strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej Sawicki Publicystyka
<<<strona 10>>>

 

Mój fantastyczny Wrocław

 

 

O AUTORZE
Andrzej "Generał" Sawicki - zaszczyca świat swą obecnością od 1947 roku, kiedy to 18.09 raczył się urodzić (z ojca i matki) w Kamiennej Górze. Szkołę średnią ukończył w Wałbrzychu, studia na Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie. W 1971 roku odnotowano jego pierwsze próby ekspresji, choć jeszcze nie literackiej: - ukarany rozkazem Komendanta WAT za próbę podpalenia uczelni. Od 1973 do 1993 zawodowy oficer, co - jak powszechnie wiadomo - zaowocowało upadkiem Układu Warszawskiego. Od 1993 roku naucza w pewnej wrocławskiej szkole średniej - co zaowocowało zamknięciem szkoły w kilka lat później. Od 1997 stały współpracownik CD Action, gdzie zajmuje się recenzjami gier komputerowych (wbrew powszechnym oczekiwaniom miesięcznik CDA jeszcze nie upadł). Od 1993 roku zajmuje się tłumaczeniami - na swoim rozkładzie ma m. in. Bestera "Człowiek do rozbiórki" i Heinleina "Szlak Chwały". Ostatnio zajął się tłumaczeniami z rosyjskiego, jego nieudolność jest bowiem wybitnie wszechstronna. Mieszka i żyje we Wrocławiu, którego mieszkańcy nawet nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństwa, na jakie bywają narażeni choćby podczas niewinnych spacerów.

Nie jestem pewien, czy mógłbym nazwać Wrocław moim miastem (choć mieszkam tu już bez mała trzydzieści lat), ale niewątpliwie jest to miasto, które ma w sobie pierwiastek fantazji.

Zacznę od tego, że do Wrocławia los mnie rzucił w roku 1976, a trafiłem tu w trzy lata po studiach. Od razu powiem, co sprawia, że ciężko mi nazwać Wrocław moim miastem – jest nim jego PŁASKOŚĆ. Lata dziecięce, chłopięce i młodzieńcze spędziłem w Wałbrzychu. Wałbrzych jest może i niezbyt pięknym miastem – osobliwie teraz, kiedy umiera zamordowany przez Balcerowicza (mam nadzieję, że ktoś kiedyś za to choćby tylko tego pana rozliczy, ale za bardzo się nie łudzę) – dla mnie jednak jego bardzo ciekawe, wciśnięte pomiędzy górskie grzbiety położenie pełne było uroku. Piękny park pośrodku miasta, stare liceum mieszczące się w poniemieckim budynku (a Niemcy potrafili budować szkoły!)... A zresztą, było to miasto moich pierwszych... powiedzmy, młodzieńczych uniesień: randki, wagary, kradzione pocałunki, pierwsze papierosy... Pięć lat studiów w Warszawie za "wczesnego Gierka" było bardzo miłym okresem w moim życiu – a potem do Wrocławia zaczęła mnie ciągnąć uroda pewnej dziewczyny, która później została moją żoną.

Fantastyką natomiast interesowałem się od zawsze. Nie jestem jej fanem w rodzaju dzisiejszych wielbicieli, którzy bardzo często interesują się tylko fantastyką i niczym więcej, ale godzi się powiedzieć, że bardzo lubię i znam ten rodzaj literatury od podstaw. Mówiąc o podstawach, mam na myśli ojców gatunku, do których należą przecież Verne, Wells, Stevenson, Flammarion i wielu, o których dziś już zapomniano. Cyrano de Bergerac znany jest przecież z ciętości swojej szpady i długości nosa, a nie jako autor Podróży na Księżyc. Ale... wydawało mi się zawsze, że jestem w mojej pasji dość osamotniony. Bardzo często np. gdy mówiłem znajomym o Tolkienie, napotykałem... powiedzmy, spojrzenia pełne uprzejmego braku zainteresowania. Brzmi to może niezwykle dzisiaj, kiedy do akcji ruszyły tytany współczesnego marketingu i niedługo chyba tylko żelazko będzie można włączyć bez ryzyka ujrzenia uśmiechu Froda, ale tak było. Obnosiłem się więc ze swoim Tolkienem jak Kordian ze swoim patriotyzmem, aż wreszcie...

Któregoś dnia trafiłem na jakąś imprezę organizowaną przez Miejską Bibliotekę Publiczną, na której rozmaici miłośnicy książek sprzedawali swoje – nie tak jak inne, ukochane – księgi. I tam poznałem młodego człowieka o bujnej wtedy jeszcze czuprynie i bródce a la Velasquez. Był to Robbie Smith – dla reszty świata Robert Szmidt. Robert ściągnął mnie zaś do "Indeksu".

"Index". Klub bardziej elitarny niż angielski Jockey Club, do którego wstęp dawały cięty, jak koniec bata dowcip, zamiłowanie do fantastyki, znajomość literatury i spora doza inteligencji. Ci, którzy się tam wtedy spotykali, należą dziś do krajowej czołówki autorów polskiej literatury (wbrew utartym opiniom uważam, że w naszym ogródku fantastów dzieją się znacznie ciekawsze rzeczy, niż w przyzwoitej części literackiego parku, a z pewnością wzbudzające znacznie żywsze namiętności w tych, którzy go odwiedzają). Wystarczy, że wymienię nazwiska Dębskiego, Drzewińskiego, Inglota i Ziemiańskiego. Aby nikogo nie urazić, od razu powiem, że wybrałem porządek alfabetyczny. Bywał tam też regularnie nieznany szerszym rzeszom, nieżyjący już, Zbyszek Adamski – jeden z niewielu ludzi, którzy mnie wpędzali w kompleksy swoją erudycją. Wespół z nim i Robertem Szmidtem stworzyliśmy zespół, który z nużącą jednostajnością wygrywał kolejne edycje "Kosmicznego Testu", teleturnieju organizowanego przez łódzki ośrodek telewizyjny. Prezesem klubu był Rysiek Krauze, człowiek o wyglądzie trafionego piorunem dmuchawca, mefistofelicznym obliczu i iście diabelskim poczuciu humoru. Spotykaliśmy się co tydzień na pięterku i dyskutowaliśmy zaciekle o wszystkim, co w jakikolwiek sposób łączyło się z fantastyką. Dla mnie osobiście rzecz była o tyle ciekawa, że wcześniej nie wiedziałem w ogóle o istnieniu fandomu i wydawało mi się, że z moją pasją do fantastyki jestem samotny, jak Lot ze swoją rodzina w Sodomie. Nawiasem mówiąc, nie bardzo rozumiem, dlaczego uważa go się za tak cnotliwego męża – dla mnie podejrzana jest moralność ojca, co dla ratowania czci dwu gości daje na zerżnięcie dwie nietknięte jeszcze córki.

Potem zacząłem w towarzystwie tej doborowej ekipy jeździć po rozmaitych imprezach o nazwach kończących się na "con". Bardzo to były fajne zjazdy, gromadzące podobnych sobie miłośników dobrej literatury w rozmaitych, mniej lub bardziej egzotycznych miejscach. Wielokrotnie podejmowane próby zorganizowania czegoś na większą skalę we Wrocławiu nie dały rezultatu prawdopodobnie z dwu powodów – ówczesne władze nie widziały sensu w promowaniu miasta (pojęcie to było zresztą za późnego Jaruzelskiego jeszcze nieznane), a we Wrocławiu zebrało się zbyt wielu indywidualistów, żeby coś wspólnie mogli zorganizować. Aby cokolwiek zrobić, potrzebny jest jeden człowiek o kamiennym sercu, ale za to żelaznej ręce, a w naszym mieście jest takich przynajmniej kilku – co raczej nie sprzyja współpracy. Z drugiej strony... podczas kilku ostatnich lat młódź zgromadzona wokół Szedaru organizuje całkiem przyjemne Szedariady, imprezy pogrążone w ogólnym chaosie, z których wszyscy uczestnicy wynoszą bardzo miłe wspomnienia, a niektórzy potężnego kaca, bo trunki, jakie przywożą goście – Jeskow! Jeskow! – mają iście morderczą moc.

Cóż dalej? Od ponad roku spotykam się z grupką przyjaciół raz na tydzień w pewnej małej knajpce przy Rynku. Jest to – jak mówią Niemcy – małe, ale dobrane towarzystwo. Wygląda na to, że poszarpany dziejowymi burzami fandom odzyskuje swą zwartość i siłę. Widać też oznaki zmiany warty. Łatwiej organizować imprezy, władze bowiem zaczynają dostrzegać zalety twórczego fermentu, jaki buzuje wśród miłośników fantastyki. I bardzo dobrze! Wrocław – miasto, w którym jak w żadnym innym w Polsce zebrała się grupka znakomitości – robi się coraz piękniejszy. Rynek i okolice żyją własnym, barwnym życiem, stając się towarzyskim i intelektualnym centrum miasta. Niedługo staniemy się formalnie częścią Unii Europejskiej. Właściwie – można by rzec – po długiej nieobecności do niej wracamy...

Patrzę w przyszłość z absolutnie nie pasującym już do mojego wieku optymizmem.

 

W-w, 27.04.2004

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 10 >