strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 07>>>

 

Recenzje (2)

 

 


Książka

Fantasy z ambicjami

 

To miała być zła książka. Nawet wyjątkowo zła. Generalnie, po lekturze wcześniejszych dokonań duetu Weis – Hickman o smokach różnych pór roku, byłam przekonana, że właśnie siadam do czegoś równie miałkiego.

A teraz to publicznie odszczekam.
To nie jest tak zła książka, jak oczekiwałam. Co gorsza, czyta się ją całkiem przyjemnie – język giętko opowiada historię, a z historii nie wieje nudą zeszmaconych do imentu schematów, jak to w pośledniejszej fantasy... A miałam taki niecny plan, żeby ją wdeptać w błoto z pogardy dla gatunku!

Margaret Weis i Tracy Hickman zabierają nas na początku do świata przeszłości, do mniej więcej XV w. n.e., czyli średniowiecza, gdy płonęły stosy i podejrzane o kontakty z diabłem osobniki poddawano próbom. "Malleum Malleficarum" znany był powszechnie (jak na tamte czasy), a slogan: "Nie dozwolisz żyć czarownicy!" święcił triumfy popularności....

W czasach tych tępiona mniejszość wykazująca zdolności magiczne, nie mogąc dłużej znieść prześladowań, przeniosła się gdzie indziej... Daleko – zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. Do świata, skąd płynęła magia, gdzie miała swoje źródło.

Tam zaczyna się opowieść o losie głównych bohaterów. W świecie, gdzie Magia znaczy Życie, gdzie czary są zjawiskiem zwyczajnym, jak dla nas telewizor czy samochody. Od średniowiecza na Ziemi minęło już dużo czasu – przeminęły wojny światowe, ludzkość rozwinęła technologię i sięgnęła gwiazd...

Tymczasem dla magów czas płynie inaczej – odcięci od reszty Wszechświata barierą, którą sami wznieśli, tworzyli własną cywilizację i własną historię, podobnie, jak na Starej Ziemi, również znaczoną niejedną krwawą wojną. W tamtym mrocznym czasie zaginęły osiągnięcia przodków – zaklęcia zdolne przenosić przez przestrzeń, sztuka nekromancji, przepowiadania przyszłości i wyklęta sztuka technologii, której symbolem jest koło i do której zapomnienia przyłożyły się niektóre z kast magicznego społeczeństwa Thimhallan, Świata Magii. W momencie, gdy zaczyna się właściwa opowieść, cywilizacja magów wkroczyła właśnie w swój Złoty Wiek – powszechnej szczęśliwości i doskonałości wydaje się nie mącić żaden cień.

I wtedy na scenę wkracza główny bohater – człowiek naznaczony Przepowiednią (w tym świecie przepowiednie sprawdzają się jak prawa fizyki) Zagłady Świata, odrzucony przez swoją inność. Przynosi ze sobą magiczny artefakt – miecz z metalu o niespotykanych własnościach. Wyrusza na wędrówkę w towarzystwie przyjaciół – mędrca i czarnoksiężnika – potem spotyka również żartownisia i lekkoducha, a wreszcie – kobietę swojego życia... Znane schematy, prawda? Czysta fantasy!

A jednak para autorska nie poszła na łatwe rozwiązania i od początku nie odpuszcza czytelnikom. Schematy w tej powieści potraktowane są kreatywnie – i to z wyobraźnią, która mnie ujmuje. Nie są przewidywalne, jak można się spodziewać. Główny bohater nie jest wybitny przez swoje szczególne umiejętności, lecz przez ich... brak! Przepowiednia, jak to zwykle bywa, nie do końca została zrozumiana... Magiczny miecz mroków też nie jest tym, czym się na początku wydaje... Takich tropów jest dużo więcej, ale celem recenzji nie jest spoilerowanie, na tym więc zakończę. Zapewniam jednak, że warto porównać ograne motywy z ich nową interpretacją – dla znających gatunek będzie to na pewno dodatkową rozrywką przy lekturze, dla nie-ekspertów – ciekawa i wciągająca opowieść.

Warto na chwilę jeszcze zatrzymać się przy świecie przedstawionym, wykreowanym przez wyobraźnię autorów. Nie jest to tylko tło, zarysowane ledwie muśnięciem pióra, lecz żyjące, dynamiczne uniwersum. Thimhallan ma swoją historię wywodzącą się jeszcze z Ziemi. Mamy tu dość logiczny ustrój feudalno-kastowy panujący we wszystkich miastach-państwach (wiemy o trzech, akcja zahacza o dwa), w którym o pozycji społecznej decyduje nie tylko urodzenie, lecz także zdolności magiczne. Autorzy starali się wykreować cywilizację opierającą się na magii – nietechnologiczną, lecz wysoko rozwiniętą, gdzie magia jest parametrem "fizycznym" w tym sensie, że w pewien sposób mierzalnym, a nawet poddającym się obliczeniom matematycznym i prawu równowartości akcji i reakcji, czy prawu zachowania energii. Niestety, same efekty czarów tchną do znudzenia standardem – jakby lata nieskrępowanego rozwoju sztuki czarodziejskiej sprowadziły się do latania nad ziemią, i przy ataku – przeistaczania się w tygrysa lub wilka... No, te parę wieków parania się magią przez całą społeczność mogłoby doprawdy zaowocować czymś ciekawszym niż drapieżniki ze Starego Świata, nie występujące w Thimhallan i od dawna nie oglądane przez pokolenia urodzone z daleka od ich nisz ekologicznych. Do olbrzymów i centaurów się nie czepiam – ich "obywatelstwo" jest w miarę spójnie uzasadnione.

Przy konstrukcji tła powieści Margaret Weis i Tracy Hickman nie poszli na łatwiznę, Thimhallan nie jest prostą utopią – w świecie sztuki czarodziejskiej istnieją grupy uciskanych, pod blichtrem dworskiego przepychu dojrzewa bunt. Pojawiają się nonsensy politycznych intryg, jakich przykładem jest los żony Imperatora Merilon. Istnieją również okrutne, wynikające z hipokryzji prawa kary – prawo bowiem nie pozwala zabijać, ale pozwala skazać na wieczną udrękę życia w postaci kamiennego strażnika Granicy... To wszystko tworzy barwne tło dla postaci – zarysowanych wyraźną kreską, zróżnicowanych, choć, niestety, dość schematycznych. Jedyna karta, która przebija wszystko, to Simkin – pełnokrwisty, niejednoznaczny i pełen uroku tarotyczny błazen. Kiedy osobnik ten wyskakuje, jak nie przymierzając, królik z kapelusza, reszta pisarskiej kreacji natychmiast znika w tle. Postać przyćmiewająca inne – dowcipna, wprowadzająca ironiczne toposy z literatury, która, pozornie dla logiki przedstawionego świata, istnieć nie powinna... a jednak uzasadnienie istnieje i dla Shakespeare’a, i dla Dickensa, i dla przywołanego mitu arturiańskiego lub czasów Imperium Romanum.... Tłumacz nieco ułatwia czytelnikom grę, podając źródła parodii, na szczęście nie wszystkie, by, jak sam twierdzi, nie psuć przyjemności tropicielom. Szkoda jednak, że nie ma tłumaczeń łaciny – na Thimhallen będącej językiem czarów, równie martwym, jak na Ziemi, a nawet bardziej, bo słowniki tam nie istnieją... Cóż, jeszcze jeden trop dla zaciekłych poszukiwaczy, jeżeli zechcą spędzić parę minut nad frazami z Vulgaty.

Ten świat zostanie skonfrontowany ze Starą Ziemią, z technologią i zupełnie innym niż perspektywa magiczna podejściem do rzeczywistości. I jest to interesujące, warte przeczytania.

Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że przedstawiony w trylogii Miecz mroków świat jest trochę przymały, jak na obfitość motywów i wątków, które go wypełniają. Po lekturze pozostaje wrażenie nie tyle niedosytu – są odpowiedzi na najważniejsze i mniej ważne pytania – raczej ciasnoty. Jakby powieść była za mała, niczym za ciasne ubranie, dla wszystkich treści, jakie chcieli w niej zawrzeć Weis – Hickman. Ambitne cytaty z klasyki literatury, sięganie po mistyczną symbolikę Arcani Majores – wszystko wskazuje, że praca domowa została odrobiona i wyobraźnia nie spała, gdy powstawał zamysł powieści, a przy okazji obudziła się ambicja do stworzenia dzieła wielowymiarowego, nie tylko wielotomowego. To pierwsze się nie udało. Może dlatego, że wątki zanikają stopniowo nierozwiązane, motywy urywają się bez wyrazistego zamknięcia, gra z czytelnikiem trąci poziomem gimnazjalnym, a w kwestii rozwoju sztuki czarodziejskiej zabrakło wyraźnie pomysłu? Przy tym ergonomia całości szwankuje – trylogia jest nieproporcjonalna, jakby podział na tomy został wymuszony – pierwsze części opowiedziane są spokojnie, z wyczuciem, ostatni – przepchany akcją – zaczyna być bałaganiarski i niedopracowany. Można odnieść wrażenie, że w galopie wydarzeń autorzy chcieli ukryć wiszący nad nimi deadline i pragnienie zajęcia się kolejną powieścią.

Generalnie – to nie jest zła powieść i na pewno nie zasługuje na wdeptanie w grunt. Żal magicznej matematyki, mało trochę Tarota, który miał być, wg zamierzeń Margaret Weis i Tracy Hickmana, spoiwem opowieści; złośliwie dodam, że chciałabym dowiedzieć się, jak rozwiązano problem stosunków (tych stosunków)...

Niedoróbek nie da się zwalić na ciasny gorset konwencji – spłaszczenie jest ewidentnie cechą pisarstwa duetu autorskiego. Ale – w końcu nie jest to trylogia, do której się wraca.

Polecam – do jednorazowego użytku.

 

Małgorzata Koczańska

 

Margaret Weis, Tracy Hickman

Trylogia Miecz mroków:

Wykucie miecza mroków

Przeznaczenie miecza mroków

Triumf miecza mroków

Tłum: Andrzej Sawicki

Zysk i S-ka, 2003

 

 

 


Książka

Rzecz w uroku tajemniczych lądów

 

Trwa wielka wojna Wschodu z Zachodem. Jeszcze nigdy Boże Monarchie nie były tak zagrożone. Podczas gdy hordy Merduków plądrują zdobyty Aekir, w królestwach fimbriańskich następuje eskalacja walki o władzę pomiędzy koronowanymi głowami a duchowieństwem. W Hebrionie płoną stosy. Rozniecony przez kościół fanatyzm zagraża wszystkim obdarzonym mocą. Niektórzy z nich otrzymują szansę ocalenia. Jest nią udział w wyprawie do nieznanego lądu.

Tak, pokrótce, można streścić akcję wydanej przez MAG-a. Wyprawy Hawkwooda Paula Kearneya, pierwszy tom cyklu "Boże Monarchie". Trzeba przyznać, że zamysł autora był interesujący, fabuła pomyślana z rozmachem, a mnogość wątków daje duże możliwości ciekawego rozwoju dalszej akcji. Opisywany świat targany jest wieloma konfliktami, doświadcza wojny globalnej, starcia cywilizacji. Na tle tej wojny przedstawiona walka o władzę z wszelkimi jej negatywnymi skutkami społecznymi, i ta mniejsza, lecz nie mniej ważna walka o przetrwanie prześladowanych jednostek. I wreszcie tytułowa wyprawa, mająca na celu dotarcie do nieznanego kontynentu a, na jej tle zbliżająca się konfrontacja między dowódcą wyprawy a kapitanem statku Hawkwoodem.

Wszystkie przedstawione w książce procesy historyczne i społeczne, motywacje i postępowanie postaci decydujących o losach świata są przemyślane i wiarygodne. Autor podczas konstruowania swojej opowieści czerpał pełnymi garściami z naszej prawdziwej historii i okazało się to dla książki korzystne. Jest magia, romans, wielkie i małe tragedie, fascynująca przygoda. Czyli, wydawałoby się, wszystko, co jest potrzebne do powstania dobrej książki.

Prawie wszystko. Nie jestem zagorzałą wielbicielką fantasy, niemniej zdarzyło mi się w ostatnich latach przeczytać kilka lepszych pozycji z tego gatunku i, żeby to było jasne, wcale nie szczególnie wybitnych, tylko po prostu dobrze napisanych. Tymczasem główny grzech Wyprawy Hawkwooda to braki warsztatowe. Autorowi nie udało się stworzyć pełnokrwistych postaci. Bohaterowie są dwuwymiarowi i poza nielicznymi przypadkami nie wzbudzają w czytelniku wielkich emocji. Trudno się z nimi identyfikować, ich rozterki, dylematy, tragedie niewiele czytelnika obchodzą.

Zbyt wiele miejsca zajmują bardzo szczegółowe opisy statków, miejsc, armii, natomiast sceny, z założenia dynamiczne, jak chociażby bitwy, są nakreślone po łebkach i nie przekonują. Nawet upadek Aekiru, rozpoczynający właściwą akcję książki, nie robi wrażenia. A przecież zdobycie Miasta Boga przez brutalnych najeźdźców – rzeź, pożoga, gwałty powinny czytelnika, choć trochę, jeśli nie poruszyć to przynajmniej zaciekawić. Warstwa dialogów to kolejne pasmo niedociągnięć. Nie sposób pozbyć się wrażenia, że ludzie tak nie mówią. Mnie, w każdym razie tacy rozmówcy nie mogliby ani przekonać, ani nastraszyć, ani rozbawić. Najwyżej znudzić.

Natrafiamy też na absurdy. Przykładem jest chociażby scena potyczki pod Wałem Ormanna, z użyciem pistoletów skałkowych, zaopatrzonych w lont, który to lont, sądząc z opisu tejże potyczki, musiałby mieć ładnych parę metrów długości. Na dodatek pistolety zapewne były samopowtarzalne lub maszynowe. Inaczej nie da się tej sceny wytłumaczyć. Ewidentnie już w fazie opracowywania oryginału zabrakło solidnej pracy redakcji. Chociaż, biorąc pod uwagę poprzednią twórczość tłumacza (vide spieprzony dokumentnie w warstwie merytorycznej Szturm przez Gruzję Stirlinga) wszystko jest możliwe. Ale wydawca polski również się nie popisał. W trakcie lektury odniosłam wrażenie, że ani tłumacz, ani redaktor nie czytali tekstu, który mieli opracować. Co to znaczy, że na schodach "walały się ciała kapłanów"? Nie sprzątali tam, czy co? Jak wygląda "rozdzierający serce, krzywy uśmieszek"? To tylko mała próbka.

Szkoda, że tak wyszło. Bo jeśli czytelnik przebrnie już przez połowę książki i przestanie zwracać uwagę na warstwę językową, opisywana historia może go wciągnąć a nawet zaciekawić. W końcu tajemnicze lądy zawsze nas pociągały.

 

Dorota Pacyńska

 

Paul Kerney

Wyprawa Hawkwooda

cykl Boże Monarchie

Tłum. Michał Jakuszewski

MAG 2004

Cena: 29,00

 

 

 


Książka

Jedwabisty kot

 

Zapowiadało się nieźle. Nagroda Locusa dla najlepszej powieści roku, a przede wszystkim tematyka, która sprawiła, że ostrzyłem sobie zęby na te książkę, odkąd tylko ukazała się w zapowiedziach. Ale niestety, zapowiadało się lepiej niż wyszło.

Już okładka była rozczarowaniem. To jedna z tych okładek, które zdaniem grafika wiążą się z treścią książki. Czegóż tam nie ma – jest i motyl, zapewne jedwabnik, nie znam się, to się nie czepiam. Jest delikatna twarz dziewczyny o wschodnich rysach. I szczęśliwa rodzinka australopiteków, tak na oko australopithecus afarensis. Wszystko w ulubionej przez oficynę Solaris tonacji brązowo-buro-sraczkowatej.

Gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie neandertalczycy, a gdzie australopitek? Jeśli już grafik koniecznie chciał nawiązywać do treści, to mógł równie dobrze narysować jedwabistego kota, przynajmniej byłaby jakaś zgodność z tytułem. A tak kulą w płot...

Pospiesznie obłożyłem książkę w starą gazetę i zabrałem się do czytania.

W środku na szczęście lepiej, przynajmniej zajawka z grubsza zgadzała się z tym, co dane mi było przeczytać, i nie zdradzała zbyt wiele. Co prawda, autor na pierwszej okładce nazywa się Levinson, na czwartej już Levinsow, ale w końcu powieść nawiązuje do ewolucji i łatwo można przyjąć, iż nazwisko uległo radiacji adaptatywnej. Jak obecnie wiadomo, jednocześnie występowały różne gatunki hominidów, więc dlaczegóż nie miałoby to dotyczyć również populacji Levinsonów/Levinsowów?

Autor sprawił się lepiej od polskiego wydawcy. Historia genetycznych eksperymentów Amiszów, kryminalna intryga z tym związana, wątek paleoantropologiczny – to wszystko rzeczywiście wciąga. Chociaż z jednym, istotnym zastrzeżeniem.

Antropologia jest porywającym tematem dla fantastyki, lecz, ostatnio przynajmniej, bardzo niewdzięcznym. Nowe metody badawcze – analiza DNA, udoskonalone datowanie, powtórne interpretacje szczątków kopalnych – spowodowały, że stare teorie upadają w zastraszającym tempie. Powstają za to nowe i, pechowo dla Paula Levinsona, dotyczą właśnie neandertalczyków. Wiemy coraz więcej na ich temat, ich życia i zagłady.

Kod jedwabiu ukazał się po raz pierwszy w 1999 roku. Wtedy już wiedzieliśmy, że homo sapiens neanderthalensis nie jest naszym przodkiem. Dowiodły tego badania genetyczne, porównanie DNA ze szczątków neandertalskich i ludzi współczesnych. Okazało się, że genetycznie bliżej każdemu z gatunków do szympansa niż do siebie wzajemnie.

Ta teoria miała luki, które wykorzystali nie tylko jej naukowi przeciwnicy. Badania prowadzono na DNA mitochondrialnym, w dodatku porównywano je nie z próbkami ludzi neandertalczykom współczesnym, wyniki więc można było zakwestionować. Pasowało to do naszych pragnień, jakoś odrzucaliśmy świadomość, że być może wytępiliśmy naszych rozumnych kuzynów, a jeśli nawet nie był to "paleolityczny holocaust", to po prostu nie znalazło się miejsce dla obu gatunków. Chcieliśmy wierzyć, że ich geny przetrwały w nas, że tysiące lat współistnienia w Europie nie przeminęło bez śladu.

Zaowocowało to różnymi teoriami. Niektóre z nich głoszą, że wiele z naszych cech to neandertalskie dziedzictwo. Rude włosy, pewnie zdolności z pogranicza nauki i parapsychologii. Nawet języki, jak baskijski, niepodobny do żadnego, którego występowanie dziwnie zgadza się z ostatnim neandertalskim bastionem na świecie.

Zaowocowało też powieścią Paula Levinsona. On też założył, że neandertalczyk nie cały umarł, żyje nadal w nas. Też pewnie chciał w to wierzyć.

Niestety, przełom lat 2003/2004 przyniósł nowe wieści. Analiza DNA jądrowego, na dodatek na materiale porównywalnym, czyli szczątkach neandertalskich i człowieka kromaniońskiego potwierdziła wcześniejsze badania. Zaś projekt Stage 3 wyjaśnił przyczyny wyginięcia neandertalczyków. Nie były tak dramatyczne, jak się obawialiśmy, i – jak się okazało – prawie, jako gatunek, podzieliliśmy ich los.

Mimo dezaktualizacji założeń powieść Levinsona, o dziwo, się broni. Akcja wciąga, przesłania niekonsekwencje i niezgodności z aktualnym stanem wiedzy. Autor jest sprawnym rzemieślnikiem, istotnie, jest to "kryminał przyszłości o przeszłości", jak napisano na okładce. Warto więc, nawet z przymrużeniem oka na nieścisłości. Ale ostatecznie kanałów na Marsie też nie ma.

 

Tomasz Pacyński

Paul Levinson

Kod jedwabiu

Tłum. Jarosław Cieśla

Solaris 2003

Cena: 31,90

 

 

 


Książka

Made in Russia

 

Antologie ponoć nie mają wzięcia – powtórzę słowa mojej przyjaciółki, która w zeszłym miesiącu omawiała Demony. Ona też powątpiewała, cytując opiniotwórcze środowiska. Czy ta obiegowa prawda ma jakąkolwiek podpórkę w rzeczywistości, czyli kieszeniach i portfelach czytelników? Nie sądzę, gdyż potrafiłabym z marszu wymienić kilka antologii, które cieszyły się dużym zainteresowaniem – znaczy zostały zakupione i przeczytane. I gdyby antologie się nie opłacały, nie byłyby wydawane z rozmachem przez różne wydawnictwa. Nikt nie lubi wyrzucania pieniędzy w błoto.

Wydawnictwo Solaris, jak widać, nie przejmuje się powszechnie panującą opinią, dzięki czemu możemy cieszyć się drugą, po Wilczej krwi, antologią rosyjskiej fantastyki Zombi Lenina.

Zebrano w niej sześć opowieści – od opowiadań Kira Bułyczowa, Andrieja Łazarczuka i Alana Kubatijewa, przez nowele Siergieja Siniakina i małżeństwa Diaczenków, do mini-powieści Andrieja Stolarowa – w większości uhonorowanych nagrodami Interpresskon, Bronzowaja Ulitka i Strannik.

Moim zdaniem najlepsze z nich to Spalona wieża Diaczenków i Mnich na skraju ziemi Siniakina. Zapewne czytelnikom mogą spodobać się zupełnie inne opowiadania, ale – jak wiadomo: de gustibus non est disputandum – a ja lubię historie klimatyczne, niedopowiedziane, pozostawiające margines własnym domysłom i interpretacjom.

Jedzie sobie Gaj drogą, wiezie cenny ładunek – nutrie, i stara się jak najszybciej dotrzeć do miejsca przeznaczenia. Nagle okazuje się, że przeznaczenie staje przed nim w osobie Szczurołapa, którego znamy z zupełnie innej bajki – to ten wysoki, dość ponury facet, z kościstymi kolanami i cudownym fletem, dźwięki którego wyprowadzają szczury z miasta. Gaj zna swojego pasażera z opowiadań staruchy Tiny i wie, że interesy ze Szczurołapem źle się kończą. Mimo to nie potrafi pohamować odruchu dobrego wychowania i rozpoczyna z nim rozmowę. A jak się ich spotkanie rozwija i gdzie w końcu dotrze Gaj? – reszta w Spalonej wieży.

Siniakin przedstawia historię Rosji, a właściwie jeszcze Związku Radzieckiego w noweli Mnich na skraju ziemi – od 1936 do 1965 roku. W przededniu drugiej wojny światowej święcili triumfy aeronauci, którzy w balonach wzbijali się ku chmurom, albo i wyżej, aby sprawdzić, jak to jest w przestworzach niebieskich. To, co tam znaleźli, nie wyszło raczej załodze na dobre. Część z nich zginęła, część przez lata siedziała w obozach. Arkadij Naumowicz Sztern – jeden z czołowych aeronautów przetrwał obóz w Ekibastuzie, przetrwał okres prześladowań i przesłuchań i stara się wieść życie, nie wadząc nikomu, nie trwoniąc czasu na wspominki ze złotego okresu aeronautyki. Ma bowiem coś, co przechowuje przez te wszystkie lata, coś, co pomaga mu żyć.

Oczywiście, oprócz tych dwóch omówionych nowel, inne też świetnie się czyta. Szczególnie, że Kir Bułyczow zeprezentował się w ostatnim opowiadaniu z cyklu o Wielkim Guslarze. Łazarczuk w stareńkiej (bo sprzed dziesięciu lat) Mumii. I Stolarow – również w Mumii. Jak można się zorientować po tytułach – oba opowiadania traktują o zabalsamowanym przywódcy Związku Radzieckiego.

Gwoli podsumowania powiem tylko, iż cieszę się, że wydawnictwo Solaris ma w nosie obiegowe opinie i dzięki temu możemy poczytać Zombi Lenina. I mam nadzieję, że to nie ostatnia antologia z tej serii.

 

Karolina Wiśniewska

 

Antologia rosyjskiej fantastyki

Zombi Lenina

Solaris, 2003

Tłum: EuGeniusz Dębski, Paweł Laudański, Aleksander Pędziński

Stron: 277

Cena: 29,90

 

 

 


Komiks

Czarno na białym

 

Wydawnictwo Labirynt Boox pragnie wpasować się w polski rynek fantastyczny i komiksowy. Dzięki swym niekonwencjonalnym publikacjom na pewno zostało dostrzeżone przez fanów historii obrazkowych. Pierwsza część Świata Kropli pięknie namalowana przez Piotra Zwierzchowskiego była niewątpliwym wydarzeniem w polskim świecie fanów komiksu. Po raz pierwszy dołączono płytę z muzyką warszawskiego zespołu "Dragon’s Eye", będącą ilustracja do tego rodzaju opowieści. Teraz przyszedł czas na następny album komiksowy, antologię, jak mówi sam podtytuł Black&White – zbiór czarno-białych historii rysunkowych. Zeszyt otwiera autorska historia Zwierzchowskiego Prawo kamieni, utrzymana w konwencji fantasy przemieszanej jednak z naszą rzeczywistością. W jakimś podziemnym państwie żyje rasa podobna do elfów, która początkowo miała za zadanie opiekować się ludzkością i przekazywać jej wiedzę, teraz jednak korzysta z naszej technologii przewyższającej ich własną. Główny bohater Łomega przyłapuje swoich podwładnych na dobijaniu rannej w wypadku ludzkiej kobiety, za taką zbrodnię całej drużynie grozi nawet śmierć. Łomedze zmieniono tę karę na uczestnictwo w wyprawie do nowej, tajemniczej jaskini, gdzie znajduje się niezbadane miasto, z którego nikt jeszcze nie powrócił. Tak kończy się pierwsza część komiksu, zapowiadającego się na całkiem niezłą opowieść. Zwierzchowskiemu nie sposób odmówić talentu narracyjnego, widać też, że autor jest z zawodu architektem, najlepsze kadry to te ukazujące panoramę podziemnego miasta. Następny komiks Sumień biel Aleksandra Zawady to typowa fantasy z domieszką grozy. Fabularnie scenariusz nie wnosi nic nowego do gatunku, ale jest dość poprawny. Graficznie wypada dużo gorzej, rysunek jest niestaranny, jakby rozmazany, autor pragnie urozmaicić komiks przez dziwaczne kadrowanie i nietypowy układ stron, co niestety nie poprawia ogólnego wrażenia. Kolejna trzystronicowa historia Piotra Zwierzchowskiego wygląda na typową zapchajdziurę, komiks bez tytułu i bez większego sensu. Za to kolejny komiks Ósmy pasażer, autorstwa Macieja Wojtali, jest niewątpliwie perełka zdobiącą cały ten zbiór. Swobodna wariacja na temat, co robią krasnoludki po odejściu Królewny Śnieżki, niezmiernie przypadła mi do gustu. Krasnoludki nie są w tej opowieści miłymi stworkami, a raczej bandą zdemoralizowanych, nudzących się skurczysynów, pragnących krwawej zabawy, najlepiej cudzym kosztem. Akcja zaczyna się w chatce krasnali, gdy wpadają na pomysł, jak by tu się jakoś zabawić, i konstruują jakąś machinę. Następnie mamy przeskok do jakiejś dziwnej wojny pomiędzy elfami, ludźmi a orkami, widzianej oczyma gnoma Śnieżka będącego mimowolnym bohaterem armii krwiożerczych orków. Dzięki niemu orki zdobywają twierdzę ludzi, a Śnieżkowi dane jest poznać tajemnicę, kto stoi za całym tym zamieszaniem. Jest to typowy komiks z jajem, nieco może okrutny, ale dzięki temu przypomina nieco skecze Monthy Pythona. Styl autora, nieco groteskowy, znakomicie odzwierciedla klimat tej mrocznej opowieści. Sukkub z rysunkami Łukasza Krzyżanowskiego i scenariuszem Zwierzchowskiego, jest romantyczną historią miłości szlachcica do zmarłej kochanki. Jego miłość przywołuje ciało zmarłej zza światów, jednak tylko na chwilę, następnym razem pojawia się demon. Klasyczny rysunek nie robi większego wrażenia, scenariusz też nie jest jakimś wielkim dziełem, słowem przeciętna opowiastka. Królestwo Macieja Perkowskiego nieodłącznie kojarzy mi się z Katedrą Tomasza Bagińskiego, rysunek jest bardzo oszczędny, techniczny a scenariuszowo zbyt przypomina wspomnianą Katedrę. I ostatnia opowieść, Mąż i żona, rysowana przez Łukasza Stachniaka i napisana przez Piotra Zwierzchowskiego to typowa antyutopia, klony wychowywane przez maszyny uwielbiają Cesarza, dla którego są jedynie zaczątkiem jego nowej armii. Zarówno pod względem scenariusza i grafiki, jest to przeciętny komiks.

Podsumowując, album jest dość ciekawy, zbiera różne gatunki komiksu w jednym miejscu, a elementem łączącym wszystko są jedynie dwa kolory: czarny i biały. Na plus można zaliczyć prezentację prac poszczególnych rysowników w minigaleriach, tam dopiero widać, że nie wszystkie ich możliwości zostały całkowicie wykorzystane. Ogromną niespodzianką jest forma wydania albumu, za dość niewielką cenę dostajemy prawie stustronicowy komiks, na wysokiej klasy kredowym papierze, z bardzo dobrą jakością druku. Oczekuję, że następna antologia będzie przynajmniej na takim samym poziomie.

 

Adam Kalisty "Tequila"

 

Labirynt. Black&White

Antologia nr 1

Wydawnictwo Labirynt, 2004

Stron: 96

Cena: 19,90

 

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 07 >