strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Marcin Przybyłek Na co wydać kasę
<<<strona 33>>>

 

Gamedec
Granica rzeczywistości (fragment)

 

 

6. Granica rzeczywistości

 

Obudziłem się z dziwnym uczuciem, że zapomniałem o czymś bardzo ważnym. W mieszkaniu panował upał. Nurzałem się we własnym pocie. Zerknąłem na aurometr: dwadzieścia dziewięć stopni Celsjusza wraz z wilgotnością bliską stu procent bynajmniej nie odpowiadały moim preferencjom. Sięgnąłem po pilota, wycelowałem w radiator i wcisnąłem guzik przywracający domyślne parametry. Niestety, mignął holonapis informujący o uszkodzeniu urządzenia, a potem jeszcze sugestia "asysty specjalistycznego serwisu". Zacisnąłem zęby.

W którejś szufladzie biurka powinien być kontroler otwierający okna. Odnalazł się zakurzony pod kilkoma warstwami nieprzydatnych przedmiotów, zalegających tam niczym geologiczne pokłady nagromadzone w przeszłym życiu. Wycelowałem w szklane tafle i nacisnąłem strzałkę w dół. Nic się nie stało. Cholera, może odwrotnie. Więc strzałką skierowaną do góry. Szyba ani drgnęła. Przełknąłem przekleństwo. Odkleiłem pidżamę od pleców i cisnąłem na podłogę. Szybka lustracja manipulatora: strzałka w górę, strzałka w dół, blokada, timer, programator. Jak to się otwiera? Przecież nie blokadą? Na wszelki wypadek wcisnąłem pozostałe guziki. Działały prawidłowo: po włączeniu blokady na wyświetlaczu pojawiła się kłódka, timer uruchomił zegarek, programator rozwinął menu kalendarza. Spodnie oblepiały mi nogi. Usiadłem na brzegu fotela i nastawiłem timer na pół minuty. Sekundy wlokły się dłużej niż zwykle. Potem pilot wdzięcznie zabrzęczał, lecz okno pozostało na miejscu.

– Kur...

Zacisnąłem palce na nasadzie nosa. Wytarłem brwi, które zebrały część potu z czoła. Uruchomiłem programator, zerkając na ścienny chronometr. Ósma za pięć, drugi czerwca... dobrze, okno ma się uchylić o... trzydzieści procent... dnia... drugiego czerwca o godzinie... siódmej pięćdziesiąt... niech będzie osiem. Nie ma pewności, czy zegary linowca są poprawnie ustawione... Masowałem skronie, sapałem i modliłem się o zmiłowanie. Medytację przerwał śpiewny sygnał pilota. Rzut oka na okno. Bez zmian. Już uniosłem rękę, by roztrzaskać bezużyteczny złom o podłogę, ale w ostatnim momencie delikatnie odłożyłem go na biurko. Uruchomiłem telesens.

– Gdzie jest numer do administratora...

Dobrze znana łysa fizjonomia przekreślona haczykowatym nosem udała zainteresowanie.

– O, pan Aymore, dzień dobry, czym mogę służyć?

– Pan żartuje? Nie wie pan, że nawalił u mnie radiator?

– Rzeczywiście? – zerknął na konsolę. – Najmocniej przepraszam, usuniemy usterkę najszybciej, jak tylko się da...

– Czyli?

– Jest sobota... – Potarł kark. Ten gest nie wróżył nic dobrego. – W soboty nie mamy wykwalifikowanego personelu. Przyjadą w poniedziałek. Rano.

Przełknąłem granat wściekłości, który eksplodował ze straszliwą siłą w żołądku. Jeszcze jeden i wrzody gotowe.

– Niech się pan nie denerwuje, sugeruję otwarcie okna.

– Jak, skoro nie reaguje na polecenia pilota?!

Strużka potu wyciekła z nogawki i wsiąkła w dywan. Jeśli natychmiast nie ściągnę spodni, oszaleję.

– A jakie pan naciska guziki? – zapytał spokojnie administrator.

– Jak to jakie? Strzałki! W górę, w dół i nic...

– W jakiej sekwencji?

Zamurowało mnie.

– Słucham?

– Ach, zapewne nie czytał pan ogłoszeń? To wyjaśnia nieporozumienie. Mamy remont elewacji. Dlatego zmieniony został kod dostępu. Musi pan nacisnąć strzałkę w dół, potem trzy razy strzałkę w górę, jeszcze raz w dół i... niech się pan nie śmieje... dwa razy mocno tupnąć. W pobliżu ramy.

Stłumiłem łkanie, a może... szalony śmiech.

– Pan mówi poważnie?

– Najzupełniej, panie Aymore, lekka wibracja wywołana...

Rozłączyłem się, podbiegłem do tafli i wykonałem rytuał. Ciche syknięcie rozsuwających się szyb brzmiało jak najpiękniejsza melodia. Odciągnąłem gumkę spodni, by ulżyć spoconym nogom. Powracałem do żywych.

 

Weekend, myślałem podziwiając panoramę Warsaw City. Może wybrać się na spacer? Albo zakupy? Przeciągnąłem się i wróciłem do schłodzonego wnętrza. Najpierw prysznic.

Zaraz po wyjściu z łazienki dostrzegłem migający wskaźnik wiadomości. Znajomi czy praca? Uruchomiłem nagranie. Na ekranie pojawił się szczupły mężczyzna w szarym garniturze. Na wąskiej twarzy czaił się niepokój.

– Proszę pana... – wysoki głos lekko drżał – ...proszę o pomoc. Jak najszybciej. – To... ważne. – Wcisnął jakiś guzik. – Przekazuję adres. Błagam, niech się pan pospieszy.

– Koniec wiadomości – oświadczył kobiecy alt.

Jednak praca.

W sumie się cieszyłem. Nie ma to jak weekend z zagadką.

***

Nazywał się Richard Begin i mieszkał w podmiejskiej dzielnicy, niedaleko puszczy Kampinou. Dziesięć minut taksówką. Podczas lądowania obejrzałem okolicę. Dom, podobnie jak większość posesji, zbudowano dobre pięćdziesiąt lat temu. Sypialnia emerytów. Gdy przyziemiliśmy, zszedłem po stopniach i stanąłem na chodniku z betoplastiku. Wciągnąłem w nozdrza zapach sosnowych igieł. Dookoła panowała błoga cisza. Ach, wsi spokojna, wsi wesoła! Zerknąłem ponad korony drzew na północny zachód: niecałe dziesięć kilometrów dalej z centrum boru wyrastał linowiec Kampiville. Jego szczyt ginął w błękitnym niebie. Weekend rozpoczął się niezbyt szczęśliwie, nabrałem jednak przekonania, że zakończenie będzie bardzo pomyślne. Podszedłem do ogrodzenia i wcisnąłem guzik sensofonu.

Misternie rzeźbiona furtka rozsunęła się zapraszając do ogrodu. Z drzwi budowli wybiegł zleceniodawca.

– Już pan jest? Dzięki Bogu! Proszę, dzień dobry... Richard Begin – przedstawił się i wyciągnął szeroką dłoń. Był wyższy ode mnie o głowę. – Niech pan wejdzie.

Mieszkanie urządzono zgodnie z zamierzchłą modą. Wydawało się rzadko używane.

– Pan tu nie mieszka?

– Ma pan oko – odparł z kuchni. – Tylko w weekendy. To mojej mamy. Zmarła dziesięć lat temu.

Wrócił z filiżankami herbaty. Usiedliśmy przy okrągłym szklanym stoliku. Ostatnio widziałem podobny w starym filmie.

– Zaraz pokażę panu... – Wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę papieru, położył na blacie i rozprostował. Wydruk z domowej drukarki.

 

Twoja rzeczywistość jest grą. Dobrze się rozejrzyj. Może znajdziesz wyjście?

 

Uniosłem brwi. Sprawa dla gamedeca czy psychiatry?

– Gdzie pan to znalazł?

– Dzisiaj rano, była wetknięta w furtkę...

– Sprytnie – orzekłem. – Bez elektronicznych śladów.

– Może odciski palców, DNA?

Pokręciłem głową.

– Autor na pewno o tym pomyślał. Oczywiście sprawdzę, ale wątpię.

– No właśnie. Więc zobaczyłem tę kartkę, wszedłem w sieć, znalazłem pana ogłoszenie w portalu Montgommery i od razu zadzwoniłem.

Tknęło mnie. Jakby niezlokalizowane swędzenie.

– Dlaczego zwrócił się pan do mnie? To raczej sprawa dla... policji.

– No a gra? Pan przecież jest specem od gier! A tu ktoś grozi, znaczy, sugeruje, że jestem w świecie gry! To bardzo nieprzyjemne uczucie...

– Grał pan kiedyś?

– Bardzo często. Jestem graczem – spuścił głowę. – Czasem trochę się gubię w tych rzeczywistościach.

Obróciłem świstek. Westchnąłem. Sięgnąłem po filiżankę. Herbata smakowała jak zwietrzała. Pewnie po mamie. Gorący płyn pomógł mi zebrać myśli.

– Panie Begin – demonstracyjnie mlasnąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę, bo klient wydawał się jakiś roztargniony. – Według mnie ktoś wie o tym hobby i stara się wyprowadzić pana z równowagi. Może to zawiść, może tylko głupi żart. Może chodzi o pana majątek?

Pokręcił głową. Straciłem nadzieję na intratne zlecenie. Nie uśmiechało mi się niańczenie znerwicowanego gracza.

– Niech pan zignoruje ten list. Prawdopodobnie to kawał. Jeśli incydent się powtórzy, radzę powiadomić policję, chociaż nie sądzę, by mogła pomóc. Rozumie pan, mała szkodliwość czynu.

– No ale gra?... – na jego szyi drgnął jakiś mięsień.

A tak, to moja dziedzina. Wstałem.

– Jako doświadczony gamedec oświadczam, że nie znajduje się pan w żadnej grze. Otacza nas najprawdziwsze realium.

– Jest pan pewien?

– Zastanówmy się: jeśli pan jest w grze, to ja też, prawda? Chyba że jestem enpecem! – zachichotał. – Nie przypominam sobie, żebym wchodził ostatnio w jakiś świat. Zwłaszcza podobny do Warsaw City. Zresztą nie ma takiej gry.

Wyciągnąłem rękę.

– Uspokojony?

Patrzył mi w oczy, jakby wypatrywał zagubionego paproszka.

– Ile... Ile panu płacę?

Uścisnąłem jego drżącą dłoń i pogrążyłem się na chwilę w filozoficznej zadumie. Dziwna ta sobota.

– To usługa gratis. Przyjacielska.

Napięcie na jego twarzy zelżało.

– Dobry z pana człowiek.

– Do widzenia. – Ruszyłem do wyjścia.

– Ale... – usłyszałem za sobą. Odwróciłem głowę. – Niech pan to weźmie. – podał anonim. – Ta kartka działa mi na nerwy. Jej miejsce jest u pana.

– Skoro pan nalega.

***

Pogoda była piękna: powietrze krystaliczne i spokojne, na niebie pojedyncze altocumulusy; błogostan i odprężenie. Komu by się chciało robić taką grę? Nudna i do bólu realna. Obok taksówki przeleciało stadko gołębi. A tamtemu człowiekowi przydałyby się prochy. Kołysanie pojazdu nastrajało do drzemki. Dotarłem na rampę na swoim trzysta czterdziestym drugim piętrze i miałem już gotowy plan. Najpierw krótka drzemka, a potem spacer w dzielnicy rozrywek. Ha, to jest życie.

Zdejmowałem płaszcz i przystępowałem do realizacji pierwszego punktu, gdy coś mnie zatrzymało. Jak on powiedział? Portal Montgommery? Nie znam takiego portalu! Uruchomiłem przeglądarkę. Nazwy pędziły jak szalone, lecz "Montgommery" wśród nich nie było. Teraz inaczej, sprawdzę, gdzie zamieściłem ogłoszenia...

Pojawiła się lista.

– Manama, Melbourne, Merry Jokes, Mexico, Miami, Midnight Scenes... Nie ma. Nie ma.

Wykręciłem numer Richarda.

– Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru – powtarzał alt.

– Jak to, przed godziną z nim rozmawiałem...

Zadzwoniłem do administratora. Znowu ta paskudna łysa morda.

– Witam pana, czym mogę służyć?

Bezczelny typ. Ty dobrze wiesz, czym możesz i powinieneś służyć, a nie służysz.

– Czy telefony są sprawne?

– W Stockomville?

– Nie, na Marsie.

– Ehehe, żarty się pana trzymają, panie Torkilu. A o co chodzi?

– Już nic, dziękuję bardzo.

Sprawa zaczęła mnie intrygować. Nie wierząc w jakość połączeń postanowiłem wrócić do Kampinou i wszystko wyjaśnić.

Podczas lotu taksówką starałem się odtworzyć treść rozmowy. Może się pomylił? Może nie Montgommery, ale jakiś inny? Czyżby mi się pokręciło? Nie miałem pewności.

Na miejscu zaciągnąłem się pachnącym powietrzem i powróciła fala nostalgicznych uczuć. Cały problem wydał się nieważny. Lecz skoro już znalazłem się pod domem niedoszłego zleceniodawcy, wypadało rzecz domknąć. Rozejrzałem się po okolicy. Gdyby nie towarzystwo, może i ja bym sobie taki domek wybudował? Wcisnąłem guzik sensofonu.

Piękny dzień. Po prostu wymarzony. Zjem coś dobrego. Należy mi się.

Okienko automatu było nieme. Przecież twierdził, że mieszka tu w weekendy. Po kilku minutach zrezygnowałem. Musiał wyjechać. Może zgłodniał? Poczułem skurcz żołądka. Spojrzałem na pobliskie domy. Warto by spytać sąsiadów... może go widzieli... Wiedziałem, że się nie odważę.

***

Po śniadaniu, spaghetti i potężnej misce warzyw, postanowiłem wygrzać kości na tarasie widokowym. Dzielnica rozrywek to miejsce, w którym warto się zakochać. Zresztą było w kim: dookoła kręciło się sporo ładnych dziewczyn. Zrezygnowałem z podrywu, posiłek był suto zaprawiony czosnkiem. Oparty o plastmetalową balustradę syciłem wzrok widokiem rozległych rekreacyjnych platform, leniwie żeglujących spacerowców i wielkich ekranów holobimów. Rodziny przechadzały się jedząc lody i gawędząc, w biofontannach piszczały dzieci, powietrze pachniało wolnym dniem. Mój wzrok przyciągnęła holotransmisja wyścigów formuły gamma. Połyskujące bolidy mknęły po spazmatycznie poskręcanych torach. Zbliżenie ukazało kokpit, w którym siedziało dwóch pilotów. Obaj trzymali wolanty. Wytrzeszczyłem oczy. Przetarłem powieki. Dwóch pilotów w jednym bolidzie!? Jakie to wyścigi? Przecież to absurd! Co oni wyprawiają?

– Widzi pan to samo co ja? – zaczepiłem starszego jegomościa w biokapeluszu.

– Wyścigi – rzekł starczym głosem. – Też się tym kiedyś interesowałem. Ale dzisiaj... to nie na moje zdrowie – poklepał się w pierś. – Za dużo emocji.

– Ale w tych bolidach jest po dwóch kierowców!

Spojrzał na ekran bez zainteresowania.

– Czego to teraz ludzie nie wymyślą...

Oddalił się. Miara się przebrała. Założyłem okulary, wyciągnąłem z futerału przenośny telesens i zadzwoniłem.

– Biuro statystyk do usług, czym mogę służyć? – spytała recepcjonistka.

Coś dzisiaj za dużo mam do czynienia z urzędnikami.

– Niech pani będzie tak łaskawa i sprawdzi adres pana Richarda Begina, w okolicy Kampinou.

Wystukała dane.

– W Kampinou nikt taki nie mieszka.

Rzeczywiście, to mieszkanie jego matki.

– A kobieta o tym nazwisku?

– Zaraz... Również nie.

– Niech pani sprawdzi w całym okręgu. Richard Begin.

– Chwileczkę... Nie ma. Jest pięćdziesięciu Beginów, ale żadnego Richarda.

Zakręciło mi się w głowie.

– Ma pani możliwość sprawdzenia regionu Europy Środkowo-Wschodniej?

– Usługa będzie płatna.

– Zgadzam się.

– Jeden moment... Nic z tego. Pięćset dwadzieścia trzy osoby o tym nazwisku, ale żadnego Richarda. Przykro mi.

Ziemia zaczęła usuwać mi się spod stóp.

– Mnie również.

– Płaci pan trzydzieści pięć kredytów.

Wystukałem instrukcje.

– Dziękuję – uśmiechnęła się. – Miłego dnia!

Wziąłem głęboki oddech, wstrzymałem go na szczycie, odliczyłem dwanaście uderzeń serca i wypuściłem powietrze. Buddyjskie ćwiczenie Petera "Crasha" Kytesa, czempiona Bezbolesnych, ukoiło nadszarpnięte nerwy. Wyciągnąłem z kieszeni kartkę.

 

Twoja rzeczywistość jest grą. Dobrze się rozejrzyj. Może znajdziesz wyjście?

 

Nigdzie nie ma wskazówki, że adresatem jest Richard. Przełknąłem ślinę. Jak on mnie pożegnał? "Jej miejsce jest u pana". Wspomniałem własne słowa: "Jeśli pan jest w grze, to ja też, prawda?" Rozejrzałem się bezradnie. Czyżby całe to zlecenie było tylko pretekstem, żeby wręczyć mi wiadomość? Czyżby świstek był w istocie skierowany do mnie? Mocniej uchwyciłem poręcz i poczułem ból palców. Ból. Pokręciłem głową. Nie wchodziłem w żadną grę. Nie pamiętam. Co znaczy "nie pamiętam"? To żaden dowód. Można dziś robić tyle cudów, że wywołanie częściowej amnezji wydaje się realne... Spojrzałem na absurdalne wyścigi. Ale po co? Po cóż ktoś ładowałby mnie w tak dziwaczny świat? To gigantyczne pieniądze! Symulacja na taką skalę, żeby zabawiać się losem jednego człowieka? Nonsens! Kucnąłem, by przyjrzeć się fakturze chodnika. Jeśli był iluzją, to doskonałą. Lekko chropawa powierzchnia. W dotyku ciepła, drapiąca i... ledwie wyczuwalnie wibrowała. Perfekcja. Przytknąłem ucho do nawierzchni. Setki stąpnięć. Nie ma się do czego przyczepić.

– Mamo, popac, pan patsy bokiem! – krzyknęła dziewczynka.

– Cicho, pan jest pijany, nie trzeba się śmiać.

Wstałem. Otrzepałem płaszcz. Mógłbym uznać, że wszystko to głupi dowcip, ale skąd wyścigi? Ale przecież! Najprostsza rzecz pod słońcem! Gest otwarcia okna! W każdej grze wygląda identycznie: przyciskasz łokieć do tułowia i podnosisz dłoń z wyciągniętym wskazującym palcem. Rozejrzałem się. Po co robić pośmiewisko. Wykonałem ruch. Nic się nie stało. Ponowiłem próbę drugą ręką. Bez rezultatu. No to po problemie. To realium. Ale byłem głupi. Przez chwilę naprawdę uwierzyłem...

 

Spacer był odświeżający. Kilka dziewcząt zawiesiło na mnie spojrzenie. Około siedemnastej w znajomej chińskiej restauracji uraczyłem się sutą i tłustą obiadokolacją. Po kilku lampkach wina przyszła senność. O, spać mi się chce. To nie gra.

Podczas jazdy do domu miałem ochotę ucałować taksówkarza. Za to, że tak pięknie jedzie i że w ogóle jest cudownie. Na łóżko padłem w ubraniu.

***

Obudził mnie chłodny powiew. Jasne, nie zamknąłem okna. Całe szczęście. Leniwie się przekręciłem. Zaszeleścił wygnieciony płaszcz. Z kieszeni wysunęła się zmaltretowana kartka.

 

Twoja rzeczywistość jest grą. Dobrze się rozejrzyj. Może znajdziesz wyjście?

 

– Srutututu. Ktoś mi zrobił kawał i tyle. – W ustach miałem magazyn szmat. – Pewnie Harry. Siedzi na Hawajach i wydziwia. Jak wróci, to mu wygarnę.

Skierowałem niepewny krok do łazienki, zrzucając po drodze odzienie.

– Zęby, zęby, zęby. Umyć. Zęby.

Dokonawszy generalnych ablucji przebrałem się, zaparzyłem porządnej kawy i usmażyłem omlet z groszkiem.

Czas na małe śniadanko i oglądanko... Wiadomości. Bardzo lubię wiadomości w słoneczny niedzielny poranek.

– ...saw City jest świadkiem niezwykłego widowiska – perorowała spikerka. – W dzielnicy rozrywek mamy do czynienia z wydarzeniem bez precedensu. Czy widzimy happening szalonej artystki? A może akt zdesperowanej, samotnej matki?

– Ciekawe – wydukałem żując.

– Faktem jest, że od pół godziny ta kobieta...

Kamera zrobiła najazd. Na jednym z powietrznych pojazdów stała młoda brunetka z trudem łapiąca równowagę. Za chwilę ugięła nogi i przeskoczyła na inny, przelatujący obok pneumobil.

– ...rzuca się z aerauta na aerauto. Próbowaliśmy przeprowadzić z nią wywiad, ale nie wydaje się zainteresowana...

Zoom, bardzo ładna twarz. Oczy wyrażają rozterkę i niepokój. Ale przede wszystkim jakby... niecierpliwość.

– Jaki jest jej cel? – pyta spikerka. – Policja rozpostarła ochronną siatkę. To doprawdy cud, że jeszcze nic jej się nie stało. Mamy informację, że desperatką jest niejaka Pauline Eim, znana jako gamedec w spódnicy...

Wstrzymałem ruch żwaczy. Operator zrobił zdjęcie. Z ekranu patrzyła teraz już na pewno zrozpaczona kobieta. Gamedekini. Miałem wrażenie, że czeka na mnie. Błyskawicznie dopiłem kawę i połknąłem resztkę jedzenia. Po chwili siedziałem w taksówce, zawijając mankiety i poprawiając futerał telesensu.

– Pan też chce ją zobaczyć? – spytał pilot.

– Ta...

– Może cholera spadnie? – zarechotał z nadzieją.

***

Na platformie widokowej kołysał się gęsty tłum. Do barierki dotarłem zmięty i poturbowany. Świeża koszula i spodnie! Eim balansowała na czerwonej furgonetce. Wokół unosiły się policyjne wozy błyskając błękitem i zielenią. Złożyłem dłonie wokół ust.

– Pauline!

Nie usłyszała.

– Paulineee!

Zacząłem wymachiwać obiema rękami.

– Paaauuuliiinneeee!!!

– Co się pan tak drzesz? – prychnęła korpulentna blondynka.

– Co się pani tak pchasz? – odparłem. – Paaauuuliiineeee!!!

– Ludzie, patrzcie, wariat, wariat – nie dawała za wygraną.

– Idź mi z oczu, enpecko głupia, bo nie wytrzymam!

Wydęła usta i sypnęła iskrami spod ściągniętych brwi.

– Co, proszę?!

– Paaauuuuliiiineeee!!!

Wtedy Eim mnie zobaczyła.

– Tooo jaaaa!!! Mnie szukasz!!!

– Zawołajcie policję, to cham jakiś! – nie odpuszczała paniusia.

Gamedekini kiwnęła głową, że rozumie, i skoczyła na policyjny wóz.

– Policja! – krzyknąłem.

– Pan też wzywasz policję? – zdziwiła się blondynka.

– Wybawczyni ty moja!

Spojrzałem na nią z miłością i strzeliłem w pysk. Zatoczyła się z krzykiem. Poprawiłem. Wstyd się przyznać, ale sprawiło mi to przyjemność.

– Policja! – wrzasnęła.

– Policja! – zawtórowałem.

***

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 33 >