strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Michał Studniarek Na co wydac kasę
<<<strona 31>>>

 

Herbata z kwiatem paproci (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Adam Chors, ekonomista i dziennikarz jednego z warszawskich tygodników, poznaje w herbaciarni tajemniczą Goplanę, która prosi go o niezwykłą przysługę - aby przyniósł jej kwiat paproci. Adam nie dowierza Goplanie, ale z ciekawości zgadza się spełnić jej prośbę i przez furtkę na jednej ze staromiejskich uliczek trafia na chwilę do innego, magicznego świata. Wkrótce też przekonuje się, że domowiki, kłobuki i inne istoty ze słowiańskich legend nie są jedynie wymysłem. Część z nich razem z Goplaną żyje pośród ludzi, inne zaś pod wodzą Oberona, jej małżonka, odeszły przed wiekami na Tamtą Stronę, do krainy z baśni i podań. Adam zaprzyjaźnia się z domowikiem Rumcajsem i stopniowo dowiaduje się coraz więcej o magicznym ludzie - utopcach, które wynajmują się jako płatni zabójcy lub włamywacze, leszym, którzy w czasach kryzysu handlował choinkami pod Halą Mirowską, skierkach, serfujących w Sieci, i domowiku-włóczędze, który oszalał po tym, jak w czasie Powstania Warszawskiego zwaliła mu się na głowę jego kamienica. Adam podejrzewa, że Oberonowi nie podoba się uczłowieczenie poddanych Goplany, a ambicje władcy elfów mogą zagrozić wszystkim magicznym istotom.
"Herbata z kwiatem paproci" to opowieść o świecie ukrytym w cieniu drzew Ogrodu Saskiego i pod ruinami starych warszawskich kamienic.

Nawet się nie obejrzeliśmy, jak przeszliśmy przez Tamkę. Mijani ludzie z lekkim zdziwieniem spoglądali na moją marynarkę, ale swojski wygląd Rumcajsa działał na nich uspokajająco.

– Daleko jeszcze? – spytałem, gdy zbliżyliśmy się już do terenów uniwersyteckich.

– To tamten budynek.

Wskazał brodą długi, murowany barak, przytulony do sąsiadującego z nim warsztatu samochodowego, naprzeciwko salonu Mercedesa. Nad drzwiami wisiał szyld z reklamą jakiegoś browaru, pod którym odpadające, samoprzylepne litery tworzyły napis: "Balladyna". Tego się nie spodziewałem.

– Zaraz, twój wróż rezyduje w jakiejś knajpie?

– Jakoś nie narzeka na brak klienteli – wzruszył ramionami domowik. – Aha, jeszcze dwa słowa. Niektórzy klienci w tym lokalu mogą wyglądać nietypowo, więc niczemu się nie dziw i nie gap jak cielę w malowane wrota.

– Co to, knajpa dla elfów?

– Nie radziłbym ci używać tego słowa wewnątrz.

Zbliżając się do drzwi, usiłowałem nastawić się psychicznie na najdziwniejsze nawet rzeczy, jednak i tak nie mogłem przygotować się na wszystko. Przez duże okno dostrzegłem, że wewnątrz jest dość ciemno i, na ile mogłem ocenić, tłoczno, jednak póki co nie zauważyłem niczego dziwnego. Takich barów mijaliśmy po drodze przynajmniej kilka.

– Chyba was tu nie kochają – zauważyłem, widząc świeży napis "Pojeby won".

– E tam, pisać może sobie każdy gnojek. Ale nie każdy ma dość odwagi, aby wejść do środka i powiedzieć to otwarcie.

Domowik pchnął drzwi i weszliśmy do mrocznego wnętrza. Kilka najbliżej siedzących osób otaksowało nas spojrzeniem, po czym wróciło do swoich zajęć.

– Nic specjalnego nie widzę.

– Tak? Przekrzyw no łepetynę.

Zrobiłem, jak radził. To, co zobaczyłem, odebrało mi na chwilę mowę.

– To twoi...? – spytałem, usiłując ratować oślepione blaskiem oczy.

– W większości. Jedni przychodzą się tu napić, drudzy odpocząć, jedni poszukać natchnienia, inni zapomnieć. Dla jednych to miejsce pracy, a dla innych dom. Nie dziw się niczemu, co tu zobaczysz. Pamiętaj, – dodał cicho – żadnych głupich tekstów o szczaniu do mleka, bo ani się zorientujesz, a zarobisz nożem w plecy.

W "Balladynie" było rzeczywiście dość ciasno. Ktoś, kto wszedłby tu prosto z ulicy, mógłby uznać, iż zebrali się tu sami wariaci, outsiderzy, artyści i inne nawiedzone towarzystwo. Większość klientów przypominała swoim wyglądem Rumcajsa. Widziałem przygarbione plecy, zmierzwione włosy, znoszone ciuchy, spocone i zniszczone twarze, błyszczące oczy. Ludzi, na ile mogłem dostrzec, było niewielu, za to nosili się lepiej, niż większość poddanych Goplany. Sprawiali wrażenie stada niebieskich ptaków, artystów rozpuszczających talent w alkoholu i rozmaitych luźnych ludzi, których źródło zarobkowania trudno by określić. Nie wyróżniali się zbytnio, co więcej, wyglądało na to, że są z elfami w niezłej komitywie. Ciekawe, czy wiedzieli, kim są...

Wystrój samej knajpy nie zmienił się od wielu, wielu lat. Lokal był długą i dość wąską kiszką, wyłożoną obluzowaną, sosnową boazerią, brudną od wycierania przez tysiące ramion i pleców. W głębi sali świeciły mdłym blaskiem podniszczone kinkiety. Po lewej ciągnął się dość szeroki bar, wraz ze stojącymi naprzeciw małymi, okrągłymi stolikami o obtłuczonych blatach z plastikowego marmuru skutecznie utrudniając przejście w głąb pomieszczenia. W głębi klienci tłoczyli się przy stolikach oraz wąskich, porysowanych stołach i ławach. Niektórzy jednym okiem spoglądali na podwieszony pod sufitem naprzeciw wejścia stary telewizor, gdzie angielscy piłkarze po raz kolejny dawali łomot naszej reprezentacji.

Jedna rzecz była w tym miejscu niezwykła: zapach. Oprócz normalnej mieszanki papierosów, środków czyszczących, potu i piwa w powietrzu unosiły się również zapachy rozmaitych ziół, jak w ekoaptece. Dopiero wtedy zobaczyłem, że wiele osób pociągało z wyszczerbionych kubków rozmaite napary, które na pewno nie były herbatą, i paliło aromatyczne skręty. Skądś zaleciał mnie charakterystyczny zapach kwiatu paproci; siedzący przy jednym ze stolików facet już gapił się szklanym wzrokiem w ścianę. Cud, że lokalem jeszcze nie zainteresowały się gliny; nawet gdyby ktoś palił tu maryśkę, nikt by tego nie zauważył. Swoją drogą, ciekawe, skąd brali towar, skoro nie mogli przechodzić na Tamtą Stronę? Czyżby Goplana osładzała w ten sposób życie swoim poddanym?

Ledwo zrobiliśmy krok w głąb sali, kiedy jakaś kobieta wrzasnęła mi niemal nad uchem:

– Kurwa, stój!

Podskoczyłem jak oparzony i stanąłem oko w oko z rozwścieczoną, długowłosą blondynką, która na moje oko zbliżała się już do trzydziestki. Ubrana była po bazarowemu, czyli w krótkie dżinsowe spodenki i top, wyglądający jak wycięty z kawałka lazurowego plastiku. W niebieskich oczach błyszczała czysta nienawiść.

– Jak śmiesz tu jeszcze przychodzić?! – wysyczała. – Kogo tym razem chcesz uwieść, co?! Na dziecko odwagi ci starczyło, a na mnie już nie?! Egzotyki ci się zachciało, co?! Ty gadzino obmierzła, zamienię cię w kamień, choćbym miała przy tym zginąć!

Za jej plecami zobaczyłem jakiś ruch, między nas wdarła się niska, tęga kobieta po pięćdziesiątce, odziana w hinduską sukienkę. Wyglądała jak jej matka albo żona szukająca tutaj zalanego męża.

– Daj spokój, to nie on! – krzyknęła, potrząsając krótkimi, ciemnymi włosami. – Nie widzisz, że on w ogóle wszczepów nie nosi?!

Dziewczyna przyjrzała mi się uważniej, nabrała powietrza i tak już została, nie wiedząc, czy przepraszać, czy też od razu zapaść się pod ziemię ze wstydu.

– Cześć Żywia, cześć Bronia – powiedział Rumcajs, wykorzystując chwilę ciszy. – Co jest grane?

Tęga brunetka odwróciła się ku niemu.

– Znowu jakiś fagas Bronkę wystawił do wiatru... już drugi raz! A ona mu uwierzyła, biedactwo, liczyła, że on ją naprawdę... – delikatnie pogłaskała kobietę po długich włosach. – I znowu została z dzieckiem przy piersi, nie ma komu go oddać. Teraz nie ma nawet siły, aby się zemścić na tym draniu. Pomagam jej jak mogę, – westchnęła ciężko – ale sam wiesz, jak to jest... cud, jak uda mi się szklankę mleka albo kromkę chleba stworzyć...

Rumcajs pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Nie, Adam to porządny facet. On by czegoś takiego nie zrobił.

– Bardzo pana przepraszam – powiedziała Żywia. – Wzięła pana za kogoś innego...

Kiwnąłem głową, zastanawiając się, czy macki Artura nie sięgnęły jakimś cudem i tutaj. Nie, mój braciszek wolał czyste, biurowe laleczki, a Bronię należało dopiero umyć i przebrać. Zresztą, on nigdy nie ładowałby w siebie wszczepów.

Żywia wyglądała, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć. Zerknęła na mnie, znowu na Rumcajsa i wreszcie się zdecydowała.

– Słyszałeś, że Kromczonka zaginęła?

Domowik zbladł.

– Jak to?

– Normalnie, śladu życia nie daje. A tyle razy jej, kurwa, powtarzałam, że bycie Podręczną to nie jest robota dla porządnej... kobiety.

Proszę proszę, nawet nie wiedziałem, że elfy trafiły i tam. Czy jej śmierć mogła mieć jakiś związek z informacją, którą sprzedałem Kaśce? Trzeba będzie pociągnąć domowika za język.

Ukłoniłem się grzecznie obu kobietom. Bronia usiłowała się uśmiechnąć na pożegnanie, ale niespecjalnie jej wyszło.

– To wy potraficie... no... z ludźmi? – spytałem cicho. – Kim była ta Kromczonka?

– Południcą, ale niewiele już z niej zostało. Niektórzy... a właściwie niektóre to potrafią. Ale to skomplikowana sprawa, potem ci opowiem.

Dotarliśmy do kontuaru; wybór napitków był ogromny, ale poza kwasem chlebowym nie odważyłbym się ich próbować. Niektóre były nawet zachęcające: z karty za plecami wielkiego barmana wyczytałem tak poetyckie nazwy, jak "Woda życia", "Kolorowe sny" czy "Kwiat jednej nocy". W końcu się szarpnąłem i kupiłem nam jedno z droższych piw. Miało tę zaletę, że było w puszkach, mogłem więc być pewien, że poza zwykłymi dodatkami producenta jest w porządku.

Moją uwagę przykuł siedzący naprzeciwko baru potężny facet o ponurym spojrzeniu. Mimo panującego w środku zaduchu miał na sobie miękką, skórzaną kurtkę i długie spodnie. Jego jedno oko było zasłonięte przepaską.

– Nie patrz na niego – powiedział śpiesznie domowik.– To leszy.

– Kto? – spytałem, posłusznie wbiwszy wzrok w puszkę.

– Leszy, ale wszyscy zwracają się do niego "panie Leszku". Najgorszy sukinsyn, jakiego znam. Kiedyś jemu podobni byli zmorą najgłębszych lasów. Ten się przestawił na duże miasta i zarabia jako kiler do wynajęcia. Czuje się tu jak ryba w wodzie i ma niezłe pomysły, więc w branży go szanują. Jemu obojętne, czy ma skasować człowieka, czy kogoś z naszych. Jeśli każe ci zjeść własną kartę kredytową, to nawet nie proś o sól i pieprz.

W dziwnym pośpiechu przelał browar do plastikowego kufla i przesunął się w głąb lokalu, jakby obawiając się, że wywoła wilka z lasu.

– Znasz opowieść o mordercy, polującym na parki jeżdżące do lasu? Leszek twórczo ją rozwinął i skasował w ten sposób pewnego bardzo bogatego badylarza, który mieszkał jak w twierdzy. Rok czekał, kiedy facet będzie jechał nocą przez las, traf chciał, że był z żoną. Kiedy gość stanął, aby się odlać, ciach, i było po wszystkim. Gdy przyjechała milicja, stukał jego obciętą głową w tylną szybę, a kobita bała się nawet głębiej odetchnąć. Dał się złapać, a że udatnie strugał wariata, to uznano go za niepoczytalnego i zamknięto w wariatkowie. Zwiał stamtąd, kiedy tylko o sprawie ucichło, a wszyscy zaczęli mówić o nieszczęśliwym wypadku. Ponoć nieźle się w tym zakładzie podszkolił.

Od jednego ze stojących w głębi stolików właśnie wstawał jakiś dobrze ubrany elf o wyglądzie gryzipiórka.

– Koszałek – wyjaśnił Rumcajs półgłosem, odpowiadając na jego powitanie. – Ma szczęście, załapał posadę biuroludka; mieszka w jakiejś redakcji, pilnuje tam porządku w papierach i danych. Bez niego ekipa i przez rok by się nie połapała. Robi to, co powinien, i dzięki temu trzyma się całkiem nieźle.

Było to dobre miejsce na obserwację: nas zasłaniał bar, ale za to my widzieliśmy większość stolików i głowy wszystkich wchodzących.

Liczyłem na to, że usiądziemy, ale Rumcajs, odstawiwszy na blat piwo, skierował się ku rozpadającym się drzwiom, które, jak sądziłem, prowadziły do toalety. Za nimi rzeczywiście znajdowały się drzwi do kibla, a po prawej drugie, chyba do schowka. Nad tymi ostatnimi umieszczono żarówkę, z której płatami złaziła czerwona farba. Rumcajs zerknął na nią i zapukał.

Weszliśmy do malutkiej klitki, która chyba rzeczywiście była kiedyś schowkiem. Jakoś zmieścił się tam stary stolik, dwa równie wiekowe krzesła nie od kompletu i wytarty fotel, w którym siedział wróż; jedynym źródłem światła było niewielkie okienko pod sufitem. Za fotelem zauważyłem małą, obtłuczoną umywalkę z cieknącym kranem.

Na nasz widok wieszcz zgarnął ze stołu kilka gazet oraz wypełnioną po brzegi blaszaną popielniczkę i wyrzucił wszystko do stojącego obok fotela kosza. Dobiegał już sześćdziesiątki, ale jeśli elfy go znały, to równie dobrze mógł mieć i sześćset. Mimo panującego tutaj zaduchu miał na sobie wytartą sztruksową koszulę na podkoszulku bez ramiączek i ciemne spodnie.

– Powitać, powitać – rzekł ze śpiewnym, kresowym akcentem, nerwowo przygładzając pomarszczoną dłonią całkiem jeszcze gęste, siwe włosy i rozczesując palcami patriarszą brodę. Na chwilę nasze spojrzenia spotkały się, a ja przeżyłem szok.

Źrenica jednego oka mężczyzny była zasnuta mleczną bielą. Drugie spoglądało na mnie zimno wyprodukowaną pewnie gdzieś na Ukrainie soczewką wszczepu. Miałem wrażenie, że ślepym okiem widzi znacznie więcej, może bez przeszkód obejrzeć mnie... i przejrzeć na wylot.

– Siądźcie sobie, rybeńki – dziwny staruszek wskazał nam krzesła. – I mówcie, co sprowadza do starego Guślarza, a?

Usiadłem ostrożnie na rozwieruchtanym meblu, obawiając się, że za chwilę wyląduję na podłodze. Z tego miejsca widziałem nawet blizny, jakie na twarzy starca pozostawiła operacja wstawienia wszczepu; zapewne przeprowadzono ją w jakiejś klinice-rzeźni, gdzie się tylko płaci, ale gwarancji przeżycia nie ma żadnych. Mogłem też w pełni ocenić, jak wielkiej postury był Guślarz. Za młodu musiał wyrywać drzewa z korzeniami.

– Oberon – powiedział krótko Rumcajs. – Nie mogę go odnaleźć, a muszę... musimy się z nim spotkać.

– Oberon... a czegóż ty chcesz od króla, co? – zapytał starzec, kręcąc głową. – Toż on się nami nie zajmie, robaczku. My go nie obchodzimy...

My? Przekrzywiłem lekko głowę i spojrzałem na Guślarza pod właściwym kątem.

– Ciekawy, co? – spytał starzec, którego uwadze nie uszedł mój gest. – Tak, jestem człowiekiem, jak i ty. Widzisz, nawet oko sobie wstawiłem, aby wreszcie na świat boży popatrzeć... widziałeś kiedyś domowego ze sztucznym okiem? Albo południcę ze sztucznymi cyckami, a?

Kręcąc się nieco na krześle, w pokorze przeczekałem krótki rechot starego. Miał rację, nie powinienem był tego robić. Sprawdzanie w tym miejscu, kto jest, a kto nie jest elfem było... nietaktem.

– Dwie dychy – oznajmił krótko wieszczek, pokazując na oko. – Takie cacka nie rosną na drzewie, a chciałbym mieć drugie do kompletu.

Rumcajs bez słowa sięgnął do kieszeni spodni i podał mu banknot. Pomarszczona dłoń szybko przeniosła go do kieszeni koszuli. Dziadek sięgnął gdzieś za fotel, wyciągając szklankę, dzbanek z herbatą oraz małe, metalowe sitko. Umieścił sitko na szklance, ujął stojący na blacie dzbanek i powoli, z namaszczeniem nalał sobie herbaty. Poczułem znajomy zapach: czyżby kwiat paproci umożliwiał również zaglądanie w przyszłość? Zaraz potem przyjrzałem się barwie naparu oraz pływającym wewnątrz dzbanka śmieciom i zorientowałem się, że to raczej herbata z poziomek.

Starzec wypił jednym haustem połowę szklanki i otarł usta ręką.

– A zatem... zamknijcie drzwi od kaplicy... żartowałem... posłuchajmy, co powie nam woda...

Zamknął oczy i zatopił się w fotelu. Zapadła absolutna cisza, zakłócana tylko nieregularnym odgłosem kropel, spadających w nieregularnych odstępach czasu.

Przez dobrych kilka minut nic się nie działo; Guślarz siedział jak posąg, gdyby nie lekkie poruszenia brody, zacząłbym dzwonić po karetkę. Nie wiedziałem nawet, czy już wróży, czy dopiero się koncentruje ani nawet, z czego odgaduje przyszłość: o jaką wodę mu chodziło? Spojrzałem pytająco na Rumcajsa, mając nadzieję, że chociaż on wie, co się dzieje. Domowik siedział jednak cicho, nie spuszczając wieszcza z oka. Nie pozostawało nic innego jak siedzieć dalej i mieć nadzieję, że wszystko idzie tak, jak powinno.

Do mojej głowy coraz mocniej wdzierało się natarczywe "kap, kap" spadających z różną szybkością kropel. W panującej tutaj ciszy był to jedyny odgłos. Chcąc nie chcąc, zacząłem się mu przysłuchiwać, aby nie zasnąć. Po chwili wychwyciłem w nim jakąś regularność, jakby rytmicznie wystukiwane zgłoski, układające się w słowa, w jakąś dziwną melodię.

– Tańczysz we mgle, braciszku – powiedział nagle wieszczek chrapliwym głosem. – Szukasz jelenia, ale on ci ucieka, kluczy, zaprowadzi cię na górę wysoką... niedźwiedź ci raczej pomoże, poproś go, aby się nastąpił...

No, po kimś takim spodziewałem się czegoś znacznie bardziej skomplikowanego, niż horoskop gazetowy. Mimo to Rumcajs słuchał w napięciu, chłonąc każde słowo.

– Idź za złotym jeleniem. Idź za złotym jeleniem, a on cię zaprowadzi...

Guślarz słuchał jeszcze przez jakiś czas, po czym wyrzucił fusy do kosza i napił się herbaty.

– Niestety, – powiedział, kiedy już odstawił na miejsce dzbanek i szklankę. – Za wiele to ci chyba nie pomogłem... woda była bardzo małomówna.

Domowik też nie wyglądał na zachwyconego. Mimo to wstał i z szacunkiem uścisnął Guślarzowi dłoń.

– Dziękuję i za to.

– Powodzenia – rzekł dziadek, miażdżąc mi rękę w uścisku. – Opowiedzcie mi potem, jak to się skończyło.

Kiedy już opuściliśmy zatęchły pokoik, spojrzałem na Rumcajsa.

– Ciekawe, kiedy wreszcie się z nim spotkamy...

Domowik nie zdążył odpowiedzieć, gdy wpadł na mnie przetaczający się obok Mariaszek.

– Dwa ra-azy! &shy;– wybełkotał, patrząc na mnie błędnym wzrokiem. – Za pie-e–er-wszym będzie bo-o–lało cie-ebie, a za-a dru-gim ko-o–goś in-nego!

Zamieniłem się w słup soli. Mariaszek oderwał się od stołu, równie niespodzianie, jak się pojawił. Osłupiały i nieco przestraszony zerknąłem na Rumcajsa, licząc na jakieś wyjaśnienie.

– Czasem tak ma – powiedział, wzruszając ramionami. Tymczasem były palacz oddalał się ku drzwiom, nucąc coś, co brzmiało jak pieśń żydowska.

Wróciliśmy do naszego stolika. Obok ulokowała się grupka elfów, które musiały być, sądząc po akcencie, ubożętami ze śląskich kopalni. Pewnie budowały tu drugą nitkę metra.

– A teraz będziemy czekać – powiedział domowik, rozsiadając się wygodnie.

– Długo?

– Nie wiem – przyznał Rumcajs z rozbrajającą szczerością. – Dwadzieścia minut, pół godziny, półtorej... zwykle pojawiał się tutaj w porze dziennika.

Zapowiadało się długie czekanie. Z braku lepszego zajęcia przyglądałem się tutejszym bywalcom. Wraz z upływem czasu klienteli przybywało, miejsc siedzących praktycznie już nie było. Na ile mogłem ocenić, elfów było nieco więcej, niż ludzi. Kim byli: domowikami, utopcami, borutami czy jeszcze inną cholerą? Skąd się tu przywlekli? Każdy z nich to z pewnością osobna historia, inne dzieje. Na chwilę pozwoliłem sobie uwierzyć w słowa Rumcajsa i poczułem w sercu piknięcie, jakie odczuwa każdy pismak, kiedy trafi na arcyciekawy temat. Fascynujące. Doprawdy fascynujące. Jedynymi ludźmi w naszym najbliższym otoczeniu byli dwaj faceci piszących internetowego tasiemca, którzy dyskutowali właśnie kolejny odcinek. Z ich rozmowy wynikało, że wcale nie wiedzieli, gdzie trafili. Swoją drogą, nie mogli znaleźć lepszego miejsca na szukanie natchnienia.

– Mówiłem ci, że jakoś na nich działamy – powiedział Rumcajs z dumą w głosie. – Zagadnij którego człowieka chcesz, a pewnie będzie to poeta, malarz albo inszy graficiarz.

– A co się stało ze zmorami, wąpierzami, dusiołkami i resztą tego towarzystwa? – spytałem.

– Daliście sobie świetnie radę – wzruszył ramionami domowik – nawet bez naszej pomocy. Wiesz, noże i siekiery przy łóżkach, rośliny nad progiem, doświadczenie kilku pokoleń mądrych bab i tak dalej, aż do środków na astmę. Ostatnie sztuki czmychnęły za Oberonem na Tamtą Stronę. Nie, żeby komuś ich brakowało...

– A to co za pokraki? – wskazałem na wiszące nad barem duże zdjęcie trzmiela oraz porozwieszane tu i ówdzie portrety istotek godnych majaków Boscha. Rumcajs uśmiechnął się z rozbawieniem.

– Trzmiel, bo lata wbrew prawom fizyki. A te to... nasze portrety. Tak byśmy wyglądali, gdybyśmy musieli trzymać się zasad waszej fizyki. Kiedyś narysował je jakiś biolog po piątym piwie. Tam wisi rodzanica, tutaj kraśniak, a tutaj ja, czyli domowik. Dalej idzie utopiec zwykły, utopiec głębinowy z Bałtyku, południca, rusałka, wilkołak...

– Ciekawe... – mruknąłem, gapiąc się na malutką, pękatą pokrakę, z trudem łapiącą powietrze szeroko otwartymi ustami, mającą być domowikiem. W ucho wpadł mi strzęp rozmowy dwóch elfów, z których jeden usiłował wytłumaczyć drugiemu ruch notowań giełdowych w zależności od najnowszych wydarzeń w Stanach. Śmiech pusty, litość i trwoga. Dokładnie w tej kolejności. Potem usłyszałem opowieść o elfie, który stanowił ciężki przypadek pecha. Kolejny czarny kot, któremu przeciął drogę, zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Ale to nic, niech tylko zniosą barierę na Tamtą Stronę...

Domowik w ogóle nie zwracał uwagi na otoczenie, wpatrując się w ścianę zamyślonym wzrokiem.

– Nad czym dumasz?

– Nad Mariaszkiem... mam wrażenie, że chciał ci coś powiedzieć...

– Nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Sam przecież mówiłeś, że nie jest normalny i czasem coś go nachodzi.

– Właśnie. Tylko wiesz, my nie wierzymy, że kogoś nachodzi ot tak, bez przyczyny. Zwykle to może mieć znaczenie.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 31 >