strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 20>>>

 

Sprawozdanie okresowe
czyli o biadaniu w blogu

 

 

1. Bredzenie przedsenne

Byłoby jak zwykle o niczym, ale na stronie Gazety Wyborczej zobaczyłem zachętę "bloguj". Napisano coś dalej, ale sama zachęta, wyrażona tym neologizmem, ruszyła w mojej głowie jakieś zapomniane kółeczka. Te, zgrzytając trybikami, wciągnęły w zakres zainteresowania coś, co okazało się w końcu reklamą jakiegoś portalu internetowego, a brzmiało: "Czego nie ma w sieci, to nie istnieje". Czyżbym chciał być? Aż tak bardzo?

Zazdroszczę ludziom, którzy potrafią wiele godzin pracować własną głową. Mnie to zdecydowanie nie wychodzi. Owszem, mogę długo i cierpliwie wykonywać czynności mechaniczne, mogę przepisywać teksty, ale rozum mam jakiś niewydarzony. Nieprzystosowany do ciągłego, stałego wysiłku. Chwila, jak na procesorze pozbawionym radiatora temperatura skacze i koniec. Wysiadka. Rozum przechodzi w fazę marzeń sennych. Coś mu się tam zwidza, majaczy, coś się snuje jako ten rynsztoczek podświadomości pełen gospodarczych ścieków, nie wiadomo, dokąd płynie, tym bardziej nie wiadomo, po co. Wysiadka, kac, niekoniecznie moralny, ale głupawka. Wszelkie próby używania organu zawartego w puszce mózgowej spełzają na boksowaniu, udawaniu, przechodzą w czekanie na Godota i inne temu podobne pomysły. Nic się nie udaje. Aczkolwiek, jeśli ktoś to czyta, co się zdarzyć może, w stanie totalnej zapaści rozumowej daje się coś... hmm tworzyć.

Zazdroszczę ludziom umiejętności swobodnego, radosno-beztroskiego popierniczania z szybkością samolotów myśliwskich po klawiszach z literkami. Z bardzo banalnego powodu. Znalazłem się w sytuacji, w której wypada pisać. Wypada, takie dziwne zjawisko. Pisać nie ma co, a pisać trzeba z jakichś dość tajemniczych powodów. Takich, których w gruncie rzeczy wskazać nie można, lecz gdy się roboty poniecha, zjawiają się konsekwencje. Zjawisko dotyka coraz większą grupę moich znajomych. W sferze technicznej i ekonomicznej nie jest to chyba nic nadzwyczajnego, wręcz przeciwnie, banalny wynik rozwoju technik przekazu informacji. Banalny wynik postępu technologicznego. Po prostu zwiększyła się dramatycznie liczba czasopism na naszym rynku, zaś fenomen Internetu wygenerował potężne ssanie na wszelkiego rodzaju słowo pisane. Jednak sama dostępność i taniość medium, to tylko część fenomenu. Nie wiem, o co w tym wszystkim tak do końca chodzi. Jak na razie, mogę się tylko ograniczyć do opisu własności, stworzenia czysto formalnej, ptolemejskiej systematyki pisania.

Z racji perturbacji częściowo wspominkowych, przetrząsnąłem archiwa i stwierdziłem, że do F zacząłem pisać od numeru czwartego. Wyczaiłem także, że podówczas nie było to takie pisanie jak teraz: F wychodził co dwa miesiące, a w rzeczywistości i rzadziej. Ja zaś nie pisałem do każdego numeru. Generalnie było w miarę normalnie, jak na normy pisalnictwa w kręgach nauk ścisłych, choć teksty luźne. Tak mniej więcej co pół roku, co cztery miesiące jakieś tam coś. No i się porobiło. Bynajmniej nie na skutek jakichś przemyśleń czy wymyśleń, nie ideologicznie, ale całkiem naturalnie, nie rynkowo, bo nikt nie płaci, ale że inni zapieprzają, aż ślepska wyłażą, ja muszę też. Choćby z tego powodu, że mi głupio. Na skutek zapotrzebowania współdziałania współzawodnictwa, trójek murarskich, krwiożerczego kapitalizmu czy czegoś takiego, liczba tekstów wyrzucanych na żer Sieci rośnie. Nie jest to jakaś cecha szczególna choćby naszego dzielnego periodyku, który (samochwaląc się) z ciut potłuczonej inicjatywy dwu zapaleńców przerodził się w regularne zbiorowe szaleństwo, przepraszam: zorganizowane przedsięwzięcie kulturalne. Nie, bo liczba stron rośnie, czytałem jakiś rok temu o osiemdziesięciu milionach, dziś padła liczba stu milionów.

Pojęcia nie mam, jak do tego lawinowego wzrostu zapotrzebowania i lawinowego wzrostu ilości tekstów ma się katastrofalny spadek czytelnictwa. Wiem, że poleciał na łeb poziom wykształcenia społeczeństwa w pewnych dziedzinach.

 

2. Biadanie

Zazdroszczę ludziom umiejętności biadania. Zwłaszcza, że właśnie (no, przecież niewątpliwie, każdy widzi!) następuje powszechny upadek, już to moralności, już to kultury języka polskiego, czystości obyczajów seksualnych, czy umiejętności pisania zwykłym piórem ze stalówką maczaną w kałamarzu. Mnie to, kurna, jakoś nie wychodzi i tu problem. Jeśli nawet mi za takie wypociny nikt nie płaci, to komuś jednak płacą. Mnie ani gronia, znakiem tego biadam jakoś nie tak, albo nie na ten temat, albo nie tam gdzie trzeba. A najgorsze, że jak już zacznę biadać, to mnie za chwilę zatyka. Myślę sobie, człeku: bzdury, bujdy, nieprawda, w najlepszym razie tak zwane prawdy dowolne, czyli jak kto woli egzotyczne poglądy czy prywatne opinie, które nikogo nie obchodzą.

Weryfikowalnym biadaniem jest to, że ludziska przestali umieć liczyć. To znaczy tak zwana młodzież nie potrafi, na ten przykład, dzielić pisemnie, znaczy, bez kalkulatora i na karteczce papieru. Mnie ta nieumiejętność szokuje, sztorcuje, bulwersuje, dziwi, a nawet wręcz wydziwia. Bo dla mnie liczenie jest podstawowym sposobem poznawania świata.

 

3. Dygresja o dygresjach i pomiędzy biadaniem

Znajomi jakimś sposobem życzliwi mi, nie wiem, czy naprawdę zdolni do bohaterskiego przebrnięcia przez najeżone groźnie akapity, które tak ochoczo produkuję, słusznie zarzucają mi tak zwaną nadmierną dygresyjność. Po ludzku mówiąc, bałagan, w jednym tekście o mydle i powidle. Tłumaczyć i owszem: ja potrafię się tłumaczyć. Że na ten przykład to wynik obcowania z materią wiedzy ścisłej, żeby groźnie zabrzmiało. Na terenie fizyki czy takich technicznych nauk, jak choćby skromnie brzmiąca elektronika, bardzo często zlepia się wiedzę i stąd, i z stamtąd. Aby cokolwiek wyprodukować, musi nastąpić długi ciąg przemyślanych działań, trzeba przebrnąć przez rozgałęzione i skomplikowane sieci decyzyjne. Zapewne dlatego dla mnie nie jest niczym szczególnym, że oddalam się z warsztatu mechanicznego do ciemni fotograficznej, żeby w końcu wyprodukować odbiornik na wysokie megaherce. Oto, tak na przykład, lista czynności, żeby polutować sobie tak zwane elementy smd, czyli bardzo miniaturowe elektroniczne śmieci (w sumie wszystko jedno co, coś zrobić), to trzeba najpierw opanować program komputerowy, który ze schematu ideowego zrobi rysunek płytki, potem umieć wydrukować wynik jego roboty. To znowu nie jest proste, potrzebna porządna laserówka. Taki drobiazg, o którym już dzieci zapomniały, przygotowuje się plik drukarkowy, żeby można było latać z dyskietką po właścicielach tych drukarek. Potem przygotowuje się laminat pokryty warstwą światłoczułego lakieru. Znowu jazda z technologią, płytka musi być wygrzewana w temperaturze 70 stopni Celsjusza. Potem nakładanie rysunku, naświetlanie, bardzo krytyczny moment, wywoływanie w NaOH, trzeba nie tylko uważać, żeby nie przewołać lub nie niedowołać, ale i żeby sobie jakiejś wypustki nie rozpuścić. Może dość tej wyliczanki, wcale nie koniec operacji. Widać jednak, że do tasiemcowych operacji jestem przyzwyczajony.

Ot co. Takie jest życie. Kochany czytelnik już dawno zapomniał, o co chodzi, a technolog, czy radiota, czy krótko – falowiec ciągle pamięta, ciągle podąża. Taka to jest różnica pomiędzy dopuszczalną złożonością fabuły czy wywodu, a faktyczną komplikacją technologii. Naświetloną płytkę wywołuje w siarczanie żelazowym, wierci otwory, zakłada przelotówki, pamięta, co po czym, planuje, kombinuje, byle przetrwać przez kolejne operacje. Każda z nich ma sens, każda okupiona została dniami zmarnowanej roboty. Dlatego musimy pogodzić się, że dla rzeczywistego wyłuszczenia jakiejś kwestii, trzeba oddalić się od głównej myśli nieraz w zupełnie nie korespondujące ani z tematem, ani z zakładaną wiedzą czytelnika zachwaszczone regiony.

Jest jeszcze jeden powód: dramatyczna różnica pomiędzy tak zwanymi niepodważalnymi prawdami, ogólnymi zazwyczaj za bardzo, i łopatologiczną prawdą prostą, czy jak ją zwał. Chce mi się tu do kolejnej dygresji, zaczynającej się od opowieści o tym, że goryla odkryto dopiero gdzieś około 1905 roku. Do tamtego czasu zdawało się ludzkości, że goryli nie ma. W zoologii mieliśmy dziurę, z dzisiejszego punktu widzenia wręcz niewiarygodną. Otóż okazało się, że goryle są, pomimo tego, że nikt wcześniej nawet tego nie podejrzewał. Nauka z tej przygody pozornie banalna: czeka nas takich odkryć jeszcze wiele. Wszelako odkrycia mogą być w rodzaju, że do tej pory myśleliśmy, że tak, lecz w szczególności inaczej. Choć nikt nigdy nie widział wersji na tak, lecz tylko tę szczególną, tę wyjątkową. Jakże często może się okazać, że ta nieszczególna, czyli ogólna, w powszechnym przekonaniu najczęściej występująca, nigdy nie występuje. Z tej przyczyny nigdy nie ufam czemuś, co jest powtarzane tysiące razy, zwłaszcza w gazetach. No więc owym biadaniom, że nam upada to lub tamto. Tak na przykład na skutek sputników i atomów rośnie lawinowo liczba nowotworów, choć jednocześnie rośnie średnia długość życia. Rośnie przestępczość, choć, powiedzmy szczerze, jeszcze na początku ubiegłego wieku całkiem bezpiecznie można było ubić nie tylko zwykłego obywatela, ale nawet i funkcjonariusza policji. Owszem, jak znaleźli ubijcę, to go też i od razu ubili, obwiesili publicznie, ale wystarczyło dać drapaka za granicę i problem z głowy.

Z tym poznawaniem poprzez liczenie: oczywiście twierdzę, że jeszcze kilka lat temu spotykanie przeze mnie studenci byli staranniej wykształceni. Czy jednak mam prawo do biadania? Aby cokolwiek tu zmierzyć, trzeba by jakichś kryteriów, jakiegoś pola z działkami dla porównania.

Z uporem maniaka piszę o komputerach, bo się odrobinę w tej dziedzinie życia orientuję, zaś na przykład unikam pisania o medycynie, bo w przeciwieństwie do przeciętnego Polaka, na tej medycynie się nie znam. Oto skoro padła teza, że życie intelektualne zamiera, to może warto zrobić sondę w tych rejonach życia, gdzie ów intelekt jest potrzebny? Niestety, znowu jest potrzebna dygresja. Sonda, żeby była skuteczna, powinna być dość szczegółowa, a to znowu oznacza odjazd na wiele akapitów od tematu głównego. Jeśli w ogóle takowy istnieje.

 

4. Na przykład programowanie

Usiłowałem kiedyś zweryfikować stwierdzenia, ileż to głów z szacownej ludzkości uprawia jakąś aktywność intelektualną. Oczywiście, w rożnych dziedzinach bywa różnie, ale można rzecz zbadać choćby tylko wycinkowo. To, co mi się najbardziej w oczy rzuca, to ilość oprogramowania.

Z grubsza sprawy się mają tak, że gdy rynek programistyczny się zapchał na amen i gdy nie mający na swe dzieła popytu artyści klawiatury zaczęli je wypychać z tak zwaną licencją GPL, można sobie prześledzić, jak też to jest z radzeniem sobie za pomocą samodzielnego (nie swobodnego) rzeźbienia w C++, czy strasznym (wysokim) czystym C. Albo w jakiejś innej cholerze.

Nikt już dziś tego nie pamięta, że komputer został zbudowany właśnie po to, żeby móc pisać i uruchamiać na nim własne programy. Takie było założenie. Chodziło o to, że jak facet siedzi i myśli, umowny facet, bo może być kobietą, to czasami chce na przykład coś sprawdzić, a najczęściej policzyć i komputer mu to umożliwi. Taka była zasadnicza idea działania komputera. Tak więc, na umiejętność posługiwania się tym zadziwiającym wynalazkiem XX wieku składa się w założeniu znajomość jakiegoś języka programowania.

Startując z tych szczytnych założeń, wywnioskujemy, że przeciętna sekretarka powinna mieć jakieś pierwociny choćby TurboPascala opanowane, może jakiegoś Basica, czy choćby umiejętność rejestrowania makr. Bodaj w Wordzie. Teoretycznie więc powinniśmy mieć zatrzęsienie algorytmów, sposobów, wszelkiej maści programików.

Ależ, gdy chodzi o soft, to mamy straszliwy nadmiar! Prawda? No... w zasadzie. Znowu drobna różnica pomiędzy ogólnie panującą opinią i szczegółową prawdą. W swoim czasie zająłem się z przyczyn hobbystyczno-zarobkowo-towarzyskich programem Bryce. Taka maszynka do robienia ślicznych krajobrazów czysto z komputera. No i rychło się przekonałem, że mamy nieźle działający renderer, dość sporo narzędzi do wykonywania ślicznych oświetleń czy chmurek. A na przykład kicha z modelowaniem.

Modelery, czyli programy do majstrowania wirtualnych przedmiotów, powiedzmy to jaśniej, plików, w których jest zapisany kształt przedmiotu, praktycznie powinny występować osobno. W modelerze wykonujemy przedmiot, przenosimy go do głównego programu, ustawiamy na tak zwanej scenie i wykonujemy renderowanie, czyli obrazek. Tak to może działać.

Z jakichś powodów w najpowszechniej nam występującym systemie operacyjnym, czyli w windzie, panuje zasada, że ma być wszystko w jednym. Więc na przykład renderer łączymy z modelerem. Bo szanowny user jest durniem i będzie szukał w rendererze narzędzi do modelowania. Bo go tak nauczono, nie ma mowy, żeby sam o czymś decydował, na przykład, że wymodeluje w tym lub w tamtym. Uruchomienie dwu programów dla wykonania jednego zadania, nawet jeśli bardzo wygodne, to operacja w standardach windzianych za skomplikowana, żeby ktokolwiek mógł spamiętać. Usera nauczono, że pamiętać niczego nie musi, że maszyna za niego myśli. Jak skończy jedną czynność MUSI pojawić się komunikat: teraz, BARANIE, nadaj nazwę dokumentowi i zapisz na dysku.

Wszystko fajnie, dopóki nie przychodzi do budowania obiektów metodami, które nazwałbym rekurencyjnymi. Banalne drzewo ma ileś gałęzi, ileś skrętów pnia. Ręczna robota długa, żmudna, zwyczajnie nieopłacalna, aż się prosi zatrudnić komputer. Można dość łatwo wydumać algorytm, który nam wygeneruje drzewo. W okolicy Bryce 4 jeszcze go nie było i, pisząc artykuł o tym programie, sam dopisałem coś prymitywnego w jednej funkcji zawartego, co generowało namiastki pni, takie przestrzenne wydmuszki złożone z dwu ścian, żeby było jak najmniej elementów, żeby jeszcze wyglądało, ale nie zatykało niepotrzebnie pamięci komputera.

W wersji 5.0, czy jak jej tam było, pojawiło się całe narzędzie do generowania drzewek. Pomyślałem, że cała moja amatorska robota już jest niepotrzebna. Uruchomiłem maszynkę i po kilkunastu minutach stwierdziłem że właściwie znowu trza by zakasać rękawy i pokazać tymże zawodowcom, jak to należy zrobić. Bo cóż to coś generowało? Było to drzewka, jak z katalogu ogrodniczego. Młode, proste i nijakie. Niby się zmieniały gatunki, typy korony, pnia, ale tak naprawdę zawracanie głowy. Otóż wkurzyło mnie to, że gdzieś zgubiono naturalne własności języków programowania, pozwalające bez żadnych problemów manipulować proporcjami pnia, stopniem jego nierówności, generować zarówno drzewa rosochate jak i smukłe. No i nic z tych rzeczy. Otrzymaliśmy narzędzie, i owszem przydatne, ale jakieś, jakby z urodzenia, pozbawione możliwości, które powinny w nim być na dzień dobry.

Nie śledzę, co się dzieje w oprogramowaniu 3D na co dzień. Nie bardzo mnie to obchodzi, a może o wiele bardziej nie mam na to czasu. Jednak, jak widzę, leży odłogiem cała fura problemów, które można "załatwić z palca". Tak na przykład owe drzewka to ja zapisywałem w najprymitywniejszym dxf-ie, formacie, który jest tak naprawdę czystym tekstem. Czyli, cała trudność programistyczna sprowadza się do wygenerowania odpowiedniego tekstu. Może więc to zrobić niemal każdy.

Nie tylko nie spotkałem się jeszcze z programem, który załatwiałby drzewka w sposób, w jaki sobie umyśliłem. To jest naturalne, ale nie spotkałem takiego, który by to załatwiał "jakoś". Byle dobrze choć i owszem, nadziałem się na aplikacje komercyjne, dedykowane, ale w sumie całkiem złe.

Innym naturalnym rozwiązaniem, jak mi się zdawało, było wprowadzenie imitującego góry na horyzoncie krzywego płotka. Przyczyna w tym, że powierzchnie generowane przez modeler programu choć piękne, poważnie obciążają pamięć. Najmniejsze trójwymiarowe siatki mają ponad 16 tysięcy węzłów. Tymczasem płotek obywa się ledwo kilkoma setkami. Oczywiście napisałem program, który generował owe płotki w dxf. Nie spotkałem się z tym, by ktokolwiek inny próbował.

Pamiętamy jeszcze zapewne, że nie chodzi o problemy dzielnych stworzycieli rzeczywistości wirtualnej, ale o wnioski ogólne tyczące intelektualnego upadku ludzkości.

Tak więc obserwacja bardzo niewielkiego wycinka działalności programistycznej prowadzi do wycinkowego wniosku, że tu intelektualny wysiłek jest tu raczej minimalny. Zapewne ktoś, kiedyś i gdzieś napisał programiki czy skrypty, które załatwiają opisane problemy, ale widać, że liczba prób była nieproporcjonalnie niewielka do liczby ludzi zajmujących się grafiką 3D, i to w skali globu, bo oprogramowanie rozchodzi się po sieci globalnie. Żadne z rozwiązań nie zdobyło takiej popularności, bym się na nie nadział. Zwłaszcza, że pobieżny, lecz jednak czasochłonny rekonesans po sieci nie dał zachęcających rezultatów.

Cóż, możemy powiedzieć, że mamy skonstruowany pewnego rodzaju miernik. Im szybciej od momentu pojawienia się jakiegoś problemu, którego rozwiązanie nie wymaga jakiegoś specjalnego odkrycia, lecz jedynie włożenia standardowej pracy, tym standardowa działalność intelektualna intensywniejsza. Na przykład tak. Możemy także badać liczbę zupełnie oryginalnych pomysłów. Przyglądać się na wiele sposobów.

 

5. Niestety, choć nie dobrze to normalnie

Wycinkowy ogląd informatycznej działki daje niezbyt optymistyczny obraz ludzkiego myślenia: i owszem pracujemy, ale czysto ekstensywnie. I owszem powstaje mnóstwo programów, ale do tego, do czego już są inne. Mamy furę notatników, czort jego znajet, czy to jeszcze notatniki, czyli programy czysto tekstowe, bo pracują z zapisem czcionek, przeróżnych boldów i innych. Mamy furę badziewia antywirusowego, antyspamowego, furę przeszkadzajek. Wreszcie coraz to bardziej opasłe programy firmowe. Jedyny pomysł, jaki mają ich producenci, to właśnie jeszcze większa opasłość, rozmnożenie liczby przycisków, dołożenie funkcji, które raczej teoretycznie się komuś może kiedyś do czegoś zdadzą.

Wiele lat temu zarzucono coś, co było na początku sednem działalności programistów i co odróżniało program naskrobany przez kogokolwiek od profesjonalnego: mianowicie optymalizację.

O ile kiedyś informatyk musiał się wykazać artyzmem, musiał znać milion kruczków, musiał schodzić do poziomu asemblera, generalnie móżdżył, aż trzeszczało, to dziś ma za zadanie wypychanie swego podręcznego twardego dysku coraz większą liczbą standardowych niby metod. Kiedyś trzeba było znać sposoby, dziś zamiast sposobów są osobne narzędzia do wszystkiego. Nawet do tego, co można zrobić za pomocą rozumu, ale tak nikt nie robi, bo to nie będzie standardowe. Najważniejsze, by nasz dzielny hacker (hacker to nie facet, co łamie zabezpieczenia komputerowe, to robi cracker) umiał zaprogramować okienka. Jak są okienka, to w oczach wszystkich, może poza programistami, zaczyna być Wielkim Programistą.

Nie chodzi o to, by coś wymyślił, chodzi o to, by umiał wsadzić do renderera modeler. Dobrze, by to jeszcze odrobinę działało. Jak się wypiernicza mniej więcej raz na pięć otworzeń dokumentu, to już jest bardzo dobrze. Średnio (dobrze), gdy raz na jakiś czas udaje się dokument zapisać. Programiści, którzy kiedyś byli legendarną elitą rozumowego rzemiosła, artystami techniki, zostali tuptusiem sprowadzeni do podłogi. Już nie podskakują, nie wymyślają, kręcą się w przewidywalny sposób w jednolitej strukturalnie maszynie do tworzenia badziewia.

Jak widać nieźle mi biadanie wychodzi: zaraz powrócę do młodzieży, co liczyć nie potrafi. Bo nie potrafi, choć nie bardzo wiadomo, co to znaczy w szczególności: czy to dobrze, czy to źle. Tymczasem udowodniłem swoisty upadek sztuki posługiwania się komputerem.

Sęk w tym, że owo biadanie jest względne. Były czasy, gdy byli programiści i były bardzo osobne komputery, wielkie opasłe maszyny. Z obawy, żeby nie spieprzyć monstrum, do ich obsługi ludzie byli dopuszczani po przeróżnych weryfikacjach, przytrzymywani za łapki nerwowo grzebiące po klawiaturach. Byli programiści, którzy potrafili.

Było ich oczywiście jednak bardzo niewielu. Sądzę, że znacznie mniej niż dziś, bo jakim sposobem miał się kształcić taki programista, skoro nie mógł programów pisać? Z komputerami zrobiło się coś takiego, że poszły w las. Super wynalazek o nadzwyczajnej elastyczności został przystosowany do obsługi przez idiotów. Nie bójmy się tego słowa. Współcześnie komputer służy między innymi do tego, żeby pracodawca mógł zatrudnić znacznie głupszego pracownika niż na to pozwalała maszyna do pisania. Zaś owych dobrych programistów i dobrych programów nie jest dziś bynajmniej mniej niż w dawnych Dobrych Czasach. Tak tylko się zdaje, bo się pojawiło zatrzęsienie średnich i kiepskawych i programów i programistów.

Biadanie dobrze mi wychodzi, ale tu muszę przyznać: nie wiadomo, czy to dobrze, czy źle, że dziś już nie ma potrzeby umienia dzielenia pisemnego, ani bycia gramotnym w takich szczegółach, jak tfurczość czy twórczość. Albowiem zawsze tak było, że zajmowała się nią tak naprawdę marginalna garstka ludności zamieszkująca planetę Ziemię.

Uczciwie biadając, to świat i owszem zmarnował szanse, jakie się pojawiły w ostatnich czterdziestu latach. Może zmarnował, szczerze mówiąc, lwia ich część była mrzonkami. Tego się zrobić nie dało. Wydawało się, że zrobić się da. Pomijam tu loty kosmiczne. To trochę inna para kaloszy. Kosmos to w większej części produkt dziennikarski, jak technologiczny. Owszem, gdy w grę wchodziło opracowanie globalnego nośnika głowic atomowych, sprawa była poważna. Gdy potrzeba przywalenia w możliwie krótkim czasie w możliwie dowolne miejsce naszej przepięknej planety zmalała, zanikła jedyna sensowna potrzeba gwałtownej kosmicznej ekspansji. Zawracaniem kijem Wisły najwyraźniej okazały się słynne kosmiczne materiały. Zaś kosmoastronomia obserwacyjna jest, jak na razie, przedsięwzięciem za drogim, by mogła coś wydać z siebie. Jak na razie na naszej planecie powstają obserwatoria tak wielkie, że kosmiczna konkurencja wysiada. Nie ma dobrych pomysłów, jak umieścić na orbicie kilka zwierciadeł o średnicy ośmiu metrów. Owszem żałuję, że nie ma kontynuacji porywających wyobraźnię lotów w kosmos, ale zapewne nie było na nie większych szans, a nade wszystko nie było pomysłu, co z tego miałoby się dobrego urodzić.

Uczciwie biadając nad upadkiem dzielenia pisemnego, trzeba przyznać, że bywały w dziejach okresy cofania się ludzkości rozwoju i potężne, trwające niemal dziesiątki tysięcy lat zastoje. Jakieś dwadzieścia tysiącleci temu na terenach dzisiejszej Europy ponoć funkcjonowała potężna cywilizacja, drobiazg zbieracko-łowiecka. Nie wiem, co oznacza słówko "potężna", lecz chętnie go używają i archeolodzy, i antropolodzy. Cywilizacja najwyraźniej mieszkała w jakichś szałasach, nic po niej nie zostało. Czasami udaje się odkopać tak zwaną Venus megalityczną. Koszmarnie poskręcaną figurkę kobiety. To wszystko, co po potędze owej cywilizacji zostało.

Po potędze Egiptu mamy tylko kilka kup kamieni, fakt, że na tamte warunki koszmarnie wielkich, ułożonych w regularne piramidy, ale faktycznie są to tylko kupy kamienia. I by nie było wątpliwości, żadnej wiedzy, tajemnej astronomicznej, medycznej. Trwająca blisko trzy tysiąclecia kultura nie potrafiła zrobić drobnej części tego, co udało się Grekom w króciutkim, jak mgnienie, w tej skali czasowej złotym kresie Aten. A tak na przykład system Ptolemeusza był krokiem wstecz w stosunku do kosmologii Arystarcha. Arystarch urodził się około 310 r p.n.e, Ptolemeusz około 150 n.e . Różnica niemal 500 lat. Przez pół tysiąclecia wiedza astronomiczna się cofała! Tak przynajmniej dziś to oceniamy.

Sęk w tym, że dopiero po wynalezieniu przez Arabów porządnego systemu liczenia, po wynalezieniu algebry, po wynalezieniu jakiegoś układu współrzędnych przez Kartezjusza, dopiero wówczas można było zacząć zabierać się za uporządkowanie bałaganu w głowach zadartych w niebo. Kto wie, czy ozdrowieńczą nie okazała się bolesność tych ptolomejskich manowców. Jak pisze Koestler w Lunatykach: król Kastylii Alfons X zwany Mądrym miał system ptolemejski podsumować: "Gdyby Pan Wszechmogący zasięgnął u mnie rady zanim podjął dzieło stworzenia, z pewnością podsunąłbym Mu coś mniej zawiłego". Kto wie, czy te manowce nie były konieczne, by wyzwolić astronomię z astrologicznych powinności. Nie wiemy, czy czasem nie dzięki tej dziwacznej komplikacji grupka ludzi, którzy zajmowali się "filozofią w ogóle" nie uświadomiła sobie, że ma przed sobą jasny cel: dowiedzieć się, jak to jest NAPRAWDĘ.

 

6. Ta niemożność wyrażenia własnego ja

Niestety, w historycznej perspektywie koncepcja pobiadania sobie, jako sposobu na napisanie kolejnego tekstu, zdecydowanie się nie sprawdza. Jeśli nawet komputer dla większości ludzi jest maszyną multimedialną, przeglądarką pornografii, to nie da się zaprzeczyć, że dla bardzo wielu, choć dla zdecydowanej mniejszości, jest oknem na świat. Komputer wreszcie spełnił i spełnia jedną bardzo ważną rolę: daje powód do tego, by być może niekoniecznie mądrym, ale zapoznanym z techniką. Nasz karetowy kolega, Piotrek Surmiak wymyślił termin "hackarz". Człowiek, który w fantastycznych światach zajmuje się fantastycznymi komputerami. Otóż "hackarz" zrobił ogromną karierę w naszym rzeczywistym świecie. Hackarz, to jakby nie obracać, pochwała rozumu w obszarze kultury masowej, w której zawsze dominowała brutalna fizyczna siła, że wspomnę chyba pierwszego herosa fantasy, który zdobył ogromną popularność: Conana. Otóż dzięki komputerom do świadomości mas dociera w efektowny sposób to, że głupota przeszkadza, zaś umiejętności pomagają. I jakbyśmy nie lamentowali, to pojawienie się motywu komputerowego eksperta jest pochwałą rozumu, a to bynajmniej w zaledwie jakieś 50, 60 lat od zaniku odczyniania uroków na wsiach nie jest rzeczą bagatelną.

I owszem, jakoś tam sobie to czytelnictwo leci na mordę. Powiem o jednej z możliwych przyczyn: a cholera, nie ma czego czytać. Nie ma czytać czego, bo naprawdę wartościowe rzeczy pojawiają się raz na wiele lat. W ubiegłych stuleciach, gdy już były maszyny drukarskie, także powstawało mnóstwo dzieł wszelakich i bynajmniej nie zaginęły one bezpowrotnie. Owszem, czasami nawet wynurzają główki na współczesnych księgarskich półkach i wtedy, jakże często, okazuje się, jak dramatycznie to-to jest nic nie warte. Złym przykładem jest zapewne Paryż w XX wieku Verne’a. Złym, bo nawet na tle współczesnych produkcji, wypada dobrze. Jednak jest znakomitym przykładem oczyszczającej funkcji czasu: po wielkim Francuzie w czytelniczym obiegu ostało się co najlepsze. Rzeczy słabsze samoistnie odpadły.

Nie wiem, czy tak zwane czytelnictwo da się ująć skutecznie w statystyczne karby. Cholera wie, ile ja naprawdę przeczytałem. Czy kontakt z książką, który kończy się konstatacją, że oto wiem, że szanowny autor leje wodę, i w związku z tym dalsze 200 stronic nie zawiera żadnej informacji, nad którą warto było biedną głowę psować i ciepnięciem tejże bez pomocy Orszulki, co z podobnych opresji wybawiała autora refleksji o ciężkiej doli doktora w Polszcze? Była lektura, czy nie, zwłaszcza, że nawet recenzja powstała?

Jak, u czorta, mierzyć czytanie ze zrozumieniem, w sytuacji, gdy autorzy testów sami jeszcze nie zrozumieli?

 

7. Biadania niesprzedawalne

Czytanie, swoją drogą, a pisanie, podlega przedziwnym ograniczeniom. Chętnie pobiadałbym nad strukturą konsumpcji współczesnego świata. Jej skutkiem jest na przykład to, że zaczyna być kłopot z tanią ropą. Podkreślam: to nie KONIEC ROPY, ale podnoszenie jej cen. To filozofia, że nieważne co, byleby się kręciło w interesie, byleby sprzedawano i kupowano doprowadziła do zdewastowania tak: ZDEWASTOWANIA zasobów ropy naftowej. To, że przeciętna mieszkanka USA wypuszcza w atmosferę ponoć cztery razy więcej (dlaczego mieszkanka, może dlatego, że wyczytałem w kobiecym czasopiśmie?) ropy niż jej koleżanka w Europie, pozwala spokojnie zwalić na innych. Tak czy owak, gdy do naftowego kurka zaczęły się dobierać miliardy mieszkańców Wschodu, przede wszystkim Chińczyków, ale i Hindusów, gdy w tych krajach zaczęło ciut normalnieć, ceny ropy poszły w górę i najwyraźniej nie ma już sposobu, żeby zeszły do poprzednich wartości. Zapewne musimy się pożegnać z epoką taniej ropy. Konsekwencje kulturowe, gospodarcze będą na dłuższą metę prawdopodobnie bardzo znaczące. Otóż, z jakichś powodów jest to temat na ostatnie strony gazet albo specjalne dodatki gospodarcze. Normalne, zwłaszcza pierwsze szpalty, są poświęcone politycznym awanturom, po których w przeciągu miesiąca nie pozostanie śladu. Z jakichś powodów nierealny kryzys efektu cieplarnianego jest tematem, natomiast jak najbardziej realny problem taniej ropy, sprzedać w mediach się nie daje.

Uczciwie powiem: nie rozumiem tego, bo przecież kryzys paliwowy tak znakomicie wypada w mediach! Tak znakomicie kręci się filmy o świecie, w którym zabrakło ropy i gdy rzeczywiście jej zaczyna brakować, to co? Nic? Nie ma lamentów, biadoleń, szukania winnych, rozdzierania szat, apokaliptycznych wizji? Dlaczego?

Nie wiem. Domyślam się, że sprawie na imię bida. Bidula biduleńka, okutana w połatane chusty, zapewne nigdy się dobrze nie sprzedaje. Wionąca zapachem szarego mydła, bynajmniej nie malarska w swych łachmanach, ale szara, lumpeksowa, nieatrakcyjna, jak starość, jak sedno beznadziejności: tak jak nieatrakcyjne są czterdzieste piąte urodziny, na których wiadomo, że jak dobrze pójdzie, będą za nimi czterdzieste szóste, które okażą się jeszcze mniej optymistyczne, bo za nimi czterdzieste siódme. Bardzo niedobrze, bo nie ma elementu dramaturgicznego, nie ma wygranej i przegranej, jest tylko powolne usychanie.

Diabli wiedzą, takie teatralne teorie, inna może być o wiele banalniejsza, że to wszystko za trudne. Owszem, przeciętnego czytelnika (jeśli czytelnik w dzisiejszym świecie może jeszcze być kimś przeciętnym) może zainteresować wizja nagłego skończenia się ropy. Bo gdyby tak zupełnie z dnia na dzień zabrakło owej ropy, to rzeczywiście przez kilka miesięcy mielibyśmy niezły bałagan, I te kilka miesięcy, zanim udałoby się przywrócić porządki panujące gdzieś w okolicy lat dwudziestych ubiegłego stulecia byłyby naprawdę dość solidnie filmową historią. Niestety, ruch cen oznacza zmiany za delikatne, żeby zainteresowały obywatela epoki multimediów, przyzwyczajonego do czarno-białych charakterów, jasnego podziału ról bohaterów, w szczególności, kto goni, kto ucieka i nade wszystko bardzo głośnych wybuchów.

Innym procesem, który powinien zainteresować te dwadzieścia procent społeczeństwa żyjącego bez pracy i na zielonej trawce, jest (także) chińskie wejście siły roboczej. Po prostu, wielki kraj, stojący na uboczu gospodarki światowej, zaczął produkować. No i tyle, bagatela, na rynku pracy pojawiło się około miliarda nowych pracowników. Trudno roztrząsać, jaki procent obecnego, coraz powszechniejszego bezrobocia to wynik automatyzacji, a jaki właśnie tego zjawiska. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że Azja ma jeszcze bardzo wielkie zasoby ludności, które w miarę poprawy sytuacji gospodarczej dołączą do grona producentów i sprzedawców.

W końcu automaty wszystkich wygonią na bezrobocie. Nie ma siły, żeby było inaczej, bo ludzie bardzo ciężko pracują nad tym, żeby nie pracować, coraz więcej automatów, coraz bardziej im odpowiadające technologie. Warto sobie uzmysłowić, że w ciągu zaledwie stu lat praktycznie wyeliminowano pracę rolnika. Dziś do wyżywienia społeczeństwa potrzeba 1, 2 procent ludności. Reszta stara się o zatrudnienie w państwowej administracji.

O tych procesach ani dudu w prasie, to znaczy dudają i owszem gdzieś na ostatnich stronach i to w tonie mniej więcej takim, że jak córka skończyła piętnaście lat, to w końcu się puści, jakby tatuś z mamusią nie kombinowali, trzeba się z tym pogodzić.

 

8. Trudne teorie

Biadanie jest w pewnym sensie sztuką popularną. To znaczy, że na biadanie ktoś oczekuje. Niekoniecznie chce wysłuchać naszego biadania, lecz oczekuje biadania. Biadać trzeba tak samo, jak od czasu do czasu, będąc w wojsku, meldować o sukcesie.

Pojęcia nie mam, co się z tak zwaną kulturą masową wyrabia, bo co rusz okazuje się, że odstaję od schematów w tę czy tamtą stronę, że tylko wydaje mi się, że tylko w moim mniemaniu. Biadałbym chętnie, zwłaszcza, że pisać powinienem, biadałbym słowem pisanym, hateemelowym w przestrzeni wirtualnej, ale wydaje mi się, że sprawy ani trochę nie są tak proste, że wystarczy biadać.

Coś mi się zdaje, że w społeczeństwie zachodzą jednocześnie co najmniej dwa procesy: tak na przykład głupi głupieją. Bo można. Głupota w bezpiecznym świecie, bez wojen, z zasiłkami dla bezrobotnych, we wielopartyjnym demokratycznym systemie, wreszcie w miłościwie już nam panującej Unii Europejskiej niczym nie grozi. Przynajmniej w masie. Jednostki na swej głupocie mogą to i owo postradać, mogą znaleźć w różnych przykrych sytuacjach, ale generalnie w masie głupota nie grozi eksterminacją, choćby takim obniżeniem warunków życia, by nie można było rozmnażać się, pić piwa i oglądać telewizji.

Jednocześnie ci mądrzejsi mogą się wymądrzać, a nawet stawać się jeszcze mądrzejsi. Mają dostęp do artykułów w Internecie, do komputerów, na których mogą sobie programować do woli. Proces postępuje i jak mi się zdaje, ma już tak zwany społeczny wyraz w kształtowaniu się partii politycznych dla tych głupszych i dla ciut mądrzejszych.

Zacząłem od konieczności wypisania się. Bardzo chętnie pociągnąłbym futurologiczny wątek. Niestety, sprawy zaczynają dotyczyć czegoś, co humaniści chętnie nazywają procesem wielowymiarowym. To staje się za skomplikowane na wypisywanie się.

Sytuacja wygląda tak: spać się chce, a niestety pisać trzeba, choć nie dzieje się nic godnego uwagi, przywalić się daje najwyżej do nikłej ludzkiej aktywności w dziedzinach, w których chyba zawsze była ona niższa niż dzisiaj w szczególności, że nikomu nie chce się napisać w C dobrego modelera już to drzewek, już to płotków udających górki.

Bloguj! zachęca GW. O cóż chodzi? Co sprawia, że w naszym świecie przy jednocześnie katastrofalnych współczynnikach czytelnictwa na szlachetne oblicze przeciętnego obywatela, pisać trzeba? Czy czasem nie ma to cokolwiek z rozdymającą się urzędniczą sprawozdawczością. Coś siedzi w naszej cywilizacji, skoro mamy taki straszny, niepohamowany pęd do mnożenia liczby dokumentów. Zwłaszcza słynnych sprawozdań, których przecież nikt nie czyta.

Tak sobie, że jedno ze zjawisk, o których warto pisać, jest dziwne. Trudno powiedzieć, czy dobre, czy złe: jego składnikiem jest właśnie konieczność pisania. Z czego się bierze? Ze zurzędniczenia współczesnego człowieka. Pozornie staje się coraz bardziej wolny, młodzi ludzie starają się przekonać otoczenie, jak bardzo są zakręceni. I na przykład blogują, czyli produkują sprawozdawczość. Istnieją formalnie w postaci strony internetowej. Istnieją jako fakty prasowe. Do tego mają ileś numerów, a to telefon stacjonarny, a to numer IP w sieci osiedlowej, adres skrzynki pocztowej tu i tam, numer komórczany, nie ruszają się nigdzie bez stosu dokumentów w postaci kart kredytowych. O ile osobnik starej daty załatwia transakcje z rączki do rączki, to nowoczesny kupuje rolkę papieru toaletowego poprzez bank, przelewem.

Dokumentuje swoje wszelkie poruszenia, pisze ciągle sprawozdania. Choć nazywa to blogowaniem. I pojęcia nie mam, czy to systematyzacja życia, czy jego chaotyzacja. Widzę jedno, że znany z kręgów nauki, bynajmniej nie tylko polskiej, przymus produkowania prac, formalny wymóg publikowania, rzuca się na szerokie kręgi, zapewne w tej chwili jeszcze tylko internautów. Nie znam skali zjawiska. Ma się ono chyba nijak do spadku czytelnictwa, choć kto wie, czy nie czytają dlatego, że piszą, nijak do programowania i rozwiązywania problemów w grafice 3D. Nie bardzo wiem, do czego ma się jakoś, ku czemu to wszystko prowadzi. Być może tylko dlatego, że jestem głupi, być może dlatego, że nikt się nad tym nie zastanawiał, a może zwyczajnie, koszmarnie niewyspany, bredzę na chwilę przed rymnięciem głową w klawiaturę.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Ludzie listy piszą
Galeria
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Eryk Remiezowicz
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
Iwona Surmik
Magdalena Kozak
Marcin Mortka
Alastair Reynolds
P. Nowakowski
Kaim
XXX
Steven Erikson
Neil Gaiman
Paul Kearney
Romuald Pawlak
 
< 20 >