strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Anna Marcewicz Literatura
<<<strona 32>>>

 

Balkon

 

 

Krystynie

 

Ulica Mazowiecka. Dwa rzędy poszarzałych kamienic, zaglądających sobie nawzajem w okna. Jeździ tędy sześćdziesiątka, co jest dla mnie przyczyną nieustannego zdumienia, bo za każdym razem wydaje mi się, że autobus po prostu się nie zmieści w przesmyku między budynkami. Jednak w rzeczywistości ulica nie jest aż taka wąska. To tylko moje uporczywe przekonanie, ugruntowywane za każdym razem, gdy widzę ją z trzeciego piętra domu pod numerem czwartym. Tak naprawdę, kiedy wychodzę lub wracam, nie dostrzegam niezbyt ruchliwej ulicy Mazowieckiej. Zauważam ją dopiero wtedy, gdy wyjdę na balkon.

Jest niewielki. Kiedy byłam mała, wydawał się całkiem spory, ale to nieprawda. Wystarczy pół kroku, by znaleźć się przy zbyt niskiej barierce z giętych prętów w kolorze zaśniedziałej miedzi. To nie żadna patyna, tylko zwykła farba, którą mój ojciec – jeszcze na prośbę babci – pomalował żelazne pręty, ale lubię myśleć, że to czas nadał barierce tę specyficzną barwę.

Kiedy stoję na balkonie i spoglądam w dół, ulica Mazowiecka wydaje mi się wąskim kanionem. Nie, nie ze względu na wysokość, ale dlatego, że zabrakło na niej miejsca na zwyczajowy skrawek trawnika. I chyba też dlatego, że zawsze sprawia wrażenie pogrążonej w cieniu.

Ale rzadko spoglądam w dół. Zazwyczaj zaciskam dłonie na barierce i zamykam oczy, wystawiając twarz ku słońcu. Z balkonu jest zaskakująco bliskie. Nie tylko ono zresztą. Jestem pewna, że gdybym stanęła na palcach i wyciągnęła ręce, dotknęłabym nieba. I z tego właśnie powodu mój balkon jest taki szczególny.

Ulka też lubi mój balkon. Tak jak ja lubi grzać policzki w słonecznym cieple. Tylko, że dla niej barierka nie jest zbyt niska.

Ulka regularnie wpada w odwiedziny, ostatnio nawet częściej niż kiedyś. To miłe. Jej wizyty ograniczają się w zasadzie do milczącej obecności, czasem wymieniamy zdawkowe uwagi. Kilka niezobowiązujących zdań. Ale zazwyczaj Ulka po prostu siedzi i patrzy. Jeśli tylko otwieram drzwi balkonowe, przysiada w słońcu i nie odrywa ode mnie spojrzenia swoich niebieskich oczu.

Staje przy stole. Zabawny krasnal. Kiedyś też byłam taka mała i wtedy stawałam przy tym stole dokładnie tak jak Ulka w tej chwili – z podbródkiem wspartym na końcach palców zahaczonych o blat. I tak jak Ulka przygląda się, kiedy przekładam kolejne kartki wydruku, tak ja przyglądałam się mojej babci, gdy szyła. Katem oka zerkam na Ulkę. Delikatne, wątłe blond kędziorki ułożyły się na dziecięco krągłym policzku. Zawsze zachwyca mnie ta miękkość jej rysów. Tylko dzieci bywają tak niezaprzeczalnie piękne. A ona przechyla główkę i spogląda na mnie z ukosa.

– Co robisz? – pyta. Jednym ze zwyczajów Ulki jest zadawanie pytań, na które doskonale zna odpowiedzi. To znak, że ma ochotę na pogawędkę.

– Zgłębiam trudne sprawy tego świata – odpowiadam żartobliwie.

– Jakiego świata? – pyta Ulka poważnie, ale ja nie bardzo wiem, co odpowiedzieć, więc uciekam w żart.

– Tego świata – odpowiadam, pukając w margines zadrukowanej kartki, jeszcze przed chwilą czysto biały. – Świata znaczków, kropek, kresek i haczyków. – Śmieję się.

Ulka siąka nosem z dezaprobatą

– Myślę... – mówi wolno – że w tym świecie nie ma trudnych spraw. – Ponownie pociąga noskiem. To znak, że nie jest zadowolona z mojej odpowiedzi. Nie zawsze lubi być traktowana jak dziecko.

– Posiedzę sobie – informuje mnie uprzejmie, że czas na pogawędki się skończył. Jednak ja nie mam zamiaru kończyć rozmowy. Postanawiam zadać jej pytanie, które od dłuższego czasu chodzi mi po głowie.

– Powiedz mi, Uleńko, czy ty naprawdę powinnaś spędzać tu tyle czasu? – pytam.

Ulka podnosi na mnie błękitne oczęta i przez chwilę wpatruje się w moją twarz, jakby szukała powodów, dla których zadaję jej to pytanie. Uśmiecham się ciepło. Najcieplej jak umiem. Ona odwzajemnia mój uśmiech.

– Powinnam. – Kiwa główką. Ociera perkaty nosek skrajem jeansowego rękawa i poważnieje. – Ze mną nie jesteś taka bardzo sama.

Uśmiecham się tym razem ze wzruszeniem i, w geście podziękowania, ujmuję drobną rączkę. Jej paznokcie są połamane, otoczone ciemną obwódką. To dłonie dziecka, które dopiero co wróciło z podwórka.

Ulka sadowi się na krześle. Te krzesła należały do mojej babki, są wysokie, ze smukłym wyściełanym oparciem, które wystaje daleko ponad głowę małej. Siadanie na takim krześle to dla niej cała ceremonia. Poprawia się, wierci, nie wiedzieć czemu wygładza spodnie i obciąga kilkakrotnie jeansową kurteczkę, spod której niezmiennie wyziera ten sam sprany T-shirt zdobny w koślawy napis "guardian". Wreszcie, kiedy już uzna, że siedzi odpowiednio wygodnie, a może dostojnie, podnosi głowę i spogląda na mnie tym swoim nieco zbyt poważnym i trochę smutnym wzrokiem.

– Zrobię ci herbatę – proponuję.

– Z malinowym sokiem? – upewnia się Ulka

– Z malinowym – odpowiadam. Nigdy nie wypija herbaty, ale zawsze upewnia się, czy nie zapomnę dolać soku. Taki nasz zwyczaj. Idę do kuchni i chwilę później słyszę lekkie kroki. Ulka drepcze za mną, by dotrzymać mi towarzystwa. Pięć minut sadowienia się na krześle tylko po to, by za moment powtórzyć całą operację od nowa. Mam elektryczny czajnik i przygotowywanie herbaty naprawdę trwa chwilkę, a ona nawet się nie odzywa. Zresztą w ogóle mówi niewiele, po prostu jest obok i patrzy. Wracamy do pokoju. Stawiam przed nią szklankę w metalowym koszyczku. Nawet nie wiem, czy w sklepach są jeszcze takie koszyczki, te zostały mi po babci. Nieporęczne i niezbyt ładne chyba, ale dla mnie mają wartość sentymentalną. A dla Ulki fakt, że każda szklanka się w nich chwieje i tak nie ma najmniejszego znaczenia. Kiedy już po raz kolejny dokończy swoją ceremonię zasiadania na krześle, obejmuje ciepłą szklankę drobnymi palcami i pochyla buzię tak, żeby jak najlepiej czuć zapach herbacianych liści i malin. Nigdy nawet nie próbuje, ani razu się nie zdarzyło, by choć umoczyła wargi. Po prostu tak sobie siedzi z noskiem zawieszonym nad krawędzią szklanki i milczy. Ja też milczę.

***

Dzisiaj Ulka przyprowadziła koleżankę. Niepodobną do siebie – wysoką, czarnowłosą o chorobliwie bladej buzi i posturze anorektyczki. Ta druga stanęła w drzwiach z niezgrabnością podlotka, już nie dziecka, jeszcze nie kobiety. Cała wygląda na taką właśnie niedokończoną. Ciemne włosy ma dziwacznie obsmyczone. Może w założeniu to miała być modna asymetria, ale wygląda jakby fryzjer nagle przerwał pracę, zostawiając na głowie dziewczyny takie "niewiadomoco". Z drobnych ramion zwisa coś, co można by określić jako krótki płaszczyk albo przydługi żakiet. W czarnej klapie połyskuje wpięta igła z malowniczo zwisająca nitką. Natychmiast zauważam brak dwóch guzików. Trzeci trzyma się ledwo ledwo. Spod żakietu widać krzywo zapiętą bluzkę. Czarne spodnie, nieco przykrótkie, odsłaniają chude kostki w skarpetkach nie od pary. Dziewczyna wlepia we mnie spojrzenie czarnych oczu, jakby nie była pewna, czy nie wyrzucę jej za drzwi. Uśmiecham się zapraszająco i dopiero wtedy ona odpowiada uśmiechem, nieśmiałym i drżącym. Coś ściska mi gardło na jego widok. Mrugam szybko, żeby powstrzymać łzy. Zapraszam je obie do stołu. Tym razem Ulka nie towarzyszy mi w kuchni, może woli dotrzymać towarzystwa tamtej niż oglądać po raz kolejny moją krzątaninę przy parzeniu herbaty. To nawet lepiej. Jest w tej dziewczynie coś przejmująco smutnego, w spojrzeniu czarnych oczu, w bladej, poważnej buzi i w ruchach, niezgrabnych i niepewnych. Na krześle usiadła boczkiem, jakby chciała być w każdej chwili gotowa do ucieczki. Może dlatego, kiedy przynoszę herbatę, nie siadam z nimi przy stole, tylko uciekam na balkon. A one pochylają ku sobie głowy i zaczynają konferować szeptem. Nie musiałyby nawet ściszać głosów – tu, na balkonie, wcale ich nie słychać. Przysiadam na barierce, tyłem do zacienionej ulicy, zamykam oczy i wystawiam twarz do słońca. Zupełnie nagle zatęskniłam za jego promieniami. "Ktoś przeszedł po moim grobie" jak mawiają Anglicy, dokładnie tak się czuję. Ciepło słońca to najlepsze antidotum na strachy. Powoli się uspokajam. Serce, które jeszcze przed chwilą łomotało dziko, poderwane do takiego galopu bezsensownym, nagłym lękiem, zaczyna bić miarowo, normalnie.

Nagły powiew powietrza na twarzy i huk. Podskakuję nerwowo. Szukająca oparcia ręka trafia w próżnię. Jeszcze słyszę brzęk sypiącego się na podłogę szkła. I krzyk.

***

Ulka i jej koleżanka stoją na chodniku. Letni wiatr rozwiewa delikatne kędziorki małej i czarne poły żakietu tej drugiej.

Jeśli jestem zdolna odczuwać cokolwiek, to tylko bezbrzeżne zdziwienie. Ulka podbiega do mnie i łapie mnie za rękę. Spoglądam w błękit jej oczu, szukając odpowiedzi.

– Chciałam, żebyś wiedziała – mówi Ulka łagodnie. – Dlatego ona przyszła ze mną, żebyś wiedziała...

– Nie wiedziałam. Nie spodziewałam się... – Bezradnie kręcę głową. Ulka głaszcze mnie po ręce.

– Nie mogłaś się spodziewać. To Nagła Śmierć – mówi wyrozumiale.

Patrzę na czarnowłosą, która wciąż jeszcze stoi na chodniku i kręci w palcach guzik. Chcę odpowiedzieć Ulce, że nie mogłam odgadnąć. Że śmierć, nawet ta najbardziej nagła z nagłych, nie powinna przychodzić do człowieka pod postacią chudej nastolatki w żakiecie z poobrywanymi guzikami i dwóch różnych skarpetkach. I już otwieram usta, by to wykrzyczeć, gdy napotykam przejmujące spojrzenie czarnych oczu. Czarnowłosa uśmiecha się smutno i chyba przepraszająco. Nagła Śmierć. Najbardziej nieproszony ze wszystkich gości. Nigdy nie wypatrywany, nie witany... Unoszę rękę w nieporadnym geście pożegnania, a ona odwraca się i odchodzi pospiesznie, choć nikt na nią nie czeka.

***

Po raz pierwszy to ja podążam za Ulką, obok nas przepływa brudnożółta ściana kamienicy, szarawe plamy złuszczonego tynku nagle nabierają znaczenia, jak owe tajemnicze kleksy w teście Rorschacha. Kiedy mijamy balkon, uwalniam dłoń z uścisku drobnych paluszków, żeby raz jeszcze dotknąć zielonych prętów.

On ciągle jeszcze tam stoi z twarzą nieprawdopodobnie bladą. Biedak. Zacisnął dłonie na barierce, aż pobielały mu kostki i spogląda w dół. Niepotrzebnie. Pewnie pukał, ale ja nie usłyszałam, a dzwonek od dawna był zepsuty. Wszyscy o tym wiedzieli, on też wiedział, mógł przypuszczać, że jeśli jestem w domu, drzwi będą otwarte. Nacisnął klamkę... Przeciąg zatrzasnął balkonowe drzwi. Jedne i drugie... huk i brzęk spadającego na podłogę szkła. W ramie wciąż jeszcze drżą szklane odłamki.

Ulka delikatnie ciągnie mnie za rękę.

– Musimy iść – mówi łagodnie.

W promieniach letniego słońca jej skrzydła lśnią oślepiającą bielą.

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 32 >