strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
T. Zbigniew Dworak Literatura
<<<strona 27>>>

 

Zapomnienie (2)

 

 

zapałek, wyciągnąłem pomiętego papierosa, zapaliłem – wredna mrówka zamachała łapami, jeszcze bardziej zaskrzypiała, zakasłała... (!!!) przyglądnąłem się jej uważniej: "nie umiesz płakać" – stwierdziłem z nagłą zadumą; mrówka opuściła bezradnie głowę, zmalała i znikła wśród igliwia gęsto sypiącego się z umierających świerków-–– "do licha" – pomyślałem – te szczątki życia gotowe i mnie zasypać, czego wcale a wcale nie życzylibyśmy sobie! – wstałem wiec i otrzepując się ruszyłem prosto przed siebie pośród szelestu sypiącego się igliwia, aż wychynąłem z rejonu śmierci leśnej i zobaczyłem nisko ścielące się białawe dymy – za ich bezprzerywnie falującą formą, rozwichrzoną, zmierzwioną dostrzegłem nagle inny las: smukłe, strzeliste kominy ziejące monotonnie śmiercią, bezustannie i w ciszy zupełnej – żaden ptak nie przeleciał, żaden zwierz nie przemknął się – stałem i wpatrywałem się w biały taniec śmierci, aż nagłym strachem zdjęty puściłem się pędem na oślep, na przełaj, przez oczerety i płoty, byle prędzej wydostać się z tego środowiska zagrożenia –-– gnani lękiem nie wiedzieliśmy już, kim jesteśmy i w zapomnieniu bezprzykładnym zachłystując się grozą umykaliśmy jak stado oszalałych zajęcy zajęczą naturę zdradzając bez wytchnienia mknęliśmy... ucieczki owej w żaden sposób usprawiedliwić nie mogliśmy, zrozumieliśmy jeno potem, że w porównaniu z nią ucieczka galaktyk jest czymś nieistotnym – efektem tak znikomym, iż frasować się nią nie ma potrzeby wobec tej ucieczki donikąd, bo przed samym sobą; weszliśmy tedy w Labirynt, z którego wyjścia już nie ma i błąkamy się w nim bez celu oraz sensu, lecz przyznać przed sobą nie śmiemy, ani potrafimy, własnej niemocy do wiadomości przyjąć nie chcemy i udajemy z genialnością nieadekwatna sytuacji, iż wszystko co nas otacza, jest w najlepszym porządku-–– z gorliwością nadmierną i przez to niesmaczną nadajemy sensu bezcelowym działaniom, szeregujemy je, klasyfikujemy, roztrząsamy, rozważamy dogłębnie, lecz co one właściwie mogą oznaczać, tego w ogóle nie poruszamy, nie dotykamy nawet – jest w coś podobnego do tabuistycznych zakazów i nikt nie waży się głośno wypowiedzieć tego, co nas nieustannie nurtuje: wygląda na to, że wypowiedzieć SŁOWO, to znaczy – samounicestwić się i żeby do sytuacji takiej nie dopuścić, desygnujemy SŁOWO mnóstwem akoherentnych znaczeń, aż się pojawia bełkot, który tak dokładnie zaciemnia OBRAZ RZECZY, że w radosnym uniesieniu zacieramy raz po raz ręce wywrzaskując donośnie: otośmy sobie poradzili z ISTOTĄ RZECZY, ujarzmili, zakneblowali, zablatowali, i w słodkim błogostanie uszy pełne mając szumu informacyjnego oddajemy się praktykom ludycznym-–– tak sobie dywagowałem nieświadom własnej obecności w rzeczonym Labiryncie, aż poczułem nagłą niechęć do wszystkiego, co mnie otacza – chciałem uciec (znowu!) wiedząc, że ucieczki stąd nie ma i szamotałem się – miotałem – (jak niegdyś... ) z samym sobą tocząc boje, lecz prze wszystkim przepotwornie się czułem, dławiłem się, dusiłem, wstrętu do siebie podobnych nabrałem, pogardzałem nimi, ignorowałem, starałem się o nich nie myśleć, nie zauważać ich – unikałem spotkań zamknięty w skorupę nieufności i niechęci, a chwilami ziałem nienawiścią tym bardziej bezsensowną, że bezpodstawną, bowiem jednocześnie i niejako równolegle zdawałem sobie sprawę, że bez ich – chociaż i urojonej – obecności, nie byłoby i mojego – równie przecież nierealnego – istnienia, więc cała moja nienawiść obracała się tym samym przeciwko mnie, a to już był absurd wyższego rzędu-–– mogłem wprawdzie udać się do miasta wiecznie śpiącego i powierzyć mu siebie, lecz takie rozwiązanie problemu nie wydawało mi się nigdy najlepsze i tkwiłem tedy w tym Najlepszym ze Światów i Czasów nie rojąc sobie nawet o Nowym Wspaniałym Świecie – nie byłem go ciekaw, miałem dość problemów związanych z moim "tu i teraz", a przede wszystkim okiełznać jakoś chciałem tęsknoty i marzenia, dążenia i plany o własnym wewnętrzno-subiektywnym świecie, który przez nadmiar zarozumiałości rzutować pragnąłem w czasoprzestrzeń nieprzywiedlna do mojej – i nie tylko rzutować, lecz również narzucać usiłowałem owej urojoności obiektywnej starając się przekonać otoczenie, iż oto właśnie jest prawda niezmiennicza względem wszystkich możliwych światów – nic przeto dziwnego, że odwracano się ode mnie, odtrącano mnie i znów, znowu zamykałem się w skorupie goryczy, aż wreszcie pojąłem śmieszność swoich poczynań i odtąd pogodzony, chociaż nie do końca, koegzystowałem z sobie podobnymi zdobywszy się nawet na protekcjonalną tolerancyjność, dobrotliwość zamierzoną niezamierzeniem ingerencji – azali bowiem nie jest powiedziane:

"KTO JEST BEZ WINY, NIECHAJ RZUCI KAMIENIEM?" &NDASH;

– rozmyślałem tak ukryty w cieniu wdzięcznych tui, ciemnozielonych cyprysów i rozłożystych cedrów nad brzegiem łagodnie lazurowego, wzajem przenikającego się zwierciadła morza i niebios, dokąd zagnała mnie i wyrzuciła, niczym Robinsona na wyspę, owa fala gigantycznej ucieczki, kiedy to zajęcopodobni zatraciliśmy wszystek rozsądek, wstyd, pojęcie dobra i zła... lecz o tym smutnym wydarzeniu namyślałem się już dosyć i niechętnie, z obrzydzeniem niejakim wracam myślą do naszego tchórzostwa, z którego nic dobrego wyniknąć dla nas nie może, atoli powstrzymać się przed lękiem nie umiemy-–– "strach jest motorem wszelkich poczynań czyżby?" – tak zapytałem z nagła samego siebie i zaraz też odrzekliśmy stanowczo, że nie!, że jest moterem destrukcji najczęściej – zum Mutige gehört die Welt! – a wtem z daleka dobiegły mnie niewyraźne, lecz przecież zrozumiałe słowa pieśni: Die Strasse frei für graune Batalionen... , echo ech, podzwonne socjokatastrofy i zadygotałem na samą myśl o TAKIEJ odwadze, przeto nad wyraz zniechęcony bezpłodnym roztrząsaniem problemu odwagi i tchórzostwa (...jedną z najgorszych ułomności ludzkich...) zasłuchałem się w poszum drzew, aż przyszli do mnie czterej rycerze i najstarszy z nich chrząknął melodyjnie, jakby na harmonijce ustnej zagrał ktoś śpiewną kantylenę, a wtem rozwarły się podwoje niebios i zorzy metagalaktycznej na horyzoncie hiperkwadryki z ujemna krzywizna przestrzeni dojrzałem hufce nieprzeliczalne podolbrzmów czerwonych – red subgiants – schludnie zgrupowanych po jednej stronie otchłani czasu, zaś na przeciwko nich – wystrojone w falangę białe nadkarły – white superdwarfs – wtedy to czterej rycerze dosiedli rumaków i pogalopowali na pole przyszłej bitwy, aby rozpocząć harce; chwile dłuższą nic się nie działo, aż raptem zwarte szeregi nadkarłów runęły, jak wystrzelone z katapulty, na zgrupowane hufce podolbrzymów i powstały czarne dziury – w tym momencie podwoje niebios bezgłośnie zatrzasnęły się – cisza i ciemność zapanowały na nieokreślony bliżej okres czasu, a kiedy ocknęliśmy się po ponownym rozemknięciu się niebios, zobaczyliśmy wściekle wirujące wokół czarnych dziur wiry galaktyczne i trwa to widowiszcze od miliardoleci bez przerwy – zainicjowane na naszą cześć, czyżby?-–– znowu zatem popadamy w niebezpieczna i przesadna megalomanią, jakoby wszystko, co istnieje, dla nas istnieje: pośrednio bądź wręcz bezpośrednio, lub przynajmniej ma jakiś tam związek kauzualny z naszym istnieniem-urojeniem, taki bowiem egocentryzm mile łechce naszą próżność i usiłujemy nim zapchać dziurę bezsensu – dorabiamy sobie w ten sposób nader zręczna ideologie do własnych imaginacji; prześladowany niecnie tą myślą poderwałem się nieco nawet za gwałtownie i... "Ewo" – wyszeptałem – "Ewo nad Ewami, skąd ty się tutaj wzięłaś?" – lecz ona nic nie odpowiedziała na to, i jakby zatroskana czymś rozejrzała się dookoła i nucąc:

"Trwam – Przybywam"

przysiadła nieopodal, a ja błąkałem się nadal bez celu pośród skał nadbrzeżnych medytując, co by tu jeszcze ciekawego wymyślić; wyobrażam sobie: nie ma absolutnie nikogo – prócz nas – a wtedy ona naprawdę jest EWĄ, więc tak – zaraz należy przystąpić ze zdwojoną energią do pewnych czynności matrymonialnych, nader miłych a przy tym jakże pożytecznych ! – lecz po chwilowym zastanowieniu (przyszło mi to, ku mojemu zdumieniu, całkiem łatwo) uświadomiłem sobie, że byłoby wysoce nieroztropnie raz jeszcze odtwarzać, powielać, powtórnie generować tę samą historię, już to przez swą powtórność, już to przez bezsensowność żenująco niesmaczna i mało pouczającą, a rozłożyste cedry szumiały uspokajająco, na piasku siedział Potwór czerwonooki, zieloną łuską pokryty i bił ze złością ogonem w wodę rozpryskując ją na wsze strony, aż od migotliwych bryzgów tęczą rozjarzył się widnokrąg daremnej nadziei wpisany w lazur obietnicy spełnienia i Potwór odrażająco szkaradny syczał: "jam ci jest echo twych marzeń, zrazu jak łza klarownych, potem coraz brudniejszych"-–– zdumienie odjęło mi dar mowy, zachichotałem głupawo, a Potwór rozsiadłszy się wygodnie i grzebiąc jakby od niechcenia łapą w piasku kontynuował rozeźlony jeszcze bardziej: " ...no tak, teraz się będziesz mnie wypierał, ale kto to przed chwilą dorabiał sobie ideologię do neomaltuzjanizmu?, no kto? – pytam", lecz że nie dostał żadnej machnął zrezygnowany ogonem i mruknął: "a rób sobie, co chcesz!" – i: "tylko żeby potem nie było na mnie, iż nie uprzedzałem" – poczym ująwszy się pod boki zmrużył porozumiewawczo jedno ślepie i wychrypiał półgłosem: "to sobie, znaczy, przelecimy teraz tę – no, jak jej tam? – Ivettę, Jolantę Ewę? – mniejsza z tym... " – zarechotał obrzydliwie, oblizał się smakowicie, a mnie skołowanemu do cna nie przychodziło nic mądrzejszego do głowy od słów, które gdzieś kiedyś słyszałem byłem: "’’erem terem tytyrytki, zgiń Potworze, boś ty brzydki" i o dziwo poskutkowało – Potwór powoli, acz niechętnie popełznął w kierunku wody i z głośnym chlupotem zanurzył się, lecz za chwilę wysunął ponad – z lekka pomarszczoną niewyczuwalnym tchnieniem powiewu idącego z nad milczących gór księżycopodobnych – powierzchnie wody swoja paszczękę i zachrypiał: "ale jakbyś mnie przypadkiem raczył potrzebować, to nic, jeno sobie pomyśl, a wtedy... " – na co żachnąłem się i /. . . – – – . . ./ załomotało w moim utrudzonym mózgowiu – Potwór parsknął gniewnie, odpłynął spiesznie crawlem brużdżąc spokojną zazwyczaj o tej porze toń oceanu, a nade mną, wkoło mnie i we mnie ktoś śpiewał nieustannie "dziś do Ciebie przyjść nie mogę" i była to prawda, bo jakżebym teraz, splugawiony niedorzeczna obecnością Potwora mógł iść i... – Ewo!, a może jednak mi wybaczysz?-–– lecz cisza głucha mi odpowiedziała i pustka była wokół, wiec nagłym strachem zdjęty ruszyłem na poszukiwanie – powiedzmy sobie od razu: daremne – nie było Jej i zapewne w ogóle nie istniała – przestaliśmy już rozumieć, co w tym wielokaskadowym, hierarchicznym układzie układów nawzajem się przenikających jest istotne, a co – naszym wrażeniem tylko – bądź przelotnym, bądź trwałym, aż się rozrośnie gmach wiedzy potężny, aż staną strzeliste wieże samopoznania, aż do nieskończoności rozciągnie się nasza wiedza i nie-wiedza, wiara i nie-wiara zarazem i w kołowrocie tym tak zawrotnie wirującym, że dostrzegać cokolwiek przestaniemy, uznamy absolut spokoju, stabilność – nic bowiem innego nie będziemy w stanie wymyślić... – zrezygnowany jałowością podrozmyślań nijakich machnąłem ręką i ziemia poderwała się do lotu, unosiła mnie, a ja policzkiem przytulony do rozgrzanego piasku, skulony jak płód w łonie matki, łkałem – !!! – bezgłośnie, dławiłem się brakiem atmosfery (próżnia to już absolutna, czyżby?), zaciskałem w porywie gniewu pięści, otwierałem szerokokątnie oczy, żeby zobaczyć nieobecność ISTNIENIA, zamykałem oczy i widziałem miliardy, w bezładnej rozsypance, liter mieniących się wszelkimi możliwymi kolorami wraz z ich odcieniami – co 10 angstremów bodajże – raptem ktoś rzeczowo wcale przemówił: " ... – tak więc, szanowne audytorium, mamy tu do czynienia z niepokojącym zjawiskiem, jako że z chwilą przekroczenia prędkości światła c czas staje się urojony, podczas gdy z nieoznaczonością masy, energii i liniowych rozmiarów (wzdłuż zwrotu wektora prędkości światła) zdołaliśmy sobie poradzić, tzn. znaleźliśmy taką – uogólnioną – postać tensora energii-pędu oraz uogólnioną metrykę hiperprzestrzeni, w którym to zapisie owe wspomniane nieoznaczoności znikają, wszelako – co nas niesłychanie martwi – nie udało się niestety znaleźć odpowiedniej transformacji czasu w czas i być może nie jest to wykonalne w żadnym z istniejących czasów, w związku z czym nasuwa się głęboki wniosek natury ontologicznej, z którym najprawdopodobniej nie wszyscy się zgodą: istnieje jednokierunkowy, ograniczony (istnieje limes superior) bieg czasu, którego mikrostrukturę tworzą pewne skwantowane stany bezczasowe, makrostrukturę – w znacznym przedziale prędkości – jednostajny i jednorodny strumień czasu, zaś przy dużych prędkościach zarówno w mikro– jak i w makrostrukturze pojawiają się pewne relatywistyczne zjawiska, następnie – przy prędkości równej prędkości światła, a dalej pojawia się urojoność – i ten niezwykły w swoim rodzaju charakter czasu jest jedyna realnością generującą zgeometryzowany świat materialny, stąd też... " – tu ktoś inny zawrzasnął: "a nieprawda, bo czasu tez nie ma!" – "jak to ‘nie ma’?" – "tak to nie ma!... " – i już wszczął się tumult i zamęt: – "ja ci zaraz... niech no tylko!-–– o, ty łotrze!" – ktoś bliżej nieznany wskoczył na katedrę wymachując butelką Kleina i wykrzykując donośnie: "oto jest model czasu – powierzchnia jednostronna!... !" – – – "zastrzelić, zastrzelić czas, na tortury wziąć – niech się przyzna!" – żądał nieskładny chór głosów – "poddać gilotynacji VI stopnia I – (.../!/?) do n-tej potęgi – ależ panowie, tak nie można – dopraszał się znowu ktoś inny spokoju – "ty cherlawo spiralo logarytmiczna!" – zakrzyknięto pod jego adresem, zaś ktoś inny wołał:

"AZALI NIE JEST POWIEDZIANE, JAM JEST CZAS

I LŻYŁ MNIE NIE BĘDZIESZ?"

... – wtem rozległy się przenikliwe gwizdki i do audytorium wpadła Wysoka Policyjność z motopompą poszóstnie sprzężoną i dalejże przywracać porządek rzeczy i czasu – trud to był daremny, ale skądże Wysoka Policyjność mogła wiedzieć o tym? – sądziła w kojącej naiwności, że przywracając ład i porządek w audytorium okiełzna tym samym obiektywne prawa fizyki; zapomnieli: "pies szczeka, karawana idzie dalej" – nagle strumień lodowatej wody wytrącił mnie z nurtu zamyślenia i krztusząc się, zachłystując szarpnąłem wstecz –-– "bałwanie jeden!" – pomyślałem o sobie zrywając się na równe nogi – zadrzemałeś, aż rozpoczął się przypływ i omal nie utonąłeś w bezmiarze oceanu (oceanu czasu, beznadziei? – skądże!) – (rozkołysania zapomnienia, jakby?) – przetarłem oczy, zadarłem głowę: wysoko, niemal w zenicie lśnił Księżyc i złośliwie, głupawo się uśmiechał, więc w niedorzecznym odruchu pogroziłem mu pięścią – chciał się, obrażony, odwrócić tyłem, lecz nie mógł, przygasł tylko, oklapł jakby – nie, to rozpoczęło się zaćmienie (umysłu również); "znowu nam będą głowę uciąć chcieli, żeśmy tego nie przewidzieli" – pomyślałem z nagłą niechęcią, a ocean szalał, burzył się, srożył, pienił, bałwanił, łoskotał, porykiwał... – ! – "zbyt długo tu jestem" – pomyślałem – pora by, pora odejść mi stąd do Kraju Przeznaczenia, Ziemi Odległej i Zamierzchłej wśród kipieli dostrzegłem niewyraźne kontury wyspy (una isola muy hermosa, czyżby?), lecz rychło napływ czarnosinej mgły zatarł je; wzruszyłem ramionami i ruszyłem po plaży długimi susami mocno odbijając się od nawilgłego piasku dopóki nie nabrałem takiej chyżości, iż cichym lotem ponad ziemią szybować zacząłem wytrwale, chociaż nie mogłem nawet w grubym przybliżeniu domyślić się, dokąd zaniesie mnie ten lot – płynąłem powietrzem (ieden), rozkoszowałem się (pan) swoim stanem (zacny) i dziwiłem się (i bogobojny), dlaczego nikt (widział) wcześniej (chłopa) tego (lecącego) nie uczynił (na powietrzu): wystarczy przecież zestroić odpowiednio atomy własnego ciała z atomami otaczającej nas atmosfery, aby wytworzyć w miarę solidną płaszczyznę nośną z lekka faulującą niczym łan zboża muskany od niechcenia wiosennym powiewem wiatru – tak więc ślizgowym unosiłem się lotem ponad Lądem zacichłym w trwożnym oczekiwaniu jutra, które wszak nie musi nastąpić, chociaż doświadczenia pokoleń uczą nas akurat czegoś przeciwnego, aleć zawsze pozostaje ów margines znikomy niepewności i zmusza on nas do roztrząsania hipotezy o niezaistnieniu Jutra, choć pożytku z rozważania powyższej hipotezy niewiele, bowiem nie potrafimy sobie wyobrazić, co przyniesie nienadejście jutrzejszego dnia – będzie to następnego rodzaju urojoność, czyżby? – – dokądkolwiek obróciłem swoje oczy, wszędzie widziałem jednolitość ogólną i mnogość szczególną – daje się to zwłaszcza zauważyć, kiedy obserwuje się tzw. Człowieka: – wielość w jedności dwudzielnej asymetrycznie (zadumaliśmy się natenczas, kimże tedy my jesteśmy – a może: byliśmy? – azali nie należymy do tego samego zbioru?! – czy też w niepokorności zarozumialstwa: – sublimatem jesteśmy (surogatem – podpowiedziano nam z dobroduszną złośliwością) cech wszystkich rozpatrywanego zbioru, wynikiem dążeń i spełnieniem marzeń, kwintesencją gatunku, nadzbiorem wielorakim, początkiem i końcem??? – cóż to za dziwne przypuszczenia snują się w sferze naszych ośrodków myślotwórczych?-–– paranoja, zapewne– /, niepowtarzalność jednostajności, zagadka przedwieczna: jak realizuje się taka różnorodność form psychicznych i fizycznych czyniąca każdego niepowtarzalnym zarówno w wielkości jak i małości, w genialności i trywialności prymitywu! – i nie chcemy się zgodzić, że jest to wynik nieuporządkowanego rozrzutu, Statystyki deterministycznie indeterministycznej, zero-fluktuacją wzmocnioną rezonansem z dodatnim sprzężeniem zwrotnym, który przywiódł do tak znacznego zróżnicowania osobniczego przy jednoczesnym zachowaniu jedności gatunku (i jeszcze – vive la petite diference!)... – ba, ale co – ba, ale jak? – rozglądałem się pilnie wytrącony z nurtu myślowego nagłym wtargnięciem bezsensu – ale czego? – redundancja kodu, czyżby? – zawyłem z bezsilności i bezproduktywności bezprzedmiotowych rozstrząsań pseudofilozoficznych prawd oczywistych – spojrzałem na lewo: – ??!? – spojrzałem na prawo: to samo – "masz tobie" – pomyślałem zagniewany, – popatrzyłem przed siebie wytężając do bólu oczy: nno, trochę lepiej – i: aby tak dalej! – wszystko i nic – trwanie i niebyt – doskonałość ułomności – i jeszcze, i znów – niech mielą młyny bezsensy słów bełkotu wydając lament; kołacze się myśl ogłupiała, chciałaby sięgnąć wyżyn prze-naj-wyż-szych, oblec się w szatę kunsztowną-–– parweniusz udający magnata, kopciuszek udający królewnę – zamiar i wykonalność nieprzywiedlne zgoła, pyszność i próżność jest... o ileż prościej można by, o ileż lepiej byłoby – ? – zielona małpo najsmutniejsza dziwisz się czemuś świtem wzburzona? – lecz my uparcie, Syzyfowie słów!, gulgoczemy, świergolimy, kwilimy, silimy się na wymowność i elokwencję więcej siebie niźli innych przekonać chcemy nie pamiętając nawet o czym, albo: do czego przekonywać należy – i tak bezustannie, systematycznie, sekwencja za sekwencja – bezhołowia oczywiście – niech trwa, niech się rozprzestrzenia, nie owocuje owocem zatrutym, jadem zjadliwych słów, właśnie sekwencja alogicznych wypowiedzi, którymi usiłujemy epatować sobie podobnych i, co dziwniejsze, dość często w zupełności nam się to udaje... grajcie tedy nam muzyki, rzewnie, lub skocznie: zajedno mi – byleby się dźwięk harmoniczny niósł (i żadnych asonansów! Awangardowych również!– ) – music, please! – muzyką nie skłamiesz, muzyka nie oszukasz, muzyką zwabisz (a Szczurołap? – gdzie? – ), muzyka wypowiesz niewypowiedziane, muzyką usidlisz, muzyką łagodność sprawisz, muzyką namiętność rozbudzisz – pamiętam: Seven!, albo lepiej Bolero – tak, "gra jest starsza od kultury" (o, wszak nie o taką jeno grę chodzi lecz poniechajmy sporów... (czyż mamy wymieniać kolejno?: Bach... Beethoven, (...), Chopin (– ... –), Hindemith... Honegger... – ?!-–– burza, burza przybliżała się z prędkością bliską prędkości dźwięku grożąc grochotem gromu, strasząc fioletem błyskawic, siekąc gęsto piorunami! – w ich upiornym świetle ujrzałem wznoszący się wyniośle Pałac Królowej Krystyny – ostra do bólu fala dawnych wzruszeń wspomnieniem niezmiernie wyraziście dojmującym o-w–ł-a–d-n–ę-ł–a mną – pamiętam – ! . . . ! – – – )! – runąłem z wysokości, ja – nierozumny; wichrem przemknęły myśli, zakotłowały, powróciły, wicher uderzył, giął do ziemi smukłe topole, wzbijał tumany pyłu, rzęził, wył, dopadał, targał, miotał, aż się z wichrem moich myśli zmieszał i byłem wichrem, powiewałem szalem Królowej jak tryumfator po zwycięstwie zdobycznym sztandarem, rozwijałem ten szal jak chorągiew nad hufcami – zaś Wielki Programista pomylił się: napisał "szał" zamiast "szal" i odtąd nie zaznałem już spokoju – wicher w szał zaklęty wyśpiewywałem: "Yo Te quiero, Ti volio bene, You facinate mr ma Petite Charmente... " – Ty, bo jesteś Różą z Ispahanu; Ty, bo byłaś Eurydyką; Ty, bo byłaś Bereniką, Heloizą, Izoldą – to Ciebie Europo bóg Zeus pod postacią byka porwał i uniósł... – i dla Ciebie hufce bardzo rycerskie i ciężkozbrojne stawały w szrankach, potykały się na ubitym polu, lub na wyprawę do Krain Odległych i Nieznanych wyruszały niepewność losu nad spokojną stabilność przedkładając – dla Twojego jednego niekiedy uśmiechu – albowiem nosicielką jesteś naszej przyszłości – bez niej wszystko pozbawione zostałoby ostatniego już sensu, któremu na imię Ciągłość i dla niej też zdobywamy się na Uniesienie, poskramiamy siebie chociaż nader sobie tzw. Wolność cenimy – zmaganie się Intelektu z Instynktem, czyżby? – o, nie! – powinno być: zespolenie Intelektu z Instynktem, a pod słowem "zmaganie się" rozumieć należy "doskonalenie się", o ile nie opowiadamy się za praktykami ludycznymi, neomaltuzjanizmem, czy wręcz promiskuityzmem... popatrzyłem poza siebie: na kupie różnej wielkości kamieni siedział Potwór i szczerząc zębiska kpiąco się uśmiechał – żachnąłem się na ten niesmaczny i nieprzystojny widok – Potwór spojrzał na mnie z wyraźna niechęcią i nieprzyjaźnią, parsknął gniewnie i wymruczał: ‘’to po jaką cholerę... ‘’ – czy cos w tym rodzaju, już dobrze nie wiem – góra kamieni rozsypała się i Potwór zniknął kichnąwszy zniesmaczony kurzem, co się wzbił prosto do nieba niczym dym z ognia ofiarnego, a w ziemi ział otwór lejkowacie uchodzący aż w nieskończoność bezbarwnej rozpaczy i była znowu cudowna pogoda, i znów byłem wichrem, któremu na imię Niepokój, wyszeptywałem słów krocie zadumanej Królowej Krystynie niecierpliwie i zuchwale poczynając sobie już nie tylko z szalem, lecz z suknią także-–– "chcesz, a będę najpokorniej czuły" – nuciłem bezgłośnie i rozpoczęło się Wielkie Wirowanie Tęczopodobne, srebrzyście lśniące staroświeckie tańce blaskiem pochodni okolone – znicz się dopalał, lecz nie gasł, chybotliwe cienie chyłkiem przemykały się dążąc do odwiecznych siedzib w Górach Księżycowych rtęciowo połyskujących, snopy iskier gwiazdom odległym podobne padały bezszumnie na trawy aromatem kuszące, przemknął też rój meteorów, chociaż był to poniedziałek dnia Miesiąca-Bez-Nazwy i ukołysani legendą układali się na spoczynek zakamieniali złoczyńcy, których i tu nie brakuje, usnął na rozstajach Czarny Kruk, wśród Piramid Sfinks na przednich łapach wsparty medytował nad własną doskonałością i zagadką istnienia – od czasu do czasu ziewał chrapliwie i potrząsał płową grzywą, jakby był niezadowolony z czegoś (z "rozwałęsania" semantycznego, czyżby?), krokodyl Sebek rozdziawiał paszczę gapiąc się bezczelnie i niedwuznacznie na ibisa, tez zaś ignorując go zupełnie czekał ponury na pianie koguta, Egipcjanin Świntucha i kureci śladem Przedwiecznego podążali zwartą gromadą, aż stanęli przed The Big Computer, zwanym też Hermonią Przustawną Cyfr Nieprzeliczalnych, lecz kwiląc bezpodstawnie (ponieważ nic ich do tej czynności nie poważniało) zapomnieli wartości trzech świętych liczb: e, pi, pierwiastek z pięciu, więc w pomieszaniu zupełnym, w zaćmieniu umysłowym zażądali podniesienia nieskończoności do potęgi pierwiastek minus jeden = i; wydawało się, że The Big Computer oszalał – chwile trwała ta niepewność, po czym The Big Computer dał wymijającą odpowiedź (należało jakoby gdzieś go pocałować, ale gdzie?), ruchem błyskawicy podręcznej przylgi – macki macliwej – nakreślił każdemu kurecie wymowne kółko na czole i kazał im się wszystkim wynosić do Diabła – ten już właśnie czekał w beztroskiej pozie o kraniec świata oparty: widocznie był bardzo znu-dzo-ny – co chwilę wyciągał z pochwy szpadę, oglądał ją uważnie, studiował jej ostrość, po czym ciął powietrze aż świstało – potrząsał, najwyraźniej czymś niezadowolony, głową, kiwał palcem (a rzekomo był dobrze wychowany) na znajdującego się po drugiej stronie Muru Anioła i proponował mu pojedynek, albo chociażby treningowy fechtunek, lecz Anioł nie dawał się wciągnąć w diabelską sprawę i przygroziwszy jeno mieczem ognistym Władcy Ciemności wracał na swoje miejsce, odkładał miecz, brał w ręce harfę i cudnie w nią brzdąkając psalmy śpiewał nieziemsko słodkie – wtenczas Diabeł co tchu zatykał uszy, biegł szybko ku pionowej, ziemiosiężnej skale, szybko wyciągał z sekretnego schowka dwa gigantofony, wzmacniacz hi-fi stereo – na każdy kanał po 10 do siedemnastej watów – magnetofon (podobno japońskiej firmy "HOTA") z rolkami o rozmiarach przeciętnej galaktyki typu E0 (wg zmodyfikowanej klasyfikacji Hubble’a-Sandage’a), na których namotane były megaparseki taśmy magnetycznej; cos tam manipulował, przedmuchiwał, trzaskał klawiszami, aż włączył makabryczny "underground", przy którym big-beat byłby ledwo słyszalnym szemraniem – poczym wielce zadowolony z siebie zajął miejsce w fotelu z carbonado wyrzezanego – kureci oniemieli i ogłuszeni stale nie śmiejąc oddychać; dostrzegł ich wreszcie Książę Nocy – zawołał przekrzykując gigantofony: "gracie w eleusis?" – potrząsnęli przecząco głowami – "no to nic tu po was, wynocha!" – i gwizdnął przeraźliwie, zaczem huragan się zerwał straszliwy – powiadają – cisnął przybyłymi o ziem, przysypał piaskiem i wszelaka nieczystością, iż dwa do trzech tysiącleci musieli się potem nadmienni kureci odgrzebywać i czyścić, w czym im dzielnie pomagałem... – miało to swoje złe strony, zmuszony bowiem byłem wysłuchiwać ich utyskiwań i skarg nieprzeliczalnych na złe wychowanie Szatana oraz ich własną nieudolność w obchodzeniu się z rzeczonym The Big Computer, aż nagle jeden z nich zapytał mnie: "a umiesz ty grac w eleusis?" – "umiem" – odparłem – "lecz rzadko grywam, zbyt czasochłonny brak zajęcia" – " a Diabeł grywa... " – "Diabeł jest poza czasem" – "nie nauczyłbyś nas? – chętnie, ale nie mam kart" – "geograficznych?" – " nie, zwyczajnych, do grania... " – wtedy zafrasowali się niepomiernie, a ja przeczuwając, że to nie koniec indagacji w milczeniu odkurzałem ich – " –-–słuchaj" – rzekł inny kureta jakoś tak podejrzliwie mi się przypatrując – "nie jesteś ty przypadkiem Epi?" – "nie" – odparłem zgodnie z prawdą (chociaż przebywałem byłem w Labiryncie), jednak kureci nie wiadomo dlaczego obrazili się i milczeli przez następne paręset lat; miałem już tego dość i zamierzałem co rychlej uwolnić się od ich nużącego towarzystwa, lecz znowu mnie zagadnęli: "czy to prawda, że ty umiesz latać" – "nie, nie jestem Ikarem" – "ale latać umiesz?" – zdenerwowałem: się: "nie, nie umiem" – i zerwawszy się odleciałem pozostawiając ich bez pożegnania, nie było to akurat konieczne, ponieważ śnili mi się tylko, a ze snem wszak nie żegnamy się, ani też nie witamy się i w ogóle w stosunku do snów dobre maniery na szczęście nie obowiązują, tak więc rozbudzony już całkowicie ze snu ciężkiego szybowałem znowu z cudowną lekkością ponad lądami bogatymi w rzeki rozlegleszerokie, borylasy wszelakie, a jeziora różnokształtne, góry strzeliste i doliny połogie, zaś w pejzaż jak dywan perski – – pode mną rozpostarty wpisane były skupiska zbiorowości myślącej: jedne skupiska zwą się miastami, inne osiedlami (różnego rodzaju: np. bezludnymi, wśród nich specyficzną pozycję zajmują nekropolie – urokliwe i zachwycające ciszą ostateczną... – (((( ((((, ((( (((((( (( ( (((((( (() – w pozornie chaotycznej mozaice oko zaczęło dostrzegać symptomy celowości, pewną regularność i prawidłowość: nie była to zatem bezładna rozsypanka, chaos, lecz konsekwentnie uporządkowany ciąg znaczeń nieformułowalnych językowo, kosmos, którego poprawny model matematyczny trudno byłoby zbudować ze względu na obfitość parametrów, w tym także utajonych – należałoby – powiadamy – konstruować macierze wielowymiarowe – w formie analitycznej, jakieś uogólnione dalambercjany – wszak i czas jest tu istotnym parametrem! – następnie poprzez kolejne iteracje eliminować niezgodności z realnością, przy czym ustawicznie i nieodwołalnie pamiętać należy, że całe to continuum (od początku do końca /czyżby?/) zanurzone jest w części urojonej przestrzeni zmiennej zespolonej Z duże – ta dwutorowość istnienia męczyła nas cokolwiek i radzibyśmy byli uwolnić się od niej (odwzorowaniem konforemnym), lecz czyniliśmy to – o wnętrzu nawiasu nie pamiętając jakby go w ogóle nie było – w najniewłaściwszy sposób, a dobitniej – obrażanie się jest tu bezcelowe bo trafiające w próżnię (np. intelektu) – tak tedy twierdzimy zagmatwawszy się we własnych myślach – byłby to brzask nadziei? – orzekliśmy ostatecznie: w najgłupiej głupawy sposób udając mianowicie, iż żadnego dualizmu istnienia nie ma, bowiem niechcący, bezwiednie – przez owo rzutowanie własnej imaginacji na zastany Porządek Rzeczy – tworzyliśmy trójpłaszczyznowość, na domiar złego nieprzywiedlną wewnętrznie (za wyjątkiem jednego punktu potrójnego, ale stanowił on osobliwą osobliwość osobliwości i jako taki nie był przydatny w naszych rozważaniach) – tymczasem oddaliłem się już znacznie od Atlantydy spowitej mgłą tajemnicy i skrytej za horyzontem niepewności – żeglowałem, żeglarz na niebie, nad równina o niezwykłym charakterze: żadnego śladu ISTNIENIA, nieobecność czegokolwiek, nawet Słońca, tylko niewiadomego pochodzenia płaszczyzna doskonale matematyczna i nakryta kopułą, lecz nie niebios zbawczych... – panował ni to półmrok, ni to przedświt i powietrze jakby zastygło, iż z trudem się przez nie przedzierałem, zaś martwa cisza dozwalała słyszeć arytmię w pracy serca; i zewsząd narastał i potężniał Strach bezkształtny i niedookreślony – bałem się, tak... póki nie dostrzegłem wznoszącej się samotnie okazałej budowli – !!! – pospieszyliśmy pospiesznie ku niej nie ukrywając nieskłamanego podziwu dla majestatu ogromu przesłaniającego już pół pseudofirmanetu – wiódł nas cień Alefa – aż stanęliśmy w odpowiedniej odległości od... monumentalnego nagrobka (sic!) z monolitu marmuru śnieżnobiałego wyciosanego toporem Gigantów – nie tylko Tadż Mahal oraz Szah-i–Zinda, lecz także Piramidy były ziarnkami piasku wobec tego ogromu nawisłego nad nami gwałtownym spiętrzeniem – mrużąc oczy porażone nawałą nieskalanej bieli przeczytaliśmy żałobny napis czarnymi literami wykonany:

– TU LEŻĄ POGRZEBANE WSZELKIE NADZIEJE NA LEPSZĄ PRZYSZŁOŚĆ –

to niemożliwe! jak to? naprawdę – czyżby? roztrzęsieni przerażeniem, widmem daremności jakichkolwiek poczynań, poczuciem bezradności, z wielkim obłędem w zamarłym sercu, fantasmagorią urojeń chorobliwych, obsesyjną gorączkowością, manią prześladowczą, z rozwrzeszczeniem lamentacyjnym przystąpiliśmy – zmysłom własnym nie wierząc – do... ekshumacji, chociaż nie mieliśmy na to żadnego prawa ani zezwolenia-–– w pocie czoła wdzieraliśmy się świętokradczo wnętrza uninekropola – znowu Labirynt! – zauważyłem mimochodem skradając się chyłkiem przy ścianach gładko polerowanych, aż dotarliśmy po wiekach błądzenia do przestronnej komnaty – chłód w niej panował przyjemny chłodząc rozpalone do białości nasze czoła i myśli, nasze dusze, uśmierzając pragnienie – Biała Komnata była tysiąckrotnie pomniejszona inwersją monolitu: pośrodku widniał trywialnie czarny Sarkofag – ostatni etap pracy – mozolnie i ostrożnie zdejmowaliśmy zabite na głucho wieko Sarkofagu, czyniliśmy to oglądając się na wszystkie strony podejrzliwie i z obawą – hieny cmentarne – wreszcie z przeciągłym łoskotem wieko ustąpiło; zerknęliśmy ostrożnie do wnętrza – ?? – teraz już śmielej – ??!! – osunęliśmy się bezwładnie na podnóże Sarkofagu, pot zrosił nasze czoła, strach zdławił krtań, wydobył się z niej nieludzki skrzek... – biliśmy zapamiętale głowami o Sarkofag – głuche dudnienie w tonacji b-moll zlewało się z naszym zawodzącym łkaniem, aż w jednej chwili ochłonęliśmy nagle i jasno, wyraziście zdaliśmy sobie sprawę z zastanej sytuacji: mistyfikacja! – Sarkofag był naj-zu-peł-niej pusty!, i nie było w nim żadnych pogrzebanych nadziei – pustka tylko, dojmująca pustka – oznaczało to coś strasznego, coś niewymownie przykrego, upokarzającego (że pozwalaliśmy się tak oszukiwać– ) – Ktoś Przewrotny, Niesłychanie Perfidny sfingował pogrzebanie wszelkich nadziei i, rzecz oczywista, zaanektował w ten sposób NADZIEJE do własnych – śmiemy przypuszczać: nienajodpowiedniejszych z punktu widzenia pozostałych jednostek (i społeczeństw) – celów – ohyda tego rodzaju postępku nie wymagała komentarza, Historia zna podobne przypadki: niejednokrotne (– np. –) anektowanie rewolucyjnych zrywów dla własnych celów – kamuflując sobie tylko wiadome zamiary różnymi szczytnymi –izmami, w imię tychże posyłając miliony osobowości na pewne unicestwienie tzw. Wodzowie osiągali nadspodziewanie dobre wyniki w okłamywaniu sobie podobnych istot zmuszając je do powinności (w najdzikszych formach częstokroć) na swoją korzyść, dopóki ktoś nie zawołał: "Król jest nagi!" – doskonale wiemy: ten "ktoś" natychmiast przystępował do kolejnej aneksji ponownie rozbudzonych uczuć rewolucyjno-humanistyczno-patriotycznych... koło Historii się obraca, jeździmy na Kole, początek jest końcem; albo: nie ma ani jednego, ani drugiego– negacją usiłujemy zastąpić byt, zaprzeczeniem usiłujemy osiągnąć oryginalność, negujemy negację i otrzymujemy zdanie wyjściowe – tak byłoby, jeślibyśmy się posługiwali logiką dwuwartościową, lecz my z upodobaniem sięgamy do logik iluśtamwartościowych, byle jeno nie dwu... – a najchętniej uciekamy się do jednowartościowej (vide interpretacja kradzieży krowy podana przez niejakiego Kalego), lecz powróćmy na chwilę, błagam, do logiki normalnej – stwierdzamy: przy parzystej ilości negacji ZAWSZE osiągamy słowo wyjściowe, stąd tez płynie zapewne takie upodobanie do liczb nieparzystych, jak 3, 7, 13 – pozwala to nam bowiem pławić się w negowaniu czegokolwiek, o (o, horror!) podnosi nas wielce w naszych oczach – nieszczęśni, nie wiemy, jak straszniejsza od negacji jest urojoność! – powtarzam: tylko matematyka może nas uratować, tak też spiesznie obliczywszy nasze szanse (posługując się oczywiście pojęciem nadziei matematycznej) ruszyliśmy na poszukiwanie zawłaszczonej NADZIEI na pastwę losu pozostawiając zbezczeszczony i wybebeszony – już przed naszym wtargnięciem! – grobowiek-monolit-megalit, symbol naszej naiwności albowiem jesteśmy i nie jesteśmy, przesiewamy piasek przez palce: – są to dni uchodzące bezpowrotnie; żałośnie osamotnieni szukamy samych siebie w labiryncie znaczeń wieloznacznych i wielokrotnych, zaś odblask zorzy gorejącej nad głowami naszymi drogę na jakowąś (znowu???) zdaje się ukazywać-–– bardzo wątpliwy to szlak, a może nawet pułapka (pułapka na Hohonie!... na przykład), lecz oto przypomnieliśmy sobie hasło-zaklęcie = contra spem spero i odtąd, od teraz i zaraz, pokrzepieni na duchu już bez obaw podążaliśmy w poszukiwaniu Sprawcy Mistyfikacji –, bowiem wszak napisał ktoś, pamiętamy: "lasciate ogni speranza..." – Diabeł (Baphomet albo Voland – nie mogłem poznać) niezadowolony, że przerywamy mu drzemkę odburknął niegrzecznie: "tak, tak, ten napis widnieje nad wnijściem do Hadesu, możecie to sobie sprawdzić, lecz zaręczam – to nie ja sfingowałem pogrzebanie wszelkich nadziei, ani nie uczynił tego mój kuzyn Anioł, on też nie przykładał do tego ręki... – co? – że nie jesteś moim kuzynem? – ach, ty draniu! dobrze wiesz, że jesteś – jak, proszę? – wyezekłeś się – nic nie szkodzi, istnieje obiektywna realność, a zresztą-–– gości tu mam, głupich, bo głupich, ale... – wiec nie braliśmy udziału w tym bądź co bądź przedsięwzięciu" ( to juz do nas skierowane, i jeszcze: "udajcie się do Esperii" – "gdzie tej krainy szukać?" – "pocałujcież wy mnie w... ogon" – wywrzeszczał wymijającą odpowiedź i runął w niebyt – zdani tedy na własne siły przystąpiliśmy do nauki +/– "Esperanto estas tio lingvo sekreta kaj mistera... " – dukaliśmy mozolnie i ani o włos nie przybliżaliśmy się do celu (bowiem Russia estas magna curva) – następna faza zapomnienia, czyżby? – brak inwencji, brak polotu, fantazji i nadwyobraźni, dreptanie w miejscu dostatecznie przez innych wydeptanym; nieśmiałość myśli, nieobecność rozmachu, rzutowanie płaskie, odwzorowanie niekonforemne oraz nietopologiczne – zatraca się nawet owa urojoność, o której tu słów bez liku-–– (nie należy mylić z pozornością, Ułudą!), a dalej: "i tak w wodę się chyląc naprzemian popłyniemy nieostrożnie w zapomnienie... " – powtarzamy w sens głębszy jezior grania nie wnikając; trywialność słów, brutalność gestów, obłąkanie (schizofrenia, paranoja?) i rozczarowanie, rozczarowanie własną małością, niedołężnością, nieprzywiedlnością i nieprzystawalnością chęci do możliwości – – – bowiem czujemy w sobie moce zdolne niwelować góry Himalajom podobne! – banalne to!! – moc klasy nadpsychicznej, klasy C nieskończoność: są to zatem pragnienia i dążenia, które w nas drzemią (urzeczeni) rozbudzić się (wpatrywaliśmy się) nie mogąc (w niedościgłość) – chcieliśmy ["Płonącej Żyrafy" – (sygnał zdarzeń przyszłych, czyżby?)] być wszystkim i móc wszystko, pożądamy ekspresji, próbujemy impresji, a nade wszystko nadrealizmu spokrewnionego z imaginacją i wtedy od razu przekonywujemy się: chcieć – to móc [ut desint vires (tamen est laudanta voluntas)], poczym udajemy, iż nie dostrzegamy własnego prymitywizmu i z szaleńczym, straceńczym zarozumialstwem pokuszamy się na niesłychaństwa nękani ponownie niepewnością, kimże jesteśmy wobec Wszechświata? (dziwnie powracający motyw przewodni?-–-): zwieńczeniem Absolutu? alfą? (stąd Alef?!..) i omegą? prazbiorem protoukładów?... – a może (o, mój Boże!): Ylemem? – czy też Gilgameszem?, Ut-napisztinem?, Herostratesem wreszcie?! – Mit Mitów – Symbol Symboli? – miotamy się w nieskończonych sprzecznościach zalewając siebie podobnych potokiem barokowych słów-monstrów, istna Novabel-Szkaradność – interferencja minionych i obecnych wielogłosów: w węzłach, gdzie wzmocnienie jest największe, dopatrujemy się śmiałych odkryć, lecz semantycznie jednak ubodzy już całkowicie niezdolni jesteśmy rozwinąć ogólnie dostępnego, pozajęzykowego sposobu komunikacji międzyosobniczej, a jeszcze mamy się za wykładnię i wyrocznię Wszechistnienia, któremu na imię Niepokorna Urojoność i na nic zdają się smutne przykłady (naród, którego tragedia jest uznanie się za naród wybrany – nic tedy dziwnego, że ta jawna uzurpacja oburza... ), aż – powiadamy – rozkojarzą się marzenia, pękną wiązania sprzężeń zwrotnych-zawrotnych – i tych ujemnych: stabilizujących, i tych dodatnich: generujących – wiec zionie pustką (powraca) obraz (obsesyjnie) poczynań naszych (leitmotiv); niedosyt, (powodując) niesmak, niewłaściwość (natłok) – miarę przykładamy (informacji) na oślep nic już zgoła nie wiedząc o metodzie morfologicznej wprost wywiedlnej z filozofii geteańskiej (tu mały przykład: o postawieniu problemu, tyczeniu obszaru przyszłych badań, konstruowaniu wielowymiarowej siatki morfologicznej... – zresztą zobacz: Fritz Zwicky: Endecken. Erfinden. Forschen), potrząsamy definicjami (entropia jest to odwrotność informacji – a to ci dopiero nowina) niczym kośćmi w kubku, stawiamy zuchwałe hipotezy (brzytwa Ockhama nie pozwala? – no to co z tego!... ) i bądź to lamentujemy i użalamy się nieprzystojnie nad sobą, lub też uważamy się za zbiornik wszechmądrości, jak to wyżej niejednokrotnie było dowodzone – jest to raczej śmieciowisko niewiedzy, na którym z rzadka można znaleźć brylantowe okruchy

 

 



Czytaj dalej...




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 27 >