strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 15>>>

 

Czwarta prawda z Wrocka

 

 

O AUTORZE
Adam Cebula - pseudonim Baron, personalnie raczej nie ścigany przez milicję obywatelską (skrót MO). Urodzony 8 marca 1959 roku w Ząbkowicach Śl. W odróżnieniu od innych Ząbkowic. Jak się w końcu okazało, nie żadne Ząbkowice, tylko Frankestein. Wzrost 182 w kapeluszu, waga 92 kg z plecakiem. W swoim przekonaniu mieszkaniec wsi Przedborowa. Od 1978 faktycznie zamieszkały we Wrocławiu znanym jako Breslau. Czasami Festung. W 1984 roku ukończył studia w Instytucie Fizyki Doświadczalnej, gdzie jednak nadal przebywa. Od dawna pisze i dobrze się zapowiada, ale z powodu wieku niebawem przestanie.

Jak zauważył niezapomniany ksiądz Tischner, zazwyczaj mamy trzy prawdy. Są to: twoja prawda, moja prawda oraz gówno prawda. U nas istnieje jeszcze prowincjonalna prawda z Wrocka.

Nie ma niczego głupszego od mody na prowincje, na wieś, mało co bardziej od stu lat bardziej szkodliwego od chłopomani. Kto nie widział wsi w końcu listopada albo kto wie, czy nie lepiej, gdzieś na przełomie lutego i marca, kiedy przeromantyczne drogi polne pokrywa warstwa najsubtelniejszego błotnego aerozolu, co jednym dotknięciem zabarwia na ochronne barwy wszystko i na zawsze, kiedy wiatr goni cudowne tabuny foliowych worków. Tych worków, które, co prawda, nie mają najmniejszej ochoty wytrzymać, jak zapewniają zieloni, lat pięciuset, lecz i pięć miesięcy wystarcza, by wszystko wokół sprawiało wrażenie pokrytego zużytymi kondomami.

Prowincja śmierdzi. Ścieki spuszcza się do rowu. Owszem, mamy ekologiczne oczyszczalnie, lecz jeden ma, innemu się zatkało, a sąsiad pije. Jak pije, wiadomo, człowiek nie świnia, gówien prze okno nie wyrzuca, więc muszą płynąć do strumyczka. Wymieszane z detergentami, z pomyjami tworzą białawe, kłaczkowate zawiesiny, w których z upodobaniem chlapią się zdrowo ekologicznie chowane kaczki i grzebią kury, dając po tym wszystkim wyjątkowo cenne wiejskie jaja.

Czyste jak kryształ wiejskie strumyki niosą z pól zawartość foliowych worków z nawozami i puszek ze środkami ochrony roślin. W stawach pływają żaby brzuchami do góry. Choć nie zawsze, nie wszystko zdechnie tak od razu.

No i nie ma jak ludowa mądrość. Ta prowincjonalna prostota podejścia do życia. Pamiętam zdziwienie GIN-a, który zauważył, że ludność wsi w okolicach Śnieżnika nie bardzo kieruje się instynktem samozachowawczym. A wręcz przeciwnie, wykazuje naturalną akceptację śmierci. Przecież trzeba kiedyś umrzeć, więc jakiż problem, by naprać się jak traktor i w pijanym widzie wejść komuś prosto pod samochód?

Otóż taka jest prowincjonalność. Zdemoralizowana, zapita, brudna, beznadziejna i cuchnąca. Dlatego ludzkość wieje którędy może i jak może ku światowości, metropolitalności, stołeczności.

Dobrze jest mieć stołeczny pogląd na bieg rzeczy. Zazwyczaj bowiem stołeczność uwzględnia najnowsze osiągnięcia i jest trendy. Tymczasem Cebula we Wrocku – zazwyczaj przeciw. Na przykład, kiedy dzieciątka, zgodnie z zaleceniem ministerialnym, a więc centralnym, obowiązkowo tworzą ekologicznie słuszne gazetki klasowe ku czci walki z dziurą ozonową, ów przedstawiciel głębokiej prowincji, owszem, dziurę popiera. Oczywiście wówczas, gdy wszyscy są przeciw.

Od owej dziury zacząłem. Trudno powiedzieć co, ale w proteście przeciw protestowaniu było coś z tej listopadowej czy marcowej zapyziałej wsi. Jest jakaś dziura? A niech sobie będzie. A czy to jedna dziura na tym świecie? No i do tego typowa podejrzliwość, że nie chodzi bynajmniej o dziurę, ale zrobienie ludzi w balona, bo jak wiadomo, na wsi ludzi w balona robi się chętnie i często, podczas gdy w stolicy wręcz przeciwnie, najpierw często, potem chętnie.

No cóż, przypadkiem najwyraźniej, bo przecież nie na skutek własnego rozumu, miałem chyba jednak rację. Dziś dziura ozonowa zeszła ze szpalt gazet. Coraz częściej naukowcy przyznają, że wykryto ją dopiero wówczas, gdy się pojawiło narzędzie do jej wykrycia, satelity, czyli nie wykluczone, że była zawsze. Nie wykluczone, że skoro jest nad Antarktydą, gdzie słońce słabo świeci, i nie bardzo ma na co, nie ma znaczenia dla rozwoju ludzkości, zwłaszcza w Europie, nad którą brak dziury na skutek zapylenia, natężenie promieniowania słonecznego jest na przykład cztery razy mniejsze dla miast od przeciętnej dla tej szerokości geograficznej.

No i tak zwyciężyła prowincjonalna prawda. Przypadkiem.

Prowincjonalna pogarda dla ekologii w moim pisaniu objawiła się jeszcze wiele razy. Na przykład w głoszeniu zapyziałych i zapóźnionych poglądów, że trzeba wrócić do atomowych elektrowni. Skoro po dupnięciu w Czarnobylu zginęły na skutek katastrofy dwie osoby, a pozostałe trzydzieści kilka w wyniku kryminalnie prowadzonej akcji ratunkowej, to znakiem tego energetyka jądrowa jest bezpieczna. Typowa prowincjonalna pogarda dla ludzkiego życia. Co tam, umrzeć w końcu trzeba, tak myślą ludzie pod Śnieżnikiem. A czy pod samochodem GIN-a, czy od łupnięcia reaktora... Prawda?

Zaściankowość ujawnia się w obskuranckim wstecznictwie, które jest prostą opozycją wobec nowego. Nowe przychodzi, a członkowie naszej redakcji okazują się przeciw Nowemu z samej chłopskiej przekory. Okazują się być niemodni dla samej zasady, tylko dla podłożenia nogi Historii, która prze naprzód. No to niech się zaszportnie rymnie do tego rynsztoka, którym płyną białe kłaczki z nieczyszczonych szamb. Tak na przykład, dziś wypada być prawicowym, a my, którzy wcześniej walczyliśmy z komuną, czyli lewicą, entuzjastyczni dla prawicowości... no tak nie bardzo (jesteśmy). Najwyraźniej dlatego, że podówczas, gdy była komuna, to byliśmy za tym, co było wcześniej, a teraz ona jest temporalnie na skutek naszej złośliwej zaściankowej mentalności uprzywilejowana. Więc bez entuzjazmu, a nawet pozwalamy sobie opowiadać, że na przykład bibliotek było więcej. Było, bo teraz ich mniej. A skoro nie jesteśmy za, to chyba przeciw. Do tego stopnia przeciw, że jak kto nawet mieszkał w Stolicy, to wziął i się wyprowadził.

Do tego trywialność podejścia do rzeczywistości. Nam na przykład wydaje się, że skoro mamy więcej lat, to jesteśmy starsi, skoro trzeszczy nam kościach, brody siwieją, łysiny błyszczą, skoro WKU wykopuje nas szerokim łukiem i nie chce więcej widzieć, to nie starsi, ale wręcz starzy, repy i dziadki. Wszelako nasze poglądy, jak się okazuje, kwalifikują nas do zupełnie innej grupy wiekowej: młodszych. Warto by wiedzieć od kogo, względem czego, ale jak się wydaje w ustach pewnego stołecznego publicysty, młodszość jest zawarta sama w sobie. Młodszość to nie kwalifikacja wiekowa, lecz coś o wiele bardziej wysublimowanego, psychologicznego, co pozwala spoglądać mu na nas z góry. To właśnie jest nietrywialne, nieprowincjonalne spojrzenie.

A więc repowata, siwa i wyłysiała młodszość, z samej definicji mniej dojrzała, okazuje się być lewicowa z powodu nieentuzjastycznego stosunku do liberalizmu. Na przykład, a tak choćby szczegółowo, do poczynań Ameryki.

No niestety, osobiście wykazałem się niewiarą w zwycięstwo w Iraku, prorokując, że o ile się w końcu wyjaśni, kto komu tam nastukał, to po kij i o co tak w ogóle chodziło, raczej wcale. Minęło wiele miesięcy od czerwca ubiegłego roku i sprawa, o co chodziło, jest raczej coraz bardziej mętna. Tymczasem dzieje się coś zupełnie dla naszych, co niektórych jednak młodszych kolegów, choć tylko z dat urodzenia, niepojętego: kupa brudasów i obdartusów zdaje się coraz skuteczniej lać największą, najlepiej uzbrojoną armię na świecie. Coś mi się zdaje, że będzie blamaż. Skąd ja wiedziałem, że rozsądnego wyjścia się nie znajdzie?

Ano, z głębi mojej prowincjonalności, z doświadczeń z czołgami, które po Grabiszyńskiej jeździły. Myśmy nawet kierowcom kierowców tych czołgów usiłowali wyjaśnić, wyłożyć na stół całą prostotę naszego wojennego planu: a poczekamy. Wyjadą... poczekamy rok, nawet dwa i trzy, aż żelastwo na ulicach zardzewieje. Poczekamy, aż, kochani okupanci, zabiją was koszty. Zamordujemy was swoim prowincjonalnym maniem w dupie, prowincjonalnym tumiwisizmem. Zadusimy smrodkiem prowincjonalnego ryneczku, obojętnością zaściankowego społeczeństwa, co to już wiele przemarszów wojska ma za sobą i przez wieki przetrenowało do absolutnej perfekcji manewr nic nie robienia, udawania.

Ta prowincjonalne taktyka walczy skutecznie nawet z tak skutecznymi machinami, jak system towarowo-pieniężny. To wy, kochani, w Stolicach próbujecie postawić pieniądz ponad codzienną wódeczkę. My tu mamy swoje stoliki, sympatie, układziki. Znamy się z kelnerem w Żaku, złazimy wrockową bandą od lat 20 do 60 i trochę. O wiele mniej sprzedajemy, jak polujemy niczym engelsowa horda pierwotna. Tu, kochani, rączka rączkę myje. I pierdut, wali się wyścig szczurów, który powinien być nieuchronnym wynikiem wszechwładzy pieniądza.

Z naszego, Wrockowego punktu widzenia metropolitalny system liberalnej gospodarki i demokratycznego państwa przegrywa w Iraku bynajmniej nie z ludźmi, którzy obwieszają się wybuchowymi ładunkami. Tych także nie lubimy i pewnie nie chcielibyśmy z nimi pić przy jednym stoliku. System przegrywa z prowincjonalnym bezwładem, który nie pozwala powołać posłusznej sobie, systemowi, a nie okupantowi policji, urzędników, wreszcie sprzedawców, i co za tym idzie poborców podatków. Nie rusza machina kupna-sprzedaży. Dlatego cała prowincja stoi sobie z boku światowego handlu, ma w odwłoku waluty giełdy i nie robi nic więcej poza czekaniem na zmianę w stanie permanentnej nieakceptacji.

Coś pewnie mamy wspólnego z Irakijczykami. Jakąś nieufność do rządów i systemu made in USA, który i owszem działa w USA, ale jeszcze nie ma innego kraju, w którym chodziłby w zadowalającym stopniu niezawodnie. Trudno powiedzieć nawet, czy jest taki świetny w tym Centrum Świata. Bo my tu, w prowincjonalnym Wrocku, na przykład sami jeździmy, czasami nawet samolotami, nawet do New York, albo nasi kumple bywają. I na skutek tam bycia i napatrzenia się, wątpią. Bo czy to dobrze, że niemal cała znacząca kadra naukowa przodującego nam kraju jest importowana?

Oczywiście, tkwi w tym stwierdzeniu prowincjonalny szowinizm, pomiarowe oszustwo w słówku "znacząca". Owe znaczenie, jak to w nauce, stara się zmierzyć obiektywnie, na przykład poprzez liczbę publikacji i wielkość indeksu cytowań. No, ale wiadomo, jak to we Wrocku: tak se ustawili, żeby wyszło na ich i szwagra.

Więc dlatego pewnie kiedy w Warszawie straszą Lepperem, tu, na prowincji, spokojnie popijamy piwko. Lepper? A co nam on? Bo my mamy swoich. A poza tym, kochani, tam w okolicach PeKaieNu bronicie układów warszawskich i przekonujecie nas we Wrocku, że przewrót w Pałacu, to będzie trzęsienie ziemi na prowincji.

Według naszego prowincjonalnego, trywialnego myślenia, ma sobie Wa-wa Leppera, bo się o niego usilnie starała. Bo wypieprzono na emerytury, renty i zasiłki połowę ludzi, ufając w Niewidzialną Rękę Rynku, że to załatwi. I owszem na cacy, załatwiła. Bo my tu w prowincjonalnych umysłach wałkujemy teorię sterowania i wiemy także z doświadczenia, że istnieją układy rozpadające się. Banał. Historia rynku podlega mniej więcej tym samym prawom i tak samo można ją opisać, co przebieg temperatury w urządzeniu zwanym regulatorem PID. Ciekawe, że nikogo nie dziwi, że PID potrafi się sfajczyć, że prawie zawsze się wzbudza, a nikt jakoś nie chce uznać, że to samo zachodzi w maszynie zwanej rynkiem?

My wiemy, że piramidy budowano na skutek zasadniczego problemu władzy: walki z demoralizacją społeczeństwa. My wiemy, że można to robić na wiele sposobów, a co najgorsze, nie mamy pewności, czy trzeba.

 

 

Bo prowicjonalnie nie chce nam się brać udziału w wyścigu szczurów. Tymczasem przeróżne instytucje próbują nas kopać po kostkach i zmusić do biegu. Telewizje takie i owakie wymyślają jakieś teleturnieje, festyny podglądactwa, sieci handlowe, promocje, wyprzedaże. No i... Jak się przejść rano w niedzielę, ludziska po dawnemu, jak trzysta lat temu, wiszą w oknach i gapią się na prowincjonalne ulice. Owszem, gapią się w telewizję, ale oni gapią się w nią jak te okna. Do tego stopnia skutecznie, że telewizja jeszcze nie bardzo tego świadoma, zaczyna im pokazywać to samo, co by widzieli, gdyby zamiast drogiej skrzyneczki była dziura z szybką w ścianie, do sąsiadów. Sprzedaż zaś systematycznie spada.

Mamy swoją prowincjonalną tradycję kulturalną z jakimś Różewiczem, Grotowskim i Waligórskim w tle. Mamy swoją prowincjonalną mentalność w odbiorze wytworów ludzkiej fantazji. Tak mi się zdaje, cudownie koresponduje ona z pewną, powszechnie znaną opowieścią o szlachcicu, co się ksiąg rycerskich naczytał. Mieszkał na głębokim zadupiu pewnego nie najbogatszego kraju Europy i zapragnął wejść w annały światowej historii. Wydobył więc pordzewiałą zbroję ze strychu, brak hełmu uzupełnił przemyślną konstrukcją z tektury i na dodatek zbałamucił pewnego wieśniaka, by został jego giermkiem. Ruszył w świat i gdy tylko ujrzał wiatrak, przysmarował w niego, że aż przykro. Ów szlachcic był durniem bynajmniej nie prowincjonalnej, ale światowej klasy. Dlatego stał się symbolem, cholera wie dlaczego, szlachetnej i oczywiście koniecznej walki o przegrane sprawy.

Otóż my, tu we Wrocku czytamy Cervantesa i coś nam się zdaje, że intencja tego prowincjonalnego pisarza, który jak na zadupie przystało, zmarł w niedostatku, była inna. To znaczy, że tylko durnie walą kopią w wiatraki i że jeszcze więksi durnie nie dochodzą poturbowani do rozumu, tylko ruszają dalej w świat po nowe guzy.

Tak więc nie ma co ukrywać: światowa polityka, ekonomia, wreszcie spojrzenie na podstawy naszej śródziemnomorskiej kultury, tu w miasteczku na dalekim zachodzie, który całkiem niedawno chciał być nawet Dzikim Zachodem, jest inne. Mamy swoją pieprzoną, wrockową, prowincjonalną prawdę. By nie było wątpliwości, równie dobrze warszawską, także niecentralną, bo chodzi nie o geografię, lecz o stan umysłu.

Owa prawda jest sednem banalności. Dzięki niej ani nie trafimy do światowej kultury, ani nie zbierzemy na garb za bezdurne połamaną własną kopią. Dla nas wszystko jest chyba tylko tym, czym jest, bez ukrytych znaczeń, zwyczajne. A że kochamy fantastykę? Fantastyka jest dla nas fantastyką, nie ganiamy w zbroi po świecie, balwierz, gospodyni i proboszcz w trosce o nasze zdrowie nie muszą nam cenzurować domowych bibliotek, jak to zdarzyło się zacnemu szlachcicowi Quejana, znanemu powszechnie jako Don Kichote z Manczy. Zapewne dlatego, jak to mają prowincjonalne biblioteczki, są pełne książek.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 15 >