Administrator Sieci nie przyszedł do pracy.

 




Pobierz tekst:
Strony: 1 2 3 4 5 6

Mogą Cię zainteresować

Dziewięć miliardów imion dyskusji

Bardziej uważni czytelnicy mogli zauważyć wzmożoną aktywność Juliusza „Q” Mroza na łamach…

Aleksandra Janusz „Mrówki w Złotych Tarasach”
Opowiadania Aleksandra Janusz - 23 listopada 2023

Niniejsze opowiadanie jest dziełem fikcji. W celach dramatycznych poczyniłam kilka założeń dotyczących…

Tomasz Jarząb „Wola życia”

Ogarniał go gniew. Jak można było doprowadzić do takiej sytuacji? Jak najnowocześniejsza…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit