strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
EuGeniusz Dębski Publicystyka
<<<strona 12>>>

 

Mój fantastyczny Wrocław

 

 

O AUTORZE
Eugeniusz Dębski (znany również jako Ed, Gieno, czasem Owen Yeates) rocznik '52, mieszka na stałe we Wrocławiu. Z wykształcenia filolog-rusycysta, absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego. Na swoim koncie ma kilka powieści z gatunku SF i Fantasy, thriller SF, melanże powieści sensacyjnych i fantastycznych. Ponadto kilkadziesiąt opowiadań opublikowano na łamach "Fantastyki", "Nowej Fantastyki", "Fenixa", "Portalu" i "Science Fiction" - kilka z nich zostało przetłumaczonych na niemiecki, węgierski, czeski i rosyjski. Twórca postaci Owena Yeatesa i Xameleona Hondelyka (przypominającego samego Giena). Uhonorowany całym szeregiem nagród.

W zasadzie mógłbym napisać, że nie muszę udowadniać, że Wrocław miastem fantastycznym jest. Tak by postąpił hardy mieszkaniec Krakowa i butny warsiawiak. My, wrocławianie, nie musimy obuchem udowadniać swoich racji.

Udowodnimy to inaczej.

Po pierwsze, czy gdyby to miasto nie było fantastyczne, trzymałoby mnie tak długo w swoich objęciach? To 33 lata. Nie każdy czytelnik Fahrenheita może się pochwalić takim dorobkiem kalendarzowym, prawda? Ba, większość nie może.

A my, z Wrocławiem, możemy.

Przyjechałem tu, pod koniec trzeciego ćwierćwiecza ubiegłego wieku na egzaminy wstępne. Spędziłem w pociągu osobowym klasy drugiej PKP w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej cztery godziny. Doznałem, wsiadając do owego pekapu, biegunki ze strachu, i z nią przyjechałem z Górnego Śląska do stolicy Dolnego. Wysiadłem z pociągu i pomaszerowałem do akademika, co się miał nazywać Szklany Dom. Oczywiście – pomaszerowałem złą drogą. Na uginających się nogach. Nie tylko ze strachu: każdy, kto ma więcej niż dwadzieścia lat albo słuchał uważnie ojca lub babci, wie, co to było biegunka w wagonie drugiej klasy PKP w PRL.

Wyszedłem więc i zanurzyłem się we wrocławską noc, w nieznane i napawające lękiem miasto, w ulewę. W ulewę z ulgą, bo mogłem się pozbyć woni, jakiej się nabawiłem w pociągowym kiblu (tak, nie bójmy się tego słowa, kiblu).

Ruszyłem błędną ulicą, Kołłątaja, jak pamiętam, i nagle w tej nocy i ulewie, zza rogu, z ulicy Reymonta, wyszedł na mnie jasny, może nawet biały... garnitur!

Sam.

Marynarka i spodnie.

Przez sklejone zalanymi deszczem rzęsy zobaczyłem go wyraźnie, z odległości sześciu, może ośmiu metrów. Na szczęście byłem po długiej sesji dolegliwości fizjologicznych, i nic już od tej strony nie mogło mi grozić.

Kilka sekund później, już niemal walący się w omdlenie, zobaczyłem, że w tym garniturze jest afrowrocławianin, jak powiemy dziś, w dobie politic correctness. W każdym razie – wtedy pomyślałem z ulgą: "Murzyn!". Rozminęliśmy się, poszliśmy każdy w swoim kierunku. A po chwili pomyślałem: "To miasto mnie nie chce! Na pewno przewalę egzaminy, na pewno się nie dostanę".

Zdałem z wyróżnieniem, dostałem się, skończyłem. A już wcześniej dotarło do mnie, że miasto to nie odrzuca mnie, nie odstrasza, nie kopie czarną stopą. Nie, ono powiedziało: "Zobaczysz, chłopie, tu się będzie działo!".

Nie czuję się oszukany. Kawał pięknego dziania za mną i przede mną drugi taki.

Przeżyłem tu sporo myślenia o sobie, o fantastyce, o wzajemnym naszym do siebie stosunku. Tu stałem w kolejce po wymarzone książki, tu penetrowałem księgarnię radziecką, dygocąc z nadziei, że doszedł kolejny tom Zarubieżnoj fantastiki i będzie można poczytać coś z USA, Anglii, Rumunii, NRD albo i Polski. Tu, w końcu, zobaczyłem Samego Kira Bułyczowa, na żywo. Tu wpisał mi dedykację i podpisał się PRAWDZIWYM IMIENIEM I NAZWISKIEM! Dołączywszy mnie do kilku zaledwie Polaków, i w ogóle Ziemian, którzy wiedzieli, że nie nazywa się Bułyczow, tylko Możejko. Czyż to nie fantastyczne?

Tu się ożeniłem, tu zrobiłem prawo jazdy, tu zostałem ojcem...

Tu Wrocław pokazał, że jedno z drugim ma sporo wspólnego.

Jeśli kogoś nudzą głupie kombatanckie (ale nie polityczne!) wspominki, może przewinąć z pięć akapitów, powiem kiedy wracać.

Przeżywałem wielki rok 1979. Wielki nie dlatego, że po nim nastąpił wielki 1980, a wielki dla mnie: od roku pracowałem na budowie, w brygadzie, która miała wykończyć budynek, a w budynku tym było moje upragnione i wymarzone mieszkanie. W marcu 1980, kiedy jeszcze nic się specjalnego nie działo, może były jakieś kartki, normalka, budowa się dla mnie skończyła i miałem wracać do normalnej pracy w ELWRO (produkcja seryjna komputerów, trzeba mieć trochę lat, żeby zrozumieć ironię zawartą w tym sformułowaniu). Dwa tygodnie wcześniej, w posiadanym samochodzie, w Skodzie Octavii pękła rura wydechowa, tuż przy kolektorze. Rury kupić nie mogłem, a wszystkie warsztaty produkujące rury produkowały je do standardowych samochodów, octavia już do nich nie należała. Standard to był 125p, 126p, łada, skoda 1000MB, wartburg i trabant. Szukałem długo warsztatu, i w końcu – musiało – udało się. Umówiony zostałem na wizytę dokładnie 1 kwietnia. I tegoż dnia miałem wrócić do pracy w macierzystym ELWRO.

Jadę zatem tą głośną octavią, obok mnie milicyjna warszawa, niestety. Strzeliło trzy razy z rury, mimo że wyciągnąłem cięgno ssania. Za skrzyżowaniem mnie zhaltowali, zrugali, wysłuchali tłumaczeń, pokiwali głowami... I powiedzieli: "Karzę pana mandatem stuzłotowym. Zatrzymuję również dowód rejestracyjny, w zamian otrzymuje pan bezterminowy dowód zastępczy. Proszę naprawić samochód, przejść badanie techniczne i odebrać dowód rejestracyjny. Do widzenia". Trudno, bezterminowy to lepiej niż na tydzień, wiadomo – tak stary samochód przeglądu bez przygotowań nie przejdzie. Spokojny więc raczej udałem się po pracy do warsztatu, tam odsiedziałem kilka godzin, poprawka była następnego dnia. Potem, zanim poprawiłem hamulce, rura pękła, reklamacja, potem jeszcze jedna. W sumie minęło ze trzy tygodnie z tym dowodem zastępczym.

 

 

Tak więc po jakichś trzech tygodniach, kiedy już miałem samochód mocno podrasowany i niemal gotowy do przeglądu, jechałem sobie do mieszkania, w którym miałem za kilka miesięcy zamieszkać, zatrzymała mnie inna brygada milicji. Standard, kontrola dokumentów. Ja – spokojny, że mam zastępczy dowód. Podaję go. Konsternacja – pan jeździ na nieważnym dowodzie. Ja – jak to? Przecież jest bez-ter-mi-now-wy?!

– Właśnie tak.

– No to o co chodzi?

– To jest tak zwany dowód na zjazd do garażu.

– Co-o–o-???

I tak dalej. Zabierają mi zastępczy dowód bezterminowy.

– Karzę pana mandatem stuzłotowym. Ponadto powinien się pan zgłosić w komendzie miejskiej, pokój 19, i tak dalej....

Wściekły, uboższy o kolejne 100 złotych, podłamany, następnego dnia jadę do komendy. Tramwajem. Bo ten kwitek na zastępczy dowód nie upoważnia do jazdy niczym po niczym.

Pani kapitan jest na dwutygodniowym zwolnieniu.

A chorąży Jakiś Tam powiada:

– Tylko pani kapitan jest władna.

– Ale tu jest napisane, że mam w ciągu siedmiu dni załatwić sprawę, a jej nie ma.

– A ja nic nie mogę. Inaczej – mogę pana ukarać mandatem stuzłotowym. Za przekroczenie terminu. A prywatnie radzę – zrób pan przegląd i wal pan do drogówki po swój zabrany dowód.

Następnego dnia była sobota. Rano przyjechał do mnie z wizytą brat. Wpakowaliśmy do samochodu syna Macieja, lat cztery, jedziemy trzysta metrów od domu, na błonia nad Odrą, podregulujemy hamulce. Banalna sprawa, podnośnik, klucz do kół i śrubokręt. Czysta robota. Podnosimy wóz, zdejmujemy koła...

Warkot silnika łodzi na rzece.

Maciuś:

– Tatuś – motojufka!

A mnie ciarki po plecach. Motojufka skręca i przybija do brzegu. Maciuś podskakuje, szczęśliwe dziecko.

– Tatuś! Stoi, ziobać – jadjo!

Jadjo w motojufce coś gaworzy. Jak zwykle niezrozumiale. Ale chorąży w białej czapce mówi poprawną polszczyzną. Już mam pewność. Stało się.

– Dzień dobry, chorąży Trzas Prask. Poproszę dowód rejestracyjny, osobisty, prawo jazdy...

– A coś się stało?

– Pan naprawia samochód, a tu tego nie wolno robić.

– Nie naprawiam, tylko reguluję hamulce, a to polega na włożeniu końcówki śrubokręta w ten oto otwór i pokręcenie tą zębatką. Żadnych płynów, żadnego smaru, żadnego oleju, nawet kluczy nie wyjąłem, przecież pan widzi?

– Nie wolno. Zakaz wojewody. Brudzi się trawa i woda.

– A myć wolno?

– Tak. Myć wolno. Bez detergentów.

– A kto myje samochód wodą odrzańską bez detergentów?! Żeby sobie wóz zabrudzić?

– Proszę pana, ja z poleceniami wojewody nie dyskutuję.

Dwa fiaty schną na słoneczku. Piana już wsiąkła w trawę. Właściciele-farciarze przecierają karoserie irchami.

Podaję dokumenty.

Zaczynam wolno i wyraźnie opowiadać:

– Padła mi rura wydechowa, to nietypowy wóz. Pański dowcipny kolega z drogówki...

– Ja nie mam kolegów w drogówce.

– No to nie kolega, ale dowcipny był. Więc on mi..

– Tatuś. Jadjo gada!

– A co to za świstek?

– To? To jest kwit, że zabrali mi dowód zastępczy.

– Ta-a–ak?

– I chojągiefka jest!!!

– No tak, bo jak ten władza zabrał dowód, to powiedział, że daje w zamian bezterminowy...

– Przepraszam, muszę to wyjaśnić z centralą.

Poszedł do łodzi i gaworzy z jadjem. Maciuś w ekstazie. Brat w krzakach, ja w depresji.

Wraca chorąży. Podaje mi papiery.

– Niestety, jest sobota i centrala... Nieważne. Karzę pana mandatem stuzłotowym. I daję radę, proszę stąd szybko umykać, bo jakby przyjechała drogówka, to panu wlepią tyle, że...

– Ale za co, na Boga?

– Panu nie wolno tym wozem nawet metra przejechać.

– No to jak mam dojechać na przegląd? Najbliższa stacja diagnostyczna jest na Borowskiej! Jak mnie zatrzyma patrol, to może uwierzy, że jadę właśnie na przegląd?!

– Niech pan wynajmie lawetę.

Dup.

Zapłaciłem, Maciuś pomachał motojufce, motojufka mu nie odmachała. Cham, za stówę mógł przynajmniej dziecku przyjemność zrobić.

Żeby już nie przeciągać sprawy. Na przegląd, oczywiście, dojechałem. Przeszedłem przegląd. Diagnosta zręcznie zgarnął pół litra żubrówki do szafki. Uderzyła w inne flachy, brzęknęło.

Wrocław po raz drugi powiedział: Tu się, kochany, nudzić nie będziesz!

I ciałem się stało.

Nie nudziłem się nigdy.

Tylko mi się ckniło bez fantastyki, mało jej było, dziesięć książek w roku, więc z tego łaknienia człowiek sięgał po wszystko, co choć z daleka trąciła fantastyką, kupowało się bzdury o UFO, o chińskich wróżbach, chodziło na wszystkie filmy, nawet enerdowskie, gdzie kosmonauci z ortalionowych pomarańczowych kombinezonach szlajali się po hałdach i ugorach... Czyhało się na każdą okazję, żeby possać trochę z – podobno – obfitego cyca Madame Fantasicque.

Przypadkiem trafiłem kiedyś na plakat z odręczną informacją: "Spotkanie autorskie. Kir Bułyczow. Biblioteka Wojewódzka". Poszedłem, poznałem Kira, dostałem autograf.

Potem zawiązał się klub, z Andrzejem Żelaznym na czele. Nie wiem, w jakim kierunku poszedł, z fantastyki się urwał, chyba. Ale klub jako taki przeżył. Pojawili się młodzi ludzie, Andrzej Drzewiński, Andrzej Ziemiański, potem jeszcze młodszy i maskujący zalęknienie głosem donośnym Jacek Inglot. Wtedy jeszcze nie pisał Robert Szmidt, ale w klubie był, i był postacią znaczącą. Była drużyna o wiedzy tak znacznej, że zgrzmociła resztę Polski w telewizyjnym turnieju wiedzy o SF i F. To było tak dawno, że nie było jeszcze fantasy!

Dacie wiarę?

To tylko część tego, co mógłbym w nurcie kombatancko-wspomnieniowym snuć. Może być jednak nudno. Odejdę więc, jak Michał Wiśniewski, pókim na fali.

Po prostu uwierzcie mi, wiem, co mówię, kiedy twierdzę, że Wrocław stolicą polskiej fantastyki jest.

A ponieważ jesteśmy już w Europie!..

 

pisane 12-14 marca 2004

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 12 >