strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Thiem Graf v. Mannsky&Pe Erka Literatura
<<<strona 26>>>

 

Kochankowie z "Vermony"

 

 

O AUTORZE
Thiem Graf v. Mannsky. Założyciel i wieloletni prezes klubu fantastyki we Wrocławiu działającego na ogół przy klubie studenckim Indeks, jednak w rzeczywistości w różnych układach politycznych i pod różnymi nazwami. Faktyczny sprawca konsolidacji środowiska zwanego gdzieniegdzie mafią wrocławską. W tamtych (minionych) czasach specjalista od działania pod przykrywką. Między innymi organizator handlu książkami Stanisława Lema, pod pozorem trafiania nimi pod strzechy. Współsprawca pokazów filmów godzących w sojusze wojskowe PRL, przeprowadzanych na aparaturze audiowizualnej studium wojskowego. Specjalista od wypełniania kwitów w celu otrzymania pieniędzy podatnika na cele kulturalne. Tłumaczy wiersze niemieckie na polskie. Znawca i entuzjasta nauk ścisłych, propagator Wolnego Oprogramowania i przy tym literat.

– Bo co, Matrix tak chciał?

– No, raczej. – Prawdę mówiąc, wcale nie droczyłem się z nią tylko dla zasady.

Spieraliśmy się o to, kiedy ją poznałem, a Jackson, jak tylko zobaczył, że trzymamy się za dłonie, co chwila nachalnie szeptał mi do ucha wilgotne pytanie:

– Pieprzyłeś Joannę?

Ja byłem pewien, że w "Studzie" na piwach naszych czwartkowych, a ona, że nie, to musiało być gdzieś na baletach w rocznicę rewolucji francuskiej.

– Uwolnili wtedy markiza de Sade – wtrącił z obleśnym uśmieszkiem Jacks. Ją to rozśmieszyło, ale dla mnie było jasne, że po prostu ponowił pytanie. Chyba jakaś przygodna Mydear nie dała mu dobrze w nocy, bo gaworzył jak świeżo upieczony erotoman. Tak mu to za którymś razem odwarknąłem, ale do tego durnego pytania bynajmniej go nie zniechęciłem.

Powiedziałem jej, że tego jestem pewien. Bo byłem tego pewien – teraz, kiedy siedzieliśmy na zachodniej ścianie "Studa" i piliśmy "wściekliki" na przemian z piwem i winem.

W ogólnym rozgardiaszu ulotnych podgrup tematycznych część z nas rozmarzyła się i przebąkiwała o grillu w knajpie na dziedzińcu więzienia, część zaś – "trzeźwa i czujna", w postanowieniu dbałości o własne zdrowie wydała walkę niefrasobliwej biochemii starzejących się chłopiąt i wolała sączyć destylat – zabójcę, no, przynajmniej rozpuszczalnik tłuszczów. – Soki owocowe, przyprawa i wódka – Jackson podsumował zawartość kieliszków – to dla mężczyzny najzdrowsza dieta świata! – Z tym sokiem to przesadził. Czy cukrowa polepa i ostra papryka może być dla kogokolwiek zdrowa?

Tak. Na piwach czwartkowych. Macsizer właśnie wtedy był centralnie wlany na maksa. Co raz to pokrzykiwał:

– Wrocław to miejsce magiczne! – Gadał o "fandomu mafii wrocławskiej". Upierał się, że w piwnicach obok byłej trupiarni znalazł przejście do tajnych korytarzy z "Inquisitora", w których jeden z biesiadujących w "Studzie", pisząc swoje wyssane z palca opowieści fabularne, uśmiercił innego z obecnych przy stoliku. Zaczął śpiewać. I wówczas pojawiły się one.

– Kto? – zapytała. Takim tonem, jakby w ogóle nie wiedziała, o czym mówię. Chyba nie uważała.

No, jak to, kto? No – trójglicerydy. Jakie milusie, figlarne! Dumne...

Przy stoliku pod wieszakiem siedziały zapewne już dłużej, tylkośmy ich nie rozpoznali, zajęci dumną naszą przeszłą młodością. Trójglicerydy. Najpierw myślałem, że za szybko i kuriozalnie upiłem się – żeby tak widzieć potrójnie?, ale zaraz do mnie dotarło, że to wojna! Dziwnie się poczułem: adrenalina, hormony. Trąciłem nieznacznie Jacksona; nieznacznie, aby nie oblał się właśnie wychylanym "wścieklikiem", i spokojnie powiedziałem mu, co widzę. Trójglicerydy: na oko z pięćdziesiąt milionów jednostek; dwa razy.

– Czy to ma sens, tak sprzeczać się o szczegóły – powiedziała Joanna – skoro, niezależnie od tego "kiedy", i tak chodzimy ze sobą?

Właśnie ta jej prostolinijna naiwność wzbudziła moją sympatię, kiedy po wyjściu chłopaków, z Jacksem przesiedliśmy się do nich, nie wiedząc jeszcze, który na którą ma smaka. Czy warto grzebać się w historii? Jasne! Pamiętliwość naszych czwartkowych wieczorów pozwala na podanie genezy niejednej pisaniny opublikowanej przez kolegów przy stole.

Tyle tylko, że wtedy chyba żadna nie wisiała w powietrzu. Szybko zrobiło się nas za dużo. Po zestawieniu razem czterech stolików zebranie nijak nie mogło być monolitem, już choćby dlatego, że z jednego końca nie słychać, co mówi się na drugim, więc trwały co najmniej trzy, nazwijmy to, dyskusje. Bliższa mnie, w okolicach Bareda i Owenay’a, tyczyła tego, kiedy monopolista pakietu biurowego ostatecznie stanie się bankrutem i pomniejszym wydawcą jednej z tysiąca dystrybucji o nazwie np. Redmont Linux. Czym zajmował się pasaż środkowy zgromadzonych, nie wiem. Siedzący u szczytu naprzeciw Schubert i Zniemiec usiłowali sklecić pamflet historyczny o bezpowrotnie minionej epoce. Przekrzykiwali się, nie – nie przekrzykiwali siebie, krzyczeli zgodnie do siebie układając zwrotkę:

W klubie na Szewskiej

W byłej trupiarni

Nastroje pieskie

Zwiędłych latarni...

Przytoczyłem jej tę zwrotkę (do dziś dźwięczą mi w uszach kolejne fazy powstawania piosenki).

– To ty nie pamiętasz? Nie pasowały mi te "Zwiędłe latarnie". Zupełnie bez sensu.

– Wtedy po raz pierwszy zwróciłeś mi uwagę na niebezpieczeństwo. – wtrącił się Jacks. Krótko po tym, jak nie omieszkał po raz kolejny obślinić mi ucha tym debilnym pytaniem:

– Pieprzyłeś Joannę?

To fakt, trąciłem go i coś tam zabałakałem o tym, że w kącie lokalu dostrzegam przyczółki ataku, że musimy przejść na tryb ścisły, matematyczny, bo one krąglą krzywizny Béziera, bo łańcuchy nienasycone i E422. – Ale na atak biologiczny chemią to my zawsze byliśmy przygotowani – mówił Jacks – a na takie numery najlepsze nasze małe, poręczne gotowce z LaTeX ’u, które jako oręż chronią nas przed każdą niesfornością zawiązków organicznych. – Joanna przytuliła się do mnie; poczułem, że ugryzła mnie w ucho. – Za karę... – Cóż, kiedyś musiało się wydać, że kłamałem: udałem wówczas, że LaTeX ’a się brzydzę, nie używam i nie mam. Zresztą, perlisty powab trójglicerydów, zwierzęce pragnienie dotykania jej całym ciałem, nie pozwoliłby mi na to!

– Biochemia – prychnął Jacks – Też mi coś: chemia i już! – podsumował i stuknął stanowczo w mój kieliszek "wścieklika". Wypiliśmy. Joanna upiła ze swojej szklaneczki z sokiem.

Dałbym głowę, że tamtego wieczora przy stoliku pod wieszakiem owalne trójglicerydy też piły jakieś soki. Właśnie na tym oparłem koncepcję kontrataku. Niby z potrzeby przeszedłem się do toalety. Macsizer zaintonował "Do boju WKS!", czyli jakby na nutę "Marsylianki". A w drodze powrotnej, zataczając się pierwszą krzywą Béziera, ponownie zawadziłem "niechcący" o ten stolik pod wieszakiem i, przepraszając, spytałem, czy ich chłopcy będą na nas bardzo źli, jeżeli zaprosimy je na "fikoła". Nasza obrona miała bowiem być atakiem chemicznym.

– Pamiętam to zupełnie inaczej – powiedziała.

A ja mam przed oczyma wyraźne "deja vu" tamtego wieczoru: Schubert i Zniemiec pokrzykują łamane zwrotki, a w drzwiach lokalu powtórnie zobaczyłem Żółtków. Mam stuprocentową pewność, że patrzyłem na nie, bo przez szczeliny drzwi lokalu po raz drugi zobaczyłem Żółtków. Schubert i Zniamiec szukali rymów do

Rząd się dogadał

Dziś z opozycją.

Ja patrzyłem na trójglicerydy i – tu Jacks ma całkowitą rację – rozebrałem je wzrokiem.

Kontakt telemetryczny z bio-wrogimi pozycjami chyba mnie wówczas nieco osłabił, bo oburzony rzuciłem coś cierpkiego na uwagę Degola, że nie mam racji, bo "to na pewno silikony modelu E900".

– Nie mów tak! – szturchnęła mnie Joanna. – To mi uwłacza. – Ma kompleks za dużego biustu. Niepotrzebnie. Za każdym razem jej to mówię, kiedy, dysząc, odsłaniam te dwie wielkie skropliny alabastrowego różu.

Zobaczyłem tych Żółtków i zrozumiałem, że jesteśmy w matni. Chyba krzyknąłem?

– Nie chcę się wam wpychać między wódkę, a zakąskę – odezwał się Jacks, przerywając mi głośne rozmyślanie o tamtym wieczorze – ale ja to wyraźnie pamiętam tak: Lukał na was mętnym, maślanym i rozmarzonym wzrokiem, ale zezował na drzwi. Choć wzrok maślany, to umysł jasny. Rozebrał was wzrokiem. Scanning. Mikroskopia sił atomowych. Przewrotność ścisłowca. A znowuż, choć tak skupiony, mimochodem przedstawił mi cały liryzm sytuacji. Powiedział, że wasze gorące jagody lśnić muszą wypukłym blaskiem oksydowanych kieliszków do "wścieklika".

Co tu dużo mówić, pamiętam to dokładnie tak samo, ale jej tego przecież teraz nie powiem!

Zsynchronizowany atak bronią typu "B" + "C" zastał nas w niezręcznej sytuacji rozważań o tym, co duże tygryski lubią najbardziej. Wspomnienie odległych czasów: a) świetności oraz b) gęstych włosów – niczym przechodnia tarcza obronna wieku średniego krąży bowiem regularnie wokół naszych stolików, począwszy dokładnie od tego momentu w życiu, kiedy za facetem chodzi – jak banda trojga! – nie tylko pół litra, ale cholesterol oraz trójglicerydy.

Jacks nad wyraz szybko zrozumiał moje ostrzeżenie i stwierdził, że skoro trójglicerydy przyszły znienacka za nami aż tutaj, to i my je weźmiemy przez zaskoczenie. "Wymyśl coś błyskiem, Pe!", powiedział.

– Patrzę, a tu wzrok szklisty tężeje, maślanka znika, a on przeciera oczy i mówi przed siebie: "To ściema!". Glicerydy w natarciu, myśmy tutaj właśnie rozważali na poważnie pomysł Sufjana, aby w byłej trupiarni otworzyć "Chlup! Studencki – Wykaz", a ten podnosi głos i gada: "Ściema!". W tej naszej małej rozgwarzonej salce zabrzmiało to jak anemiczny okrzyk Rejtana: "Zdrada!", ale i tak zwróciło naszą uwagę.

Musiało to ich rzeczywiście poruszyć, bo jak inaczej tłumaczyć fakt, że inni, nie tylko Jackson, zapamiętali to tak dobrze, a przecież obserwując mnie w stanie bardziej niż para-delirycznym. Że ja to pamiętam? Mnie to dopiero poruszyło!

– To ściema! – zwróciłem się do Degola, wiedziony poczuciem deja vu – Widzisz tych cudzoziemców? Żółtki znowu zaglądają przez szybę drzwi do środka. Jesteśmy w matni! – Degol nie zrozumiał, o co mi chodzi. – Znam to miasto – mówiłem dalej – urodziłem się tu i wiem, jak wyglądało. Wiem, że poza sentymentalnymi wycieczkami ziomkostw, nikt z cudzoziemców nie kręcił się po "najbrzydszym mieście najpiękniejszego z festiwali" *1)

– No, ja też się czasem dziwię. – odparł Degol. Schubert i Zniemiec zaintonowali "Rząd się dogadał dziś z opozycją...", ale dalej im nie wyszło, bo obaj zaśpiewali nie dość, że co innego, to całkiem nie na temat. Do tego Macsizer z "Marsylianką" w tle...

– To spisek – uparłem się. – Takie deja vu to... To, co tu widzę, musi być spiskiem mafii Wachowskich.

– Gebrüder Wachowsky?

– Jesteśmy w Matrix! – Ale lęk przed matriksem pojawia się i słabnie, a napięcie wywołane obecnością intruzji trójglicerydów non stop trzyma prawdziwego mężczyznę w ryzach. Wiedziałem, że matrix już ma mnie, bo często widziałem w kinie i wiem, o co chodzi, więc tylko poddałem się napięciu i rozmarzeniu.

Boć obfite w kształtach trójglicerydy to od zawsze groźna broń biologiczna na panów w wieku średnim. Jak ebola, wąglik. Ostro funkujący tego wieczora rabbi Sense Fiction Koval, zanim osunął się kłodą u stóp naszych foteli, melodyzował zawzięcie, acz niewyraźnie: "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: wścieklikiem wąglika!". To znaczy, taki był sens jego ad-hoc wymyślonej śpiewki, o to chodziło; żałuję, ale nie odtworzę jego błyskotliwych rymów. Nie przyswoiłem. Przytaczam z pamięci Powiedział jeszcze: – To na nie działa lepiej niż sake na Japsów. Możecie mi wierzyć.

Nie zamierzaliśmy nie wierzyć. Zwłaszcza, że jego opcja zgodna była z obraną przeze mnie i Jacksona linią obrony przed trójglicerydami w kącie lokalu. Trójglicerydami o wypukłościach kolejnych krzywych Béziera; lśniącymi nad dekoltem jak wielkie krople błyszczyku do ust!

Jakby domyślał się, skubaniec, o czym teraz myślę, Jackson zapytał znienacka: – Pieprzyłeś Joannę? – Wzdrygnąłem się nie dlatego, że jego pytanie znowu prawie wśliznęło mi się w czaszkę, ale dlatego, że zupełnie inaczej chciałbym nazywać i pamiętać te rzeczy. Trójglicerydy na sali były dla nas obu jak wyzwanie. Owalne – a my nie lubimy wygłodzonych niewolnic pedała! Puszyste, o oczach ciekawych świata. Długie rzęsy i paznokcie. Pachnące. Faktem jest, że skoro tylko przysiedliśmy się do nich, dywersja psychologiczna na tyłach wroga i zaczepne działania chemiczne odniosły zamierzony skutek. Obie trójglicerydy – zalane alkoholem – uległy i przeszły pod nasze dowodzenie. Śpiewać się chciało. Wtedy wymyśliłem refren, którego do dzisiaj niewdzięczni Schubert i Zniemiec nie umieją wykorzystać w nieustannie znajdującej się in statu nascendi piosence, mianowicie: "Hej, ha! Hej, ha! C2H5OH..."*2). Ale wówczas nie zaśpiewaliśmy, tylko wzięliśmy się do roboty.

Wrocław to było i jest dla nas obu miejsce magiczne. Z czasów wspólnych interesów znamy tych i owych. Pomagamy sobie. A oni w potrzebie nigdy nas się nie wyprą. Nie wyparli się i wówczas!

Nocna zmiana portierów w nieczynnej byłej trupiarni wykazała wiele zrozumienia dla naszej nieoczekiwanej batalii ziejącej zabójczą harą tak niższych jak i wyższych kwasów tłuszczowych, octowych; węglowodorotlenków, etc. – nasze zachowanie dowodziło przecież, że wapno indyferentyzmu nie uderzyło nam do mózgów i ciągle wiemy, jak to się robi!

Nawałnicy żarówek Jackson nawet nie próbował ściemnić. Nie certolił się, tylko zaraz za drzwiami pomieszczenia pod dziedzińcem od tyłu sięgnął sedna, obrócił, zaczął bez słowa rozbierać swoją, więc ja wziąłem moją za rękę i poprowadziłem w kierunku pomieszczenia ze sceną.

Jackson nie byłby sobą, gdyby teraz nie ryknął swoim obleśnym komentarzem: – Wziął ją prawie na stojaka! Rozebrał opartą o "Vermonę"... – Moja dziewczyna nie pamięta tego. Wiem na pewno. Wstydziła się, że film jej urwał się, i nie pytała mnie o to, jak było. Najpierw na scenie trochę tańczyliśmy w milczeniu. Kiedy ostrożnie dotykaliśmy się, zgodziła się z tym, że nie mam LaTeX ’a, a potem chyba odpłynęła, kiedy rozpinałem ostatnie guziczki sukienki i w ostatniej fazie jej słabnącej dehydrogenazy kładłem na skrzynię głośników. W każdym bądź razie ja tak to zapamiętałem. Moja dziewczyna nie pamięta tego. Była pijana.

– Strasznie się z nią cackałeś. Ja już dawno załatwiłem swoją, a ty dopiero rozdziewiczałeś ją z łachów. Krzyczała do mnie: "Idź sobie zasrany degeneracie!", zasłaniała się, a Pe ściągał jej majtki! – Jackson zarechotał lubieżnym barytonem. Joanna nic nie mówiła, tylko ściskała mnie mocno za rękę. Może właśnie dlatego nie jesteś ze swoją, Jacks, że wolisz pięć szybkich numerków w czasie jednego, a ja nie? Już miałem mu to powiedzieć, ale się powstrzymałem. Są rzeczy, które mimo wszystko, trzymamy tylko między sobą. Przecież go nie zmienię. Przekroczył czterdziestkę. A co do reszty, to nawet Joanna nie wie, że wtedy nie udało się, tzn. mogło się udać, ale uznałem, że to byłoby wobec niej nie fair, bo nie pamiętałaby, jak nam było za pierwszym razem. Nigdy o to nie pytała. Chyba powinienem jej powiedzieć?

Dobrze, że Jackson w końcu przymknął się z tymi swoimi rubasznymi introdukcjami na temat "posuwania towarów", bo Joannie było wyraźnie przykro. Aby ją naprowadzić na trop tamtych ważnych dla nas wydarzeń, wróciłem do tematu, jaki zajmował nas przy stole naszym piwnym do czasu, aż przesiedliśmy się do ich stolika. Bo tyle mają w sobie czadu te kuliste łańcuchy glicerydów, że wystarczy, iż w jedno oczko wpadniesz, a jakbyś w sieć wpadł. Jak narkotyczne kwasy nienasycenia bezbłędnie zwróciły uwagę dwóch zgłodniałych starych kawalerów – byliśmy przecież wypici, rozdokazywani, wirtualni i bardzo głośni, więc o uwagę naszą było doprawdy trudno.

Odsunąłem się nieco od Jacksona, nachylając w kierunku środka stolika. Degol kiwał głową potwierdzając, że podobnie kojarzy mu się tamten wieczór.

Ja wtedy: – Znam to miasto, bo tu się urodziłem, ono nie może tak wyglądać.

Degol na to: – Mówiłeś tak: "Widzisz te śliczne, czyściutkie kamienice, oświetlony artystycznie Rynek, śmietniki kute w brązie?"

Tak mówiłem. Mówiłem jeszcze: – Ja w to nie wierzę. Dałem sobie wmówić ten wygląd, ale nie wierzę w istnienie tych reklam jak z plakatu wyborczego Semktały. Ktoś nas wessał do środka. Omamił.

– Tak mówiłeś, to prawda.

– Gdybym przy tym stole piętnaście lat temu twierdził, że Rynek będzie wyglądał tak, jak wygląda dzisiaj, zapytałbyś mnie, czy spadłem z Księżyca. Mówiłem: "A popatrzcie na piwo! Dlaczego je pijemy z takim smakiem? Przecież nasza wrocławska breja nie nadawała się wówczas do spożycia inaczej jak tamtędy, gdzie z palcem po łokieć, a dzisiaj to piwo ma swój odrębny europejski smak."

– Mhm... pamiętam – przytaknął Degol – Upierałeś się przy tym, że tamtym fuzlem należałoby straszyć dzisiaj młodzież licealną na wycieczkach.

– Ja nie pamiętam, ale to dobry pomysł.

– Chyba nie lubisz młodzieży? – dogryzł mi Jacks.

– Czy ja cię nie lubię? – zwróciłem się do Joanny. Ale ona na to: – Przestań...

– Mówiłeś jeszcze coś o videodromie, superwizji, o filmach wyświetlanych w telewizji-2 Mariusza Waltera. – zauważył Jackson.

– O filmach?

– O tym z Księżycem w roli głównej – podpowiedział Degol – ale zapomniałem tytułu.

– O bliźniakach kurduplach, co Makuszyńskiemu zajumali Księżyc?

– Nie: loty międzyplanetarne, coś tam...

– A to już wiem! – powiedziałem – Mówiłem o "Kosmos 1999". Nie bez kozery. No bo tak: praktycznie wszyscy mamy dziś takie foto-komórki jak komandor Koenig i jego drużyna "Alpha" z bazy księżycowej.

– Kommandeur König?

– A mamy rok 2004. Pięć lat raptem jak kosmiczna technologia spadła na nas z Księżyca. Przecież to czyste science fiction!

Tak mówiłem o Księżycu w roli głównej. Natomiast w piosence Schubert i Zniemiec chwilowo najwyraźniej skłaniali się ku wynikom wyborów do sejmu kontraktowego intonując

Rząd się dogada

Wnet z opozycją –

Partyjne padła

Wydajmy hyclom!,

a szło im tak dobrze, że myśleliśmy, iż dalej ruszą z kopyta wichurą. Lecz zwrotki nie zapisali, a jak odstawili kieliszki, już do tego wątku nie umieli wrócić... Pamiętam każdy etap powstawanie tej niedokończonej piosenki.

– Ba... – Degol wydął wargi – Bo czerwiec ’89? Bo...? Pomyślmy spokojnie. Kontrakt, legalizacja, prasa wyborcza. Knock-out przeciwnika. Kiwka Schächtera? Gorące lato niebiańskiego niepokoju w komitetach? Ba... To fakt bezsprzeczny, że w chwili euforii człowiek najmniej antycypuje rzeczywistość. Może więc nam po wyborach ’89 rozum odebrało?

– Więc uważasz, że mam rację!

– Nie uważam. Podejmuję tylko wariant sytuacji.

– No, to chyba jednak na pewno nam kumatex odjęło i nie zauważyliśmy, jak nas podłączyli do matriksa. Kiedy? I jak? Bo nie: dlaczego? Tylko posłuchaj!

Źle. Teraz to mi pomieszało się całkiem, i wziąłem moje wspomnienia za rzeczywistość, kiedy Schubert i Zniemiec uzgadniali wreszcie brzmienie zwrotki i fałszując jak skatowane psy, zabełkotali zgodnie rymowane dialogi, m.in.:

– Komunie biada! –

Zaś Erka*3): –Bić ją!

– Rząd się dogadał

Dziś z opozycją...

Nieopatrznie oparłem się o krzesło, a Jackson zachrzęścił mi do ucha: – To pieprzyłeś Joannę? – Zamierzałem się w niego łokciem, więc zmienił temat, włączając się w tok mojej dyskusji z Degolem. Patrząc na mnie znad okularów, spytał: – Coś w pęcherzu czuję twoją niewypowiedzianą sugestię, iż sprzedał nas Wielki Elektryk?

Przed oczyma stanęły mi "Księgi robotów i męczeństwa narodu polskiego", Wielki Elektryk, Elektrybałt, Elektrosmok. Erg Samowzbudnik. Wielki Skok. Pokiwałem głową. – Nagle pojawia się człowiek znikąd, czyli jeden z braci Wachowski...

– Gebrüder Wachowsky?

– A potem wszystko od razu tu się zmieniło.

– Nie tak od razu – zaoponował łagodnie Degol. – Musisz przyznać, że trochę to trwało.

– No, wiesz – westchnął Jackson – Omamić siedemset tysięcy ludzi, to siedemset tysięcy strzałów w potylicę?

– 700 000! Großraum Breslau?

– Ni mniej, ni więcej.

– Co ci mogę jeszcze powiedzieć? – ciągnął spokojnie Degol – Ja, gdybym miał wybierać między komuną, a światem wirtualnym, to bym nawet wolał, żeby nas wessało do RAM’u matriksa.

– Ja myślę – powiedziałem – że to nie tylko Wrocław wessany, czy cała Polska. To na pewno zaszło dalej. Przecież w dziewięćdziesiątym piątym roku podejrzenie, że akcje monopolisty z Redmont runą poniżej pasa korekty, że decyzja o zawieszeniu obrotem zawiśnie na włosku, a jego badziew-software HE spadnie poniżej 40$ za OEM, byłoby bajdurzeniem rodem z science fiction, a dzisiaj jest faktem. Tego przewrotu i spadku nie mogli dokonać ludzie. To musiał być bunt maszyn.

– Pewnie pecetom przewróciło się w głowach, kiedy w Stanach zostały człowiekiem roku. Potem tylko pięły się krok po kroku...

– Bunt i zmowa. Sprzysiężenie... Siatka. Sieć. Internet. Pewnej nocy to się stało i obudziliśmy się w ich nowym, wspaniałym świecie.

Trochę chyba jakby monologowaliśmy obok siebie, niby widząc się, ale mówiąc każdy do siebie. Gdzie w tym wszystkim trójglicerydy, przyczyna całego zamieszania? Musiałem spojrzeć na Joannę, aby upewnić się, że dłoń, którą trzymam nie zaczyna się i nie kończy w mojej dłoni, w mojej wyobraźni.

To musiało ruszyć, kiedy trafiły do nas pierwsze prawdziwe komputery stamtąd! – W "Empiku" kupisz płytę z programem do robienia tego, co potrafił fantastyczny li tylko elektrybałt Trurla, i dlatego czekam, aż obudzę się, kiedy pojawią się histomandosi, żeby nas wyrwać z elektronicznej pętli i przywołać do porządku właściwych dziejów między Odrą a Bugiem.

– I cofnąć o dwadzieścia pięć lat?

– Tylko, jeżeli przyjąć twój punkt widzenia, drogi Pe – mówił Degol – to gdyby inwazja matriksa była faktem, powinniśmy mieć do czynienia z zalewem kapitału amerykańskiego, a dookoła słyszy się tymczasem głosy, że grozi nam Bauer, co to wróci, przyjdzie, wykupi, i wszystko nam zabierze.

– Na, eben: Gebrüder Wachowsky!

– To fakt – powiedział stanowczo Jackson. – Bauer-komandor von Koenig wykupi wszystko, tak jak wykupił wszystkie lokalne dzienniki województwa wrocławskiego. Wróci i wszystko nam zabierze. Nie o dwadzieścia, a o sześćdziesiąt lat nam się cofnie.

– Magiczne miasto historii na kółkach. Dopij.

– Miasto na prochach celtyckich mogił. I nigdy nie wiesz, kto będzie nim władał za sto lat...

– Doch: Gebrüder Wachowsky!

– Magia? Trochę techniki i człowiek się gubi! Dziś już opcje menu brzmią jak zaklęcia *4). Jak w roku 1986 byłem we Francji, to samo istnienie krajowego Internetu, sieci "minix", wydało mi się białą, a obsługa komputera z terminala – czarną magią! Poczta elektroniczna – niebezpieczną wizją... I co? Dzisiaj posługuję się trzema OS’ami, stawiam lokalną sieć PC. Siadam przed panelem i co?

– "Naciśnij enter"?

– Więc mówisz "magia"? – wtrącił się Owenay. – Magiczna to jest wieczysta gwarancja. – Siedzących bliżej niego bardzo to rozśmieszyło, bo zanim skierował wzrok w nasza stronę, nie omieszkał chyba drugiej stronie stolika znowu opowiedzieć swoich długich, wiecznych perypetii z piórem o wieczystej gwarancji. My nie znaliśmy nowych szczegółów. – Mówisz mi: dookoła magia? Nieobliczalność? Dajmy się więc zaskoczyć, panowie! Wrocław to miejsce magiczne, ale zupełnie inaczej, niż wam się zdaje. Niezależnie od tego, czy nastąpi inwazja Republiki Federalnej Matrix, ja wam tu mówię, że do każdego z nas zapuka Niemiec, który nigdy stąd nie odszedł, chociaż stąd pochodził, i wszystko na starość nam zabierze, acz wszystko po nas zostawi.

Nie wiedzieliśmy, co ma na myśli.

Schubert zbudzony brakiem wrzawy przy stoliku podniósł głowę i otworzył spuchnięte oczy.

– Przyjdzie tu?– spytał – W mordę Jerzego! Dajże nam jeszcze jedną szansę, Ow? Pytanie dodatkowe? Proszę! – Inni za nim:

– Owen, tylko świnia się prosi. Nie bądź ten, co ryje...

– A więc – powiedział Owenay – Kto jest najsłynniejszym w świecie wrocławianinem? Popatrzyliśmy po sobie. Najpierw nic, a potem przekrzykiwaliśmy się wykluczającymi się pomysłami: Cebula, Dębski, Drzewiński, Erka, Inglot, Izworski, Krause, Praszyński, Schmidt, Ziemiański, Żelazny. Niestety, ale Owenay kiwał przecząco głową.

– Dzieci, dzieci... – Umilkliśmy zatem, jak sztubaki przed panem profesorem, czekając na wyrok i egzekucję.

– No, niezależnie od tego, czego dokonalibyśmy w życiu docześnie pozagrobowym, w pojedynkę, czy zespołowo, na długo jeszcze w świadomości świata najbardziej znanym mieszkańcem tego miasta pozostanie pan profesor Alzheimer.... – Konsternacja. Jaki wstyd! Aż takie to było proste? Kopary z hukiem w stół... Cisza.

Trzeba było przerwać jakoś zakłopotanie, więc dźgnięty przez Jacksona poprosiłem kelnera i zamówiliśmy podwójnego "wścieklika".

– Ja wam mówię. Byliśmy nie-pierwszą ofiarą...

– Ale nie będziesz teraz latał po dachach, jak Trinity? Siad mi tu płaski!

– No, co ty!

– Obiecujesz?

– Wal się na ryj!

– No, nie wiem... nie wiem – zastanawiał się głośno Jacks. – Z jednej strony, no fakt: anno domini ’89 był to kraj dziki, nieobyty, lud nijak nie jarzący science-fiction technik z dalekiej przyszłości, nasza socjologia procesów społecznych z lamusa, a nowa – jak zalew manipulacji reklamą. No, fakt. Ale z drugiej strony: nic nas nie musiało wsysać. Komuna sama się przewróciła, wierzgła i zdechła. Na pohybel! – podniósł kieliszek – Sam to mi wyjaśniałeś...

– Ja też pamiętam – dodał Degol – Mówiłeś, że nie może istnieć trwale system, który siłowymi zakazami nie pozwala na swobodną ewolucję, bo w przyrodzie taki układ nie występuje i miałby ujemną entropię. Ale przecież w fizyce też są zakazy, np Pauliego?

– Tyle, że Pauli go odkrył, a nie wprowadził, używając pancerza T34, którego rdzewiejące okazałości ciągle możesz obejrzeć sobie w Południowym Parku Sztywnych.

– Aha...

Niedawno temu zmarł Czesław Niemen i stało się jasne, że diabli biorą nie tylko z naszej półki, ale całą nasza epokę. Nie rozstrzygnęliśmy tego wieczora, ani tego, czy matrix nas ma, ani tego czy pójdziemy tropem Sufjana i wdamy się w restaurację trupiarni. Stanął natomiast zakład o termin ukazania się dystrybucji MS Redmont Linux. Nie pamiętam, czy powiedziałem Joannie, jak było na scenie, bo "wściekliki" latały jak oszalałe. Właśnie miałem jej wyznać, że to nie Matrix tak chciał, że pociągnęły mnie jej duże dziwiące się oczy, że jej lico, że jej odwrocie i talenta, że błyszczyk i brokat mieniący się po trzykroć gliceryną, ale... ale tym razem to ona czuwała nade mną, kiedy z letargu dehydrogenazy ocknąłem się w taksówce.

 

Verlorenes Wasser, 08/09.02.2004

 

-–-–

*1) Jerzy Waldorff, TVP1

*2) nieprawda: refren ten został przez niego wymyślony na potrzeby ligi klas ’ 77/78 w XIV LO we Wrocławiu – przyp. red.

*3) nieprawda: wymyślił Zając, chłopak prezesa

*4) zniekształcony cytat wypowiedzi P. Cholewy w Sulistrowicach na LOF’ie 1985

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 26 >