strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Łukasz Orbitowski Literatura
<<<strona 20>>>

 

Rysunek Anioła

 

 

O AUTORZE
Łukasz Orbitowski - rocznik '77. Absolwent filozofii UJ. Po kilku latach obijania się po pismach i wydawnictwach "wysokokulturowych" zwrócił się w stronę fantastyki. Zaczął wraz z Science Fiction, publikując "Diabła na Jabol Hill" w pierwszym numerze tego pisma. Jego opowiadania drukowała Nowa Fantastyka, Sfera, Science Fiction i Ubik. Wydano mu dwie książki ("Złe Wybrzeża" - 1999, "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" - 2002), wydawnictwo Ares2 zapowiada trzecią, "Horror show" jak tylko się ociepli.

We Wrocławiu pojawił się Lucyfer. Postanowiliśmy go poszukać i wzięliśmy wszystko, co uznaliśmy za potrzebne.

Drugi twierdził, że Lucyfer ukazuje się od roku, w starszej części miasta. Pierwsze świadectwo jego obecności wiąże się z objawieniem maryjnym w podwrocławskiej Oławie. Na murze przy stadionie, obok domu Drugiego, wykwitła Matka Boska. Przynajmniej tak się zdawało. Na zdjęciach widziałem ciemną plamę, której od biedy można przypisać ludzkie kształty. Zbudowano prowizoryczny ołtarz, pod którym starcy i starowinki kładli się krzyżem. Pewnego dnia na murze wykwitła druga plama, ciemniejsza od poprzedniej. Wyglądała podobno jak chmura przeciążona piorunami, niektórzy dopatrzyli się w niej upiornej twarzy. Zjadła pierwszą plamę podczas pełni księżyca. Ludzie powiedzieli, że zło zawitało do miasta.

W sierpniu zeszłego roku student usiłował dobrnąć do akademika. Toczył się przez miasto i spotkał faceta. Facet miał wódkę, wypili trochę i okazało się, że idą w tym samym kierunku. Wędrowali i chłopak zorientował się, że wkoło panuje nieprzenikniona ciemność, a nieznajomy ma trzy metry wzrostu i stalowe włosy. Dookoła rozpościerało się pustkowie, wyklęta przez Boga, księżycowa ziemia. Chłopak rzucił się do ucieczki, diabeł pognał za nim. Chłopak zrzucał z siebie kolejne ciuchy, a diabeł zatrzymywał się i je zjadał. Nieszczęsny gnojek – znaleziono go nad ranem, zsiniałego z zimna. Wyglądał, jakby otulał się własnymi wymiocinami.

Innym znowu razem do szpitala trafiła dziewczyna z obrażeniami wewnętrznymi. Jakoś doszła do siebie i opowiadała bliskim, że w knajpie spotkała faceta, łudząco podobnego do Johnny’ego Deppa, a ona uwielbiała Deppa od czasu jego debiutu w filmie Burtona. Przez moment myślała nawet, że to prawdziwy Depp. Pojechali do hotelu i jeśli jej wierzyć, gość miał półtoracalowe igły na członku, zwrócone w stronę brzucha.

Drugi znał wiele podobnych historii.

– Jest kilka wyobrażeń Lucyfera – powiedział, kiedy wyszliśmy na miasto, zabierając wszystko, co będzie nam potrzebne. – Niektórzy mówią, że jeździ czarną beemką. To stara opowieść i zawsze ożywa, kiedy diabeł jest blisko. Najprawdopodobniej jednak może przybrać dowolną postać. Ale jak zmrużysz oczy, zobaczysz, że jest ogromnym aniołem o ołowianych skrzydłach i rogach jak u jelenia. Poważnie. Ludzie tak mówią.

Nie wiedzieliśmy do czego przyda się Lucyfer ani co zrobimy, kiedy go spotkamy. Nie mieliśmy też pojęcia, gdzie szukać, i każde miejsce wydawało się dobre. Zaczęliśmy więc od restauracji Hawana, gdzie podają podróbki kubańskiego żarcia. Mają kapitalną zupę z czosnkiem, wygląda jak rzygi niemowlaka, ale można ją jeść w nieskończoność.

– Wic w tym, że Lucyfer pojawia się wówczas, gdy chce być znaleziony – zauważyłem. – Możemy błądzić tutaj do rana.

– Mi jest dobrze – odparł Drugi – i tak nigdy nie robimy niczego innego.

Święte słowa.

– Atrakcja polega na tym, że to sam Lucyfer – opowiadał Drugi. – Nie jakiś tam szatan z dziupli, albo diabeł metalowców. Żaden sukinsyn, pachnący siarką. Lucyfer, panie kolego. Anioł. Gentleman wśród czystych duchów.

Drugi, gdy był młodszy, przypominał anioła. Teraz udowadniał, że można mieć długie włosy, będąc zarazem zupełnie łysym. Zjedliśmy, dochodziła dziesiąta. Poszliśmy do bramy i wypaliliśmy trochę tego, co wzięliśmy ze sobą jako niezbędne do poszukiwania Lucyfera.

We Wrocławiu bywam od lat i znam już trzy miejsca: pręgierz na głównym rynku, ulicę Więzienną i mieszkanie Drugiego, ale umiem trafić tylko pod pręgierz. Wędrówka przez nocny Wrocław jest jak spacer w śniegowej kuli, jak wędrówka po galerii widm. Idę w gorącym powietrzu, po ścianach prześlizgują się cienie. Droga mnie prowadzi, wybiera zakręty, stawia mury, zatrzymuje, pcha, jakby nie ufała moim krokom. Kamieniczki wyginają się w łuki nad głową. Dachy się całują, a ja sunę, poddany magii miasta. I zawsze docieram na ulice Więzienną, gdzie mamy swoje knajpy, a potem wytaczam się w szarość przedświtu. Lezę znowu, umaltertowany, a miasto prowadzi mnie nieomylnie do domu mojego przyjaciela. Czasem myślę, że Wrocław dba o mnie, żebym nie przepadł.

Wyszliśmy z Hawany, wyjąłem co trzeba i podałem Drugiemu. Ruszyliśmy w dół ulicy, na Więzienną. Otumanialiśmy się powoli i bezwstydnie. Mijaliśmy rodziny na wieczornym spacerze, przytulone parki, tabuny młodzieży, patrole policji, ale nikt nas nie zatrzymał. Pomyślałem, że społeczna akceptacja źródła naszej radości ostatecznie się dokonała i powiedziałem o tym Drugiemu.

– Mowa – rzekł Drugi i się zakrztusił.

– Uwielbiam Wrocław – stwierdziłem. Przystanęliśmy, w środku lipca i miasta, na początku nocy. – Cholera, czemu w Krakowie nie jest jak tutaj? Powiedz mi coś o tym, Drugi.

Drugi bardziej interesował się paleniem niż tym, co miałem do powiedzenia.

– Tu jakoś wszystko jest żywe, ludzie inni czy co – wciągnąłem powietrze.

– Przenieś się tutaj – zauważył trzeźwo Drugi. – Co cię trzyma?

– Nie wiem stary, strach jakiś. Że ze sobą zabiorę ten przejebany krakowski smród. Żyje w pieprzonym muzeum Młodej Polski gdzie po każdym kamolu stąpał papież, albo Penderek. I kamol ten jest uświęcony.

– Chrystusie – rzekł Drugi. – W każdym razie Lucyfer woli Wrocław.

– Bo ma resztki rozumu – stwierdziłem.

Ruszyliśmy dalej.

– Co sądzisz o wiatach pomnikowych? – zagadnął Drugi. Zakaszlałem.

– Rozwiń.

– Wpadłem właśnie na pomysł, że można by wprowadzić wiaty pomnikowe. Na przystankach. Każdy wybitny krakowianin miałby jedną. Pomyśl sobie, taka mała wiata, gdzieś na osiedlu, byłaby ku czci jakiegoś tam profesorka, co? A większe, bardziej ozdobne wiaty mieliby w centrum Wajdi i Penderek. Pozłacane.

– Żeby ziomy zdrapywały.

– Na przykład.

– Ty – trąciłem Drugiego – a weź ty u siebie stawiaj takie wiaty, co?

– Po co? – wzruszył ramionami. – Tu jest Wrocław. Tu jeszcze ktoś żyje.

Jest taka knajpa, w której zbiera się wrocławska alternatywa. Nie mam pojęcia, jak tam się idzie, nie znam nawet nazwy – Drugi mówił, że poszukiwania Lucyfera najlepiej kontynuować w tym miejscu. Nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Wewnątrz było szaro od dymu, ludzie siedzieli na ziemi. Na kiblu kucał półprzytomny facet. W palcach obracał kartę bankomatową. Za ucho miał wetkniętą zwiniętą stuzłotówkę.

– Jak u mamy – stwierdził Drugi.

Wystaraliśmy się o miejsce przy barze, zamówiłem piwo, Drugi wybrał sok z wódką. Obok tańczyli ludzie i można by pomyśleć, że ściany odbiegają w przestrzeń, materia nagina się dla dobra zabawy. Spróbowałem zatkać uszy, patrzyłem chwilę i doszedłem do wniosku, że każdy tańczy tu dla siebie, do innej melodii i rytmu. Powiedziałem o tym Drugiemu.

– Zobacz, mormon. – Drugi wskazał na staromodnego metala w spranej katanie, pełnej wpinek i naszywek. Na koszulce kotłowały się trupy, z szyi zwisały szatańskie symbole, a z nieogolonej mordy zwisał pet, jakby przyklejony do wargi. Metal pił straszliwie i stawiam moją dziewczynę przeciw wszystkim prababciom świata, że kupił tu cztery piwa a następnych sześć dolał z zapasów w wojskowym plecaku.

– No, mormon – przyznałem.

– Mormoni są okropni. W tej knajpie zawsze jest ich pełno – rozgadał się Drugi. – Widzisz, ja tam nie chciałbym, żeby moje dzieci były mormonami. Chude to to, blade, do tego ta okropna muzyka. W kółko pijani, a tak zmarniali, że spluniesz i leży.

– Co innego adwentyści – zwróciłem uwagę. – Popatrz. Tak masz jednego. Zobacz, jaki dorodny.

Na drugim końcu baru rozsiadł się krępy facet w koszuli Lonsdale, miał łysą czaszkę i ramiona grubości stuletniego drzewa. Złoty kolczyk w uchu przedstawiał hantelkę. Za każdym razem, kiedy facet sięgał po drinka, szklanka znikała w jego dłoni.

– Ostatnio szedłem przez osiedle i adwentyści chcieli mnie dojechać – podjąłem. – Była dziesiąta z hakiem i podeszli we czterech. Najpierw zapytali, czy mam lufkę, potem skąd jestem, na koniec zeszło na mordobicie. Ale siostra kumpla chodzi z adwentystą z tego osiedla i ten adwentysta przyszedł i powiedział, że jestem stąd i mogę iść dalej. Upiekło mi się, ale myślę sobie, że trochę do dupy być uratowanym przez adwentystę, nie?

– I tak cię dojadą – zawyrokował Drugi. – Ale od paru ładnych lat nie widuję metodystów. Tylko jak Owsiak przyjedzie. Walą dżamble w parku i proszą o drobne.

– A ja widziałem jednego, jak Exploited na Metalmanię przyjechał. – Zabębniłem w bar z zadowolenia. – Wyobraź sobie. Z trzy tysiące mormonów i samotny metodysta, za to przecudny. Miał wszystko: irokeza na łokieć, we wszystkich kolorach, papę z ćwiekami, kolczyki w całej twarzy, glany i spodnie gumki. Piękna sprawa.

Drugi stęknął i miał chyba dosyć.

– To nie doprowadzi nas do Lucyfera – stwierdziłem po chwili milczenia.

– Jest mi dobrze. – Opróżnił drinka i powiedział barmanowi, kogo szukamy.

– Niewiele wam powiem – rzekł barman, archetypiczny barman, taki, który mógłby trafić do obrazkowego słownika. – Ale typ, który robił tu przede mną wspominał, że kiedyś przyszedł facet. Gość jak gość, wysoki, chudy i brzydki jak mops. Był środek tygodnia, więc trochę pustawo. Facet zamówił, usiadł i wystawił przed sobą karteczkę z napisem ROZMAWIAM NA KAŻDY TEMAT. No to ludzie się przysiadali, zrobił się tu cały piknik. Typ, który robił tu przede mną.... – Barman podrapał się po zarośniętym podbródku. – Nazywał się Kazio, ale mówili na niego Deodoro. To przez zapach. I ten Deodoro postanowił spróbować, ale nie chciał historii. Podszedł do gościa i poprosił, aby narysował mu anioła.

– Skąd pomysł?

– Deodoro był trochę na bakier z myśleniem – wyjaśnił barman – ale facet narysował mu anioła. Jak ten rysunek wyglądał, nie wiem. Ma go Deodoro.

– To cała historia? – zapytał Drugi.

– Gówniana trochę – mruknąłem.

– Pytaliście, co wiem. Poszukajcie Deodoro, to powie wam więcej. Siedzi w Tawernie. Taka nora na pierwszym piętrze w budynku handlowym.

Drugi kiwnął głową na znak, że wie, gdzie to jest.

– Jak go poznamy? – dopiłem piwo. Czułem się zmęczony miejscem, barmanem i całą opowieścią. Dochodziłem do wniosku, że nie znajdziemy dzisiaj Lucyfera. Gorzej nawet, że nigdy go tutaj nie było.

– Deodoro nie ma jednego oka – rzucił barman, zajęty piwem dla innego klienta. – Znaczy, ma szklane, ale łatwo poznać. Wyjmuje je za pół litra, jeśli chcecie wiedzieć.

Włożyłem kurtkę, szykowaliśmy się do wyjścia.

– I jeśli moja historia wam się nie podobała – kontynuował barman – to pamiętajcie, że tamtej nocy Deodoro próbował wyłupić sobie oczy. Sił starczyło mu na jedno.

 

Uwierzyłem w tę historię tak mocno, jak Drugi jej zaprzeczał. Powiedział nawet, że to największa bzdura, jaką słyszał w życiu. Kłóciliśmy się chwilę, aż wreszcie wyciągnąłem z niego, że szukanie Lucyfera w stanie totalnego zamroczenia, we Wrocławiu w piątek wieczór to także nie najlepszy pomysł i lepiej byśmy zrobili, gdybyśmy zaszyli się w jakiejś knajpce z zapoznanymi dziewczętami.

– Myślałeś w ogóle co my zrobimy, jeśli go spotkamy?

Wzruszyłem ramionami.

– Się zobaczy.

– Deodoro już widział.

– Sam powiedziałeś, że w to nie wierzysz.

– Myślę, że z opowieściami o Lucyferze jest tak – staliśmy przed wejściem do Tawerny – że albo wierzy się we wszystkie, albo w żadną. Jeśli opowieść o Deodoro jest prawdziwa, musimy przyjąć wszystkie brednie o objawieniach na murze i chuju przebranym za jeża.

– Skąd wniosek?

– Bo religia to nie pudełko czekoladek. Nie można wybierać tych najsmaczniejszych. Bierzesz wszystkie, albo żadną. Innymi słowy, jeśli spotkamy Lucyfera, on nas zje.

– Nie słyszałem, żeby Lucyfer zjadał ludzi.

– To ciekawe – powiedział Drugi otwierając drzwi. – Bo ja nie słyszałem, żeby zajmował się czymkolwiek innym.

Tawerna mieści się na piętrze niewielkiego centrum handlowego przy Więziennej. To trochę zabawne, bo wszystko jest tu teraz puste i tylko z końca korytarza dobiegają pijackie krzyki. To tak, jakbyś wędrował przez opuszczone miasto i znalazł enklawę dzikusów w zaułku. Deodoro poznaliśmy od razu. Siedział w miłym towarzystwie i błyskał szklanym okiem.

– Myślę, że nie powinniśmy robić dzisiaj dwóch rzeczy – zawyrokowałem. – Nie podejdziemy do tego typa i nie wypalimy już tego gówna. Będę się kładł. Jutro też jest dzień.

Drugi spojrzał na mnie, jakby chciał popukać się w czoło. Wyjął fajka spomiędzy zębów, podszedł do Deodoro, nachylił się i powiedział parę słów. Kiedy wróciłem z piwami, Drugi perorował, rozwalony na krześle, i zerkał w stronę jednej z dziewczyn.

Deodoro był duchem, widmem człowieka. Takich poznaję na pierwszy rzut oka, chyba dlatego, że Kraków jest ich pełen. We Wrocławiu jest inaczej, to miasto żyje i nie lubi knajpianych widziadeł. To taki szczególny typ człowieka zawieszonego w czasie. Trudno powiedzieć coś o wieku takiego, może mieć lat trzydzieści albo pięćdziesiąt. Najpewniej ma pracę i zgliszcza zamiast życia. Co wieczór snuje się po knajpach, wypatrując znajomych, sobie podobnych, albo dziewczyn na tyle pijanych, by zmarnować wieczór ze zjebem. Duch objawia się w knajpie i to knajpa kształtuje jego właściwości, jest maminym cycem, kumplem i kochanką. Duch nie zauważa upływu czasu, bo zawsze są jakieś knajpy. Pierwsza była drobną brunetką z włosami tak krótkimi, że prześwitywała spod nich czaszka. Paliła cienkie papierosy i wciąż opowiadała o pierwszym roku na medycznej. Druga studiowała dziennikarstwo – sympatyczna babeczka o wściekle czerwonych ustach i okularach w grubych oprawkach. Trzecia nie studiowała niczego, ale za to miała fajny biust.

Deodoro robił wszystko, aby nie poświęcać nam uwagi.

– Co robisz? – zapytała brunetka z medycznej.

Odpowiedziałem, że piję piwo. Pani doktor nie poczuła się urażona i chciała wiedzieć, czy mam dziewczynę.

– Nie – odparłem – ale kiedyś miałem.

Drugi zakrztusił się po drugiej stronie stolika.

– Przepraszamy, że tak tu się wbiliśmy – podjąłem – ale mamy pewien problem, który nie cierpi zwłoki.

– Właśnie – wtrącił Drugi. Deodoro poruszył się nerwowo, jakby przeczuwał o co chodzi.

– Wyszliśmy na miasto poszukać Lucyfera – wyjaśniłem – i powiedzieli nam, że wiesz coś na ten temat.

– Chcemy tylko pogadać – Drugi wyszczerzył się przyjaźnie. Dziennikarka otworzyła usta ze zdumienia.

– Jesteście tu nowe, co? – roześmiał się Drugi. – Nie wiecie, że diabeł unosi się nad miastem?

– Lub w mieście – dodałem.

– Być może jest tutaj.

– W tej knajpie – spuentowałem, a Drugi zanurkował pod stolik, szukając tam księcia ciemności.

– To nie jest zabawne – oświadczył Deodoro. Wyprostował się na krześle, otworzył przepite oko i posłał, groźne, w jego mniemaniu, spojrzenie. Pewno myślał, że natychmiast poderwiemy tyłki. Drugi z ociąganiem wynurzył się spod stołu, zobaczył, że Deodoro sięga po papierosa i podsunął mu zapalniczkę.. Papieros wylądował w popielniczce, i śmiać mi się chciało, bo nasz nowy kolega zapalił go od strony filtra.

– Masz tu drugiego – podałem mu niebieskiego chesterfielda. – Opowiedz nam o tym i się zabieramy.

– Wiecie już wszystko – rzekł. – Oko wydłubałem paluchem po pijaku.

– Daj spokój, Deodoro.

– Nie nazywam się Deodoro.

– Więc Sławku – rzekł Drugi, przekonany, że poczuciem humoru zawojuje żeńską część stolika. – Możemy w takim razie mówić ci Sławku?

Jednooki nie ruszył się, ale zaciśnięte pięści zdradzały gniew. Trąciłem Drugiego pod stołem. Gość był palantem, ośmieszanie go przy kobietach nie było w moim stylu.

– Opowiedz nam tę historię. Tę o facecie, którego spotkałeś w knajpie. Kiedy jeszcze widziałeś świat w stereo.

– Nie było żadnego faceta – Deodoro usiadł z wahaniem. Chwycił mojego chesterfielda i zapalił, tym razem z dobrej strony. W półmroku szklane oko wyglądało jak kawałek lodu. Nachyliłem się w jego stronę, moje gardło nagle zrobiło się suche. Wszystko, co dziś wypiłem i wypaliłem wróciło do mojej głowy. Deodoro wyginał się, jak widziany przez taflę wody.

– Nie jesteśmy nieprzyjaciółmi – mój głos brzmiał głucho, nierzeczywiście. – Opowiedz nam tylko, a wtedy pójdziemy.

Wydawało mi się, że Drugi ciągnie mnie w dół. Chyba wszedłem z butami na stół, zbliżyłem się do twarzy Deodoro, tak, że czułem jego oddech. Następnie powiedziałem coś dziwnego, nie mam pojęcia dlaczego. Wyszeptałem mu do ucha.

– Opowiesz nam – przełknąłem ślinę – a wtedy narysujesz dla mnie anioła. Rozumiesz? Pozwolę, abyś go dla mnie narysował.

I wszystko przysnęło, tafla wody pękła, kontury się zbliżyły, każda twarz, stolik i butelka stały się ostre i wyraźne. Klęczałem na stole, z butami pomiędzy piwem Drugiego i dziewczyny o fajnym biuście. Trzymałem wargi przy uchu Deodoro. Ten był blady jak śmierć. Położył mi rękę na ramieniu, ale bał się odepchnąć.

– Czas zwijać żagle – oświadczył Drugi. – To dobra rada, mówię ci.

Zsunąłem się ze stołu. Drugi gorączkowo tłumaczył coś dziewczynom. Zostawiłem piwo, narzuciłem kurtkę i wyszedłem bez słowa. Miałem dosyć wieczoru. Na schodach dopadł mnie Deodoro i zapytał, czemu powiedziałem to, co powiedziałem. Odparłem, zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia. Zerknąłem w stronę knajpy – Drugi, już w płaszczu, mówił i machał rękami. Laska z medycyny nachylała się do niego. Wyglądali teraz obco, jak na sznurkach, pchani i obracani przez złowrogą siłę.

– Chodźmy stąd – powiedział Deodoro. – Chodźmy stad natychmiast.

Poszliśmy do knajpy obok, w piwnicach dawnego więzienia. Ukradkiem wysłałem Drugiemu sms z informacją, gdzie jestem, że niedługo wrócę i, jeśli dopisze szczęście, już niedługo znajdziemy Lucyfera. Odkrecam, odkrecam, odpisał Drugi. Zająłem się Deodoro, który rozsiadł się w cieniu i pił.

– Daj mi kartkę i długopis – poprosił – będę rysował i opowiadał. Tak będzie lepiej.

Deodoro dostał serwetkę i ołówek. Zgarbił się nad nimi.

– Nie wiem, co mnie podkusiło – mówił – ale zaraz gdy zobaczyłem tego faceta, poczułem, że coś jest nie tak. Że on przyszedł tutaj po mnie. Nazywaj to jak chcesz. Więc stałem za tym nieszczęsnym barem, dochodziła druga i zagajenie gościa o coś głupiego wydało mi się świetnym żartem. Kolega na moment mnie zmienił, podszedłem i wydało mi się, że tłum się rozstępuje. Tak jakby – wykonał ręką koło w powietrzu – ten facet rozgarnął tych ludzi na boki.

Deodoro oderwał ołówek od serwetki, ugryzł końcówkę. Przypominał bułgarskiego świątka.

– Jakkolwiek by to dziwacznie nie brzmiało – westchnął – usiadłem przy nim. Miałem pełne portki, ale on był, znaczy sprawiał wrażenie, szczerze ubawionego. Musiał czuć się jak gwiazda. Zastanawiałem się, o co go spytać, jak go zagiąć, i pomyślałem, że mógłby coś zaśpiewać, albo narysować. Chciałem wprawić go w zakłopotanie. Wtedy odzyskałbym pewność siebie.

Słuchałem Deodoro i ogarniały mnie wątpliwości. Ten facet opowiedziałby cokolwiek, żeby wyłudzić na kolejne piwo. Albo przebywać z kimś nowym. Zauważyłem, że wciąż patrzy na mnie, ale nie przestaje rysować.

– Wymyśliłem tego anioła. Nie wiem, dlaczego. Wydawało mi się, że będzie to mądre i trudne, facet zakałapućka się i będzie po nim. Patrzył na mnie jak ja teraz na ciebie. Dostał kartkę, długopis, rysował strasznie szybko, miałem wrażenie, że kreska wyprzedza ruch ręki, rozkwita przed długopisem. Dał mi tę kartkę.

Opróżnił kufel i przestał rysować. Wydawał się zadowolony i spokojny.

– Z tym to inna historia – stuknął kciukiem w szklane oko. – Nie wiem, co ci nagadali. Anioł jest jak zły czarodziej. Nie możesz go zatrzymać, ale zwolnisz pościg. W bajce dobry Książę rzucał magiczne przedmioty, ale my, przyjacielu, chyba żadnych nie mamy.

Obrócił serwetkę moją stronę.

– To anioł ode mnie – powiedział powoli. – Zgodnie z umową.

Istotnie, na serwetce był wizerunek anioła. Poderwałem się tak niezdarnie, że noga zahaczyła o stół i runąłem między ludzi. Uderzyłem miękko, jak w kisiel. Przetoczyłem się na plecy i wstałem, dzięki pomocnym dłoniom. Deodoro przepadł, mignęły mi tylko jego plecy. Zamroczony ruszyłem w stronę wyjścia, wspierając się na ludziach, kolana miałem z kruchego szkła. Przy stoliku została kurtka, niedopite piwo, paczka fajek, inne drobiazgi. Wydostałem się na zewnątrz, w ciepłą noc. Przeszedłem kilkanaście kroków, wtuliłem się w bramę i zadzwoniłem do Drugiego.

Powiedziałem, że muszę uciekać, ale nie wiem dokąd.

 

Było po drugiej. Kurtka przepadła w knajpie. Ocalał portfel, komórka i wizerunek anioła. Pamiętam, że nie brałem go ze stolika, ale pewne przedmioty nie cechą nas opuścić, tak jak zły los. Drugi miał jeszcze trochę rzeczy, niezbędnych, aby znaleźć Lucyfera. Straciłem ochotę na dalsze poszukiwania. Bałem się snu i Drugi znalazł coś, aby sen odegnać. Wzięliśmy wszystko, tym razem z nadzieją, że Lucyfer się nie zjawi.

– Pokaż mi to jeszcze – poprosił Drugi. Rozłożyłem chusteczkę na stole.

Czułem się, jakbym nie spał przez rok i wypił duszkiem trzysta kaw. Schowałem twarz w dłoniach. Śledził mnie wzrok pomiętego, papierowego anioła.

– Pomyślałem właśnie, że zrobiliśmy sobie krzywdę – rzekł Drugi – i teraz jeszcze to.

– Że mi się zdaje, tak? – trąciłem chusteczkę. – Że nam obu zdaje się to samo.

– Że pewne rzeczy wyolbrzymiają się w identyczny sposób – uzupełnił Drugi. – Tak jak cień wieczorem wydłuża się dla wszystkich.

Drugi ma jeden mały pokój. W sam raz, żeby chodzić od ściany do ściany i się tym nie zmęczyć. To cholernie zabawne, bo gdziekolwiek się zjawiam, przywożę klimat potępieńczego pikniku. Przez podłogę biegła ścieżka ułożona z ubrań, łącząca rozścielone łóżko i plecak pod oknem. Jak sztuczne kwiaty, na wykładzinie wykwitły kubki po jogurtach, ramki fajek, butelki po wódce, trzy czarne lufki i kartki, z zawiniętymi niedopałkami. Drugi wyglądał jak część tego śmieciowiska. Na czarnym blacie leżała serwetka z wizerunkiem anioła. Patrzyliśmy na siebie. Anioł żył na papierze.

– Mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony – rzekł z trudem Drugi. Odchylił się do tyłu wygiął szyję jakby płukał gardło. – Dziwaczne.

– Mówię po prostu, że się boję – trąciłem rysunek palcem. Nie opuszczało mnie przeczucie, że jeśli spróbuję wyrzucić go lub zniszczyć, znów znajdzie się w mojej kieszeni. – Wszystko jakoś tak się splotło. I ten obrazek. Zimno mi się robi.

– Przesadzasz. – Drugi usiadł na łóżku, oparty o ścianę. – Zmiażdżyliśmy się i to wszystko.

Istotnie, czułem się, jakbym spacerował po krańcu świata i patrzył w dół, na grzbiet żółwia, unoszący ziemię.

– Nie masz wrażenia, że coś nas pchało przez ten Wrocław, odkąd przyjechałem? – oparłem się o stół. – Wywaliliśmy tony materiału, wypiliśmy morze wódki i coś zadziałało za nas. Patrz, stary, przecież dziś szliśmy jak po sznurku, nogi gnały nas same. Szukaliśmy diabła, a on, tak sobie myślę, był cały czas wokoło. Wrocław zmienił się w jego paszczę, ludzie mówili jego słowami, powietrze wypełniał jego oddech. Oszukano nas, Drugi... Ten rysunek to ostatni uśmiech. Ślad jego szyderstwa.

Drugi spał na siedząco, z otwartymi ustami i marszczył nos.

– Obudź się, albo połóż – poradziłem mu. – Jutro będą cię boleć kości.

– Dobra – burknął Drugi i nawet nie drgnął.

– I wiesz, co mógłbym myśleć? Że rozwaliliśmy świat na części. Bo powiem ci tak, Drugi, budujemy coś w naszej głowie, jak w ogóle myślę, że świat to chaos jakiś i my poprzez słowa nadajemy mu sens. Teraz to się rozbiło, popierdoliło zupełnie i myśmy poskładali wszystko na nowo, że Jezus Maria, powychodziły takie rzeczy jak to, jak ten anioł.

Powoli otworzyłem dłoń. Opuszki wyglądały jak łagodne wzgórza, nadgarstkiem biegły ciemnoniebieskie rzeki.

– Jutro obudzę się ze snu. I może będzie już dobrze. To będzie zwykły obrazek. Nic z tej nocy do mnie nie powróci.

– Wiesz, że to nieprawda – odpowiedziała ręka. Słyszałem w głowie jej głos.

– Dobre. Mam w to uwierzyć w tę klątwę?

– Także narysujesz anioła. Komuś, kto cię o to poprosi.

– Ma to tak iść? W nieskończoność?

– Dlatego mówię do ciebie. Dlatego się zmieniasz.

– Może powinienem odpuścić. To wszystko. Nawet jego – wskazałem na Drugiego.

– Spróbuj. Dawaj, stary, zobaczymy. Leć, biegnij, śmiej się. Ale przedtem jest coś do zrobienia.

– Gówno.

– Naprawdę, chcesz to odkładać? Myślisz, że będziemy tęsknić za sobą?

– Myślę, że mam już dosyć.

Anioł na rysunku poruszył się. Za oknem wstawał świt. Drugi westchnął przez sen i osunął się na łóżko.

– Zbliża się, przyjacielu – mówiła ręka. – Jeśli masz inny pomysł, najwyższy czas przyznać się do niego.

– Zostaw mnie – powiedziałem, miałem nadzieję, że Drugi się obudzi. To wszystko było jak obłęd, narkotyczny wid, przegrzanie głowy. Podniosłem się ciężko. Otworzyłem okno. Owiał mnie chłód. Pomyślałem o wszystkich głupich rzeczach, które zrobiliśmy tej nocy i o tym, że odwiodły nas od właściwego celu.

Wróciłem do rysunku. Anioł wypełniał serwetkę, miał moją twarz i skrzydła, które wydawały się srebrne. Poruszył się znowu, z obrazka biło chłodem. Chwyciłem serwetkę, przedarłem i cisnąłem zmiętą, jak najdalej od siebie. Próbowałem iść, upadłem półprzytomny przed zlewem.

– No widzisz – powiedziała ręka.

Odwróciłem się na plecy. W rogu pokoju zgęstniała ciemność, złowroga, jak z dna zimnej studni. Pojawił się smród, zimny podmuch omiótł mi twarz. Próbowałem się cofnąć, próbowałem wstać. I ciemność zrobiła krok do przodu. Papierowy anioł stanął przede mną.

Podniosłem się na kolana, wykonałem półobrót. Moja ręka śmiała się ze mnie.

Anioł nachylił się. Błysnęły rzędy zębów.

Powinienem rzucić coś za siebie.

Chwyciłem nóż i wbiłem go w nadgarstek i, wiecie co? Na początku prawie nie czułem bólu. Jakbym kroił kawałek lodu. Uderzyłem ponownie, zacząłem ciąć kość, a anioł patrzył na mnie zimnym, papierowym spojrzeniem. Był półprzeźroczysty, tak, że mogłem widzieć zza niego okno z pierwszym promieniem słońca. Czerwień wlewała się do pokoju. Pokój był czerwienią.

 

Jak na człowieka, który odciął sobie rękę, czuję się w miarę dobrze. Okaleczyłem się fatalnie, ale cudownym sposobem zdołałem dotrzeć do telefonu i wezwać pogotowie. Pamiętam jeszcze twarz Drugiego, białą i idealnie gładką. Myślałem, że jest z porcelany i zaraz zacznie się rozpadać, a uszy brzękiem uderzą o podłogę.

Ręki nie znaleziono. Nie umiałem wyjaśnić, co się z nią stało.

Powoli uczę się życia na nowo. To prawda, czasem odcięta ręka swędzi bardziej, niż ta, która została. Mam też rysunek anioła, który dał mi Deodoro. Znalazłem go w tylnej kieszeni spodni, dzień po tym, jak wyszedłem ze szpitala. Anioł ma obie ręce, choć przedtem miał tylko jedną. Mogę patrzeć na niego godzinami i obserwować zmiany. Niezbyt częste, ale jednak.

Czekam, aż rysunek się przeobrazi i anioł znów będzie kaleki, podobny do tego, którego narysował mi Deodoro. Zabraknie mu oka, nogi albo nosa. I przyjdzie po nie do mnie. Dlatego co wieczór zanurzam się w nocnym życiu Wrocławia. Wybieram knajpę, siadam i czekam, aż ktoś zapyta, dlaczego straciłem rękę. I złoży pewną prośbę.

Wówczas narysuję mu anioła.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 20 >