strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Kaim Zakużona Planeta
<<<strona 28>>>

 

Most

 

 

Most

 

I była późna jesień, a może to już wczesna zima, dziwna jakaś, bez gdzieniegdzie porozrzucanych białych plam śniegu, dających złudne poczucie panującej na brudnej ziemi czystości. Ołowiane niebo niezmiennie tkwiło w miejscu swego niebotycznego majestatu, obdarzając ziemie ciągłą mżawką padającą z ukosa. Dokuczliwą w swoim upartym dążeniu do przemoczenia, wypełnienia sobą wszystkiego.

Po prawej ręce niespiesznie idącej groblą postaci, za drzew i przybrzeżnych, namokłych i zbutwiałych resztek, chaszczy powoli przebijał obraz mętnej, stalowo czarnej wody, płynącej leniwie i tak jakoś nieuchronnie ku swemu końcowi, zupełnie jak życie, jak czas, którego niby panem jesteś, a bezwolnie go tracisz.

Grobla, niska o łagodnych zaokrąglonych od deszczu, niczym kobiece piersi, zboczach z oddalenia bardziej przypominająca wystający kręgosłup dziwnego stwora niż twór rąk ludzkich. Długa łagodnie skręcająca, zawsze pozostająca w odwiecznej zgodzie z korytem rzeki. Środkiem, zajmując cały jej grzbiet wygodnie rozsadowiła się, rozmyta, rozdeptana droga, naznaczona śladami głębokich kolein, wypełnionych na wpół błotem na wpół wodą.

Na jej tle, dziwnie zwyczajnie rysowała się postać, smukła, ubrana w czarne bufiaste spodnie, czarne ubłocone buty, okryta brudno zielonym płaszczem nie domkniętym na przedzie, z pod którego, oprócz obnażonego, pokrytego symetrycznymi tatuażami, torsu wystawały dwa detale, które nawet niewprawny obserwator bez trudu gołym okiem z całości, ociekającej wodą postaci, by wyłowił.

Rękojeść karabeli, czarna drewniana, wyrobiona od używania, a może jak wszystko w tym świecie od deszcz, bez żadnych ozdób, surowa, a równocześnie pięknie groźna w swojej prostocie. Wskazująca na charakter noszącego ją człowieka. Wędrowiec? Nie tak nie porusza się wędrowiec, nie trzyma w ten sposób położonej na rękojeści dłoni. Palce prawej ręki dziwnym wręcz obscenicznym gestem bezwiednie pieszczące rękojeść, czerpiąc z dotyku ciepłego drewna lubieżną przyjemność, dawały postać wszechmocne poczucie więzi z noszoną przy boku bronią.

Niepokojąco zwyczajny krzyż, równoramienny, srebrny? Zawieszony na parcianym sznurku, ciężki, acz niewielki. Wygląda jakby ciążył, noszącej go postaci. Ciąży – nie raczej jak życie, uwiera.

Za resztek drzew, za zakrętu, wolno idąca postać z monotonii mokrego krajobrazu wyłowiła powoli rysujące się rozmiękłe kontury mostu. Ręką ludzką zbudowany, ordynarny w swoim celu łączenia brzegów od lat przeciętych rzeką, a jednak harmonijnie połączony z krajobrazem, nie wybijający się z kolorystki otoczenia, a wręcz w dziwny sposób, za pomocą leżącej od lat nie sprzątanej z jego desek ziemi, rozmytej przez nieustannie padający deszcz, z nią scalony. Było w nim coś niepokojącego, obcego, nie miał oczu a jednak czuło się jego spojrzenie, jakby czekał.

Po środku Mostu, nie przy wejściu czy też zejściu z jego leciwych nasiąkniętych wodą pleców stała strażnica, a może raczej buda pośpiesznie, niedbale z desek sklecona. Postać strażnika, z wolna na widok idącego człowieka, wyłoniła się z jej wnętrza, to jakiś miejscowy, siłą, a może z wyboru pełniący swą powinność. Nie, wychodząc nieznacznie zawadził o coś leżącego na podłodze strażnicy, skulone zwinięte w śmiertelnym grymasie ciało jedynego (?) właściwego (?) ludzkiego strażnika mostu.

Nie padło ani jedno słowo, nic nie zmąciło szumu płynącej wody, nadchodząca postać płynnie, nie zmieniając rytmu swoich kroków ani ułożenia korpusu, leniwym ruchem lewej ręki pozwoliła wilgotnemu płaszczowi swobodnie upaść na ziemie, w wodę, błoto, zespolić się z resztą krajobrazu.

Pieszcząca do tej pory rękojeść szabli, prawa dłoń, zamarła w oczekiwaniu, stężałe knykcie pobladły ukazując jako jedyne narastające emocje. Chociaż wydawało się, że wszystko powoli zamarło, czas, miejsce, padający nieustannie deszcz, tocząca swe metne wody rzeka, wszystko zginęło w niebycie, stanowiąc tylko scenę, marną dekoracje, dla nadchodzącego momentu śmierci, tylko Most jakby ożył.

Ciszę przerwał cichy, a równocześnie nieuchronny w swoim postanowieniu mordu, niepokojący, długi odgłos powoli, z namaszczeniem wydobywanej szabli. Otoczenie poraziła jej łagodna krzywizna, która niczym kobiece biodra leniwie ale jakże powabnie wyłaniające się z więzienia sukienki, zapowiadała obietnice niebiańskich rozkoszy. Łagodny, ale wręcz w swojej łagodności bardzo drapieżny, pazerny wygląd ostrza, zdradzał lekkości i perfekcje oprawionego w zwyczajną rękojeść, ostrza.

Starcie, jedno szybkie oszczędne cięcie zamachowe wykonane z przedramienia z lewej strony na prawą, na wysokości brzucha zostaje równie szybko zablokowane wykonaną zastawą w linii, kolejne wykonane pół łukiem z nadgarstka, omija zasłonę i z cichym mlaśnięciem wdziera się w lewy bok szyi. Głuchy odgłos padającego ciała, postać nadal z obnażoną szablą, odwróciła się od pokonanego, podeszła jeden krok i stanęła przy zbutwiałej barierce mostu, po ostrzu do rzeki wolno spłynęła jedna ciężka lepka kropla krwi.

Koniec? To wszystko?

Palce prawej ręki powoli, niechętnie siłę chwytu zmieniwszy, rozkurczyły się nieznacznie w mimowolnym geście, klinga szabli jak kochanka zawiedziona szybkością partnera, z ramion jego się uwolniwszy, szybkim ruchem postaci, rozczarowana w pochwę jak w pierzynę się chowa. Jedynie ślady potu na rękojeści, chwilową namiętność jaką jeszcze przed chwilą obdarzona była światu ukazują. Po chwili giną rozmyte deszczem.

Powietrze wypełniło wszechobecne uczucie niedosytu, deski mostu łapczywie krew spijając stawały się jeszcze bardziej nasiąknięte wilgocią, ludzkie, niż były dotychczas w dziwnej metamorfozie o stojącym na nich wojowniku zapominając. Błyskawicznym ruchem cofnął nogę.

Czysta robota – rzekł, słowa te dziwnie w panującej ciszy, której tylko lekki szum deszczu towarzyszył, zabrzmiały. Jakby echo niedawnej walki podtrzymać usiłowały, jednak nie podtrzymane, w ciszy deszczu ponownie utonęły.

Powietrze zapachem śmierci nawet nie skażone. Bywało gorzej znacznie gorzej, gdyby pierwsze cięcie weszło w ciało..., czyżby most jęknął z zachwytu, a może zmysły mnie opuszczają – te słowa już tylko przez myśl postaci przemknęły zewnętrznego świata deszczu nie dotykając.

Postać leniwym ruchem pochyliła się nad truchłem pokonanego przeciwnika, jego martwe oczy wyrażały jedynie podziw, zachwyt, dla śmierci? Czy też może dla szybkości z jaką nadeszła.

Najbardziej lubił takie cięcia, gładkie niczym rysa na szkle, nie wypaczające człowieczeństwa, nie przypominające ludzkich karczmianych jatek, gdzie nie sposób było ciał do kupy poskładać. Ogarnęło go przemożne przeświadczenie, że on ułożył przeciwnika spać, tak spać, a że na moście, na deszczu, to trudno, to nie my wybieramy miejsce, to miejsce wybiera nas – znowu zaczynam gadać sam do siebie, to głupie, jakże głupie, – z całych sił odganiał kłębiące się bez składu i ładu myśli, które jednak nadal nie ustępowały.

Po co to robię, po co za każdym razem nachylam się nad pokonanym, a już pamiętam muszę mieć pewność, tak to najważniejsze, równie ważne jak szybkość siła, technika, no i dobra broń, tak, ale pamiątek nie zbieram to było by głupie, nie tego mnie uczono, zresztą gdzie miałbym je nosić, za paskiem, na przykład taką rękę albo palec, albo oko no gdzie?

Gwałtownie się wyprostował, o kolejne tchnienie zachwytu most przyprawiając. Szabla błyskawicznie ponownie wydobyta, w ciągłym deszczu powolny, rytmiczny jakby tępo walki nadając, cichy śpiew rozpoczęła, o kolejne starcie się modląc.

Zamknij się głupia – krzyknął, no zamknij się, tylko z krwi i deszczu muszę cię wytrzeć, tyś piękna, tak piękna, tyś mi wszystko odebrała, tyś mnie za niewolnika masz, ale ja dobry jestem, najlepszy.

Na chwilę wrócił do rzeczywistość, nie to rzeczywistość z powrotem go pochwyciła z całą ostrością zmysły zachwyciły się wilgotnym powietrzem, deszczem, ferią stęchłych zapachów z całą intensywnością nozdrza atakujących. Poczuł krew, powolnym ruchem ręki, wierzchem dłoni otarł usta. Znowu oblizałem szablę – pomyślał.

Na plecach niespodziewanie pojawiło się uczucie delikatnego mrowienia, tak miało być dwóch, przybył po dwóch, zabił jednego, to o jednego za mało, ten martwy którego minął przy budce to nie przeciwnik, to ofiara, zwierzyna łowna, złe miejsce, zły czas dla ludzi – pomyślał.

Mrowienie narastało, ten drugi jest z tyłu, dałem się podejść, na szczęście szabla gotowa, tak ona dobrze czuła, pięknie śpiewała to ja spałem, potok myśli w jego głowie nieustannie przybierał na sile.

Gwałtownie przykucnął równocześnie wykonując pełny obrót całego ciała, natychmiast jak atakujący wąż wyrzucona do przodu na całą długość ręki szabla, rozrzucając na boki miliardy drobin deszczu, trafiła w pustkę – był sam.

To pchnięcie winno przebić gardło każdego przeciwnika, nikt nie jest szybszy, jednak z jękiem zawodu szabla przeszyła jedynie puste wilgotne powietrze. Uczucie mrowienia nie ustępowało. Co jest nie tak? Pytanie to po raz tysięczny zadane przez ostatnie sekundy, zaczęło przyprawiać postać o szaleństwo, ciągle pogłębiając nasilające się objawy choroby.

To ta woda, wszędzie woda, pod nogami, na ciele, w powietrzu, nagle zdał sobie sprawę co jest nie tak. Przecież nie podniósł płaszcza, od walki minęło już parę godzin, minut, a może..., z niepokojem spojrzał na leżące zwłoki, czy aby na pewno już zdążyły po cięciu opaść na ziemie, a może już gniją.

Piękny płaszcz, bardzo drogi, ze dwie wsie razem z ludźmi by kosztował, tylko po co komu ludzie, zachwycał się podnosząc brudnozielony materiał ze sporej kałuży wody i błota.

Pospiesznym ruchem narzucił płaszcz na plecy, jednak mrowienie nie minęło. Czekać czy iść – odwieczne pytanie wypalało mu umysł.

Drugi – zawołał na cały głos. Chodź – zakończmy to, męczy mnie przebywanie w tym miejscu.

No chodź, moja Pani jest głodna, Pierwszy nie był dobrym pożywieniem, no może most ma inne zdanie, no chodź.

Jak na wydany rozkaz, z budki strażnika powolnym krokiem wyszedł Drugi, niedbale po ziemi za sobą, ciągnął klingę rapiera. Myślałem, że nigdy mnie nie zaprosisz, wiesz my sami nie możemy – powiedział. Szedł, niespiesznie zbliżając się do postaci, delikatnie kołysząc całym ciałem na boki – nie chciał umierać? Rapier długi prosty nacechowany zdolnością do zabijania, niedbale wleczony po rozmiękłej ziemi dziwnym sposobem spowodował u postaci gwałtowny wzrost podniecenia.

To dziwne pomyślał zrzucając ponownie płaszcz, a właściwe to strasznie podniecające, ta sytuacja, tak szabla też to czuła, jej śpiew niezauważalnie przeszedł w ciągle narastający z każdą chwilą wzmagający się skowyt, tak to był dopiero królewski pokarm, ten drugi, tak ten drugi.

Z ledwością odbił błyskawiczny wypad rapiera, jedynie poczuł jak jego lewa część twarzy została muśnięta obscenicznym dotykiem chłodnej, głodnej, stali, to było nie istotne, wypad był za długi, miał taki być, miał być jedynym w tej walce. Drugi chybił, jego ręka i dłoń nadal trzymając rapier odcięta na wysokości łokcia z głuchym mlaśnięciem upadła na most. Drugie cięcie równie gładką smugą zarysowało wzdłuż szyje przeciwnika, odcinając głowę od korpusu, nie potrafił się zatrzymać, sztych głęboko wbił się w bezwolnie padający bezgłowy korpus. Puścił szablę, to jej uczta, on tylko z nią przyszedł, on miał ją tylko przyprowadzić.

Zmysły znowu wybrały się w swoją drogę, błądząc po dziwnych miejscach z których coraz wolniej, oporniej wracały. Jak automat pochylił się nad okaleczonym korpusem, takie są zasady – pomyślał, podniósł płaszcz z ziemi, powolnym ruchem oparł się o barierkę, wtapiając oczy w wolno płynącą wodę. Za jego plecami dochodziły go coraz słabsze, spokojniejsze odgłosy ucztującej szabli.

Wydawało mu się, że nic się nigdy nie zmieni, ta chwila spokoju, piękna, a jednak słyszał podchodzącą go postać, która powoli, widocznie cały swój kunszt w to wkładając, wieczne kałuże wody ostrożnie omijając, zbliżała się do mostu. Nie zadał sobie nawet trudu wyciągnięcia szabli, przecież jeszcze nie skończyła, powoli z wielkim niedbalstwem w ruchach odwrócił się do przybysza, nie miał się czego obawiać – tak niezdarnie mógł go tylko podchodzić człowiek.

To złe miejsce, zły czas dla ludzi – powiedział na głos swoją wcześniejszą myśl, patrząc na stojącą naprzeciw niego kobietę.

Wiem – odpowiedziała, to było piękne – kontynuowała , takie piękne... .

Co – przerwał, walka? Cóż ty człowieku mogłeś zauważyć?

Walka? Zdziwiona powtórzyła, jakby dopiero teraz zauważając skurczone na moście ciała. Płaszcz Panie – Twój płaszcz, jest piękny warty ze dwie wsie...

...z ludźmi – dodał nie pozwalając kończyć jej, rozpoczętej myśli.

Ucz mnie, powiedziała kobieta, chce mieć taki płaszcz, zdjęła z siebie przemoczoną bluzkę odkrywając pełne piersi, na których swą pieszczotę z pełną poufałością rozpoczął wszędobylski deszcz. Mogę go przymierzyć?

Zginiesz – odpowiedział równie beznamiętnym głosem, co poprzednio, jesteś człowiekiem, zginiesz przy najbliższej mojej walce, za godzinę, dzień, a może od razu Cię zabije?

Mogę go przymierzyć? powtórzyła swe pytanie, nie słuchając.

Weź jest Twój, odparł, okryj się bo inny człowiek..., sama wiesz – niedokończone zdanie martwo zawisło w powietrzu.

Szybko jakby obawiając, że się rozmyśli, pochwyciła płaszcz, narzuciła go równie szybkim ruchem na wilgotne ramiona. Na jej twarzy pojawił się grymas: Jest mokry krzyknęła – zaskoczona mocą swojego głosu spojrzała na postać. Ucz mnie powtórzyła równie śmiało swoje poprzednie żądanie jednak już znacznie cichszym bardziej deszczowym głosem.

Jesteś człowiekiem – odparł.

Ty też nim byłeś – kontynuowała nie zmąconym, spokojnym acz stanowczym głosem, ty też byłeś człowiekiem, wojownik się nie rodzi, wojownik się kształtuje, ucz mnie, już mamy jedną cechę wspólną.

Jaką? – zapytał.

Oboje lubimy kobiety, widziałam jak patrzysz na moje piersi – odparła rozchylając płaszcz na boki.

Odwrócił się, płynie wydobywając z resztek przeciwnika coraz słabiej tkwiącą w nich szable, jeszcze chwila i by się przewróciła – pomyślał, z namaszczeniem wytarł klingę o spodnie i stanowczym ruchem schował ją do pochwy.

Czas na nas – odrzekł, weź rapier, to piękna i głodna broń, zobaczymy jakim okażesz się żywicielem.

Kobieta niewprawnym ruchem podniosła z desek mostu leżący na nich rapier, przez moment próbowała oderwać od niego nadal kurczowo trzymającą go rękę Drugiego, jednak po chwili bezskutecznej szarpaniny, dała za wygraną. Jeszcze tylko zdążyła pomyśleć, że dziwnie musi wyglądać tkwiący w pochwie rapier z nadal trzymającą go odciętą ręką, jednak szansa jaka ją dziś spotkała, no i płaszcz, tak płaszcz oczywiście nie pozwalały jej na zbyt długie kontemplowanie takiego szczegółu.

Po pewnym czasie obie postacie, idąc obok siebie w milczeniu skryły się w zabudowaniach pobliskiej wsi. Towarzyszył im coraz bardziej przeraźliwy, tonący w deszczu krzyk miejscowych strażników: Wojownicy.., Wojownicy we wsi.

 

Gospoda

Miesiąc już tu tkwimy, warknęła, cały cholerny miesiąc, jak to ty mówisz małe koło tak? Jak zwykle odpowiedziała jej jedynie cisza i dobywające się z dołu odgłosy pijących ludzi.

Mój rapier płacze, słyszałam, też słyszałeś, prawda? Zapytała bardziej spokojnym głosem.

Zginiesz – odpowiedział, jeżeli teraz będziesz walczyć zginiesz powtórzył, on cię zwodzi, on płacze, ale nie z głodu, on tęskni. Wiem, uwierz mi ona też tak płakała– spojrzał z czułością na szable, prawie minie okłamała, musimy czekać.

Na co? Kurwa na co? Na cud, coś się samo zrobi, ty coś za mnie zrobisz, no na co odpowiesz?

Zginiesz – już ci mówiłem.

Obrażona, odwróciła się do niego bokiem, niepewnym ruchem wyjęła z pochwy rapier. Przynajmniej mi pomogłeś oderwać tą cholerną rękę, no i tu jest sucho, rzuciła od niechcenia przez ramie, próbując złamać przykre milczenie swojego Mistrza. Nie doczekawszy się odpowiedzi, rąbkiem płaszcza gładząc klingę kontynuowała. Nie tak sobie wyobrażałam życie wojowników, tkwimy tu jak to bydło na dole, choć nie, oni przynajmniej wychodzą i przychodzą a my, kurwa, tylko siedzimy. Niczego mnie jeszcze nie nauczyłeś, wiesz? Jasne że wiesz o co ja się kurwa pytam, przecież to oczywiste, to ty jesteś wojownikiem... .

Jego beznamiętny cichy głos wdarł się w jej zdanie niczym cięcie szabli w odsłonięte ciało:

Jesteś moim uczniem, milcz.

Poczuła uderzenie gorąca w swojej głowie, a równocześnie przerażająco martwy chłód ogarnął jej całe ciało, zamarła, przestała odczuwać, jej świat zwinął się do wewnątrz, skurczył w niewidocznym punkcje, oczy stały się puste. Tylko te dwa uczucia gorąco i chłód pozostały przy niej, dotykając na przemian resztek świadomości.

Po chwili z ogromnym wysiłkiem opuściła nieznacznie głowę, spojrzała na swoją dłoń, po której płynął strumyk czerwonej, niewypowiedzianie czerwonej krwi, jej krwi.

Żre mnie – wyszeptała. Żre mnie, powtórzyła trochę głośniej jej głos brzmiał nadal dziwnie obco, jakby z daleka, jakby to nie ona mówiła. Spojrzała błagalnie na Swego Mistrza, jej oczy wyrażały strach i zagubienie.

Puść klingę, powoli, otwórz palce, przestań go gładzić bo zostaniesz kaleką – szepnął, dziwnie czułym, złym głosem.

Posłusznie wykonała jego polecenia. Świadomość zaczęła powoli do niej wracać, wszystko stało się znowu zwyczajne, pocięte palce piekły, ale już nie paliły, znów czuła swoje ciało. Przyklęknął przy niej, płynnym ruchem otarł klingę rapiera i odłożył go w kont łóżka. Ostrze cały czas mruczało rozleniwione dotykiem świeżej krwi, jednak nie zdradzało oznak podniecenia czy głodu.

Rozpoznaje cię – wyszeptał, Twój rapier cię rozpoznaje, nie ucztował, o nie, on nie ucztował, on cię pieścił, jak kochanek, jesteś jego, należysz do niego, czyż to nie cudowne.

Nie rozumiała tego bełkotu, nie rozumiała tych pusty zdań płynących z ust Mistrza, ale czuła rapier, czuła tą istotę zaklętą w kształt i obleczoną niezliczonymi warstwami i gatunkami stali. Jej ciałem wstrząsnęły torsje, gwałtownym ruchem odwróciła się na bok i zwymiotowała na łóżko, czuła się brudna.

Zabierz mnie stąd wyszeptała, tyle ty ludzi, chodźmy już, nie patrzyła na niego, to było by zbędnym angażowanim zmysłów, zresztą on też nie patrzył.

Gdy byli już na deszczu, na dworze, na chwile mimowolnie zetknęli się ramionami. Po raz pierwszy nie czuła zimna płynącego od swojego Mistrza. Położyła swą poranioną, tylko prowizorycznie obwiązaną mokrą szmatą dłoń na rękojeści rapiera, palce prawej ręki dziwnym wręcz obscenicznym gestem zaczęły pieścić rękojeść, czerpiąc z tego dotyku lubieżną przyjemność.

Tak, jestem twoim uczniem – wyszeptała.

 

Uczta

Deszcz nie przestawał padać, zresztą dlaczego niby by miał przestać, przecież to niczego by już nie zmieniło, zgniły krajobraz, mokre, nasiąknięte, i zazwyczaj nadgniłe lub już zgniłe od deszczu drzewa tylko pogłębiały obcość zewsząd otaczającego ich resztek lasu. Nawet całe lata bez deszczu nie zdołały by naprawić postępujących coraz gwałtowniej zmian w przyrodzie.

Ciekawe z czego teraz będziemy budować domy – powiedziała cichym głosem, znaczy się będą budować, znaczy się ludzie będą budować – pośpiesznie poprawiła poprzednie swoje zdanie. Po lekcji w gospodzie, na jej palcach pozostały tylko białe szerokie nitki blizn, ile czasu już minęło– pytanie przemknęło jej przez myśl, a ja nadal popełniam błędy.

Wiesz – rozpoczęła ponownie rozmowę, czego mi najbardziej brakuje. Nie doczekawszy się odpowiedzi nadal ciągnęła monotonnym głosem, zwierząt, ptaków, no wiesz tego całego gówna, którego dawniej podobno było pełno, ten świat jest pusty tylko wojownicy i ludzie.

Słyszałeś Mistrzu kiedyś śpiew ptaków?

Nie – odpowiedział, nie odwracając do niej wzroku, nie słyszałem śpiewu ptaków, nawet ich nie widziałem, znaczy się żywych, bo wypchane to i owszem, zwierzęta również widziałem ale też tylko wypchane – deszcz je zabił.

Rozmowa tak jak raptownie się rozpoczęła tak też i zakończyła, obie postacie wróciły do swoich myśli kontynuując monotonną wędrówkę.

Resztki lasu ciągnęły się godzinami, i gdyby nie przebyta rozmiękła droga, która chyba jako jedyna nieomylnie prowadziła przed siebie, mogło by się wydawać, że obie postacie idą w miejscu. Krajobraz powoli zaczął się zmieniać, dziwnie powykrzywiane od deszczu drzewa, stawały się coraz rzadsze, coraz mniejsze, coraz bardziej pochylały się ku ziemi, pieszcząc ją obślizgłymi od wilgoci konarami. Weszli na mokradła.

Powszechnie panującą ciszę coraz częściej przerywały różnorakie odgłosy gadów, które chyba jako jedyne świętowały tryumf nad innymi stworzeniami, ach no i ryby, tylko że te z natury pozostały ciche.

Poczekajmy – powiedział, gwałtownie stając w miejscu.

Stanęła obok niego, bez słowa zamierając w bezruchu. Po krótkiej chwili z gadziej kakafonii wzbogaconej o odgłosy nieustannie siąpiącego deszczu coraz wyraźniej dochodził ich odgłos zbliżających się kroków.

Człowiek, bez słowa podszedł do Mistrza, pochylił się w pokłonie, oddał metalową zardzewiałą tulejkę, poczym z krzykiem odwrócił się na pięcie i uciekł drogą w głąb moczarów.

Nigdy nie rozumiałam ludzi – pozwoliła sobie na krótki komentarz, całej sytuacji.

Mamy pójść po trzech – zawiesił głos, a wiesz co oznacza taka tulejka – kontynuował po krótkiej chwili milczenia, wyrok, wyrok na mnie, a wiesz za co...,

Przerwała mu wilgotnym, ochrypłym z podniecenia głosem – za mnie, nie zaakceptowali twojego wyboru Mistrzu. Lekkim ruchem odsunęła na bok płaszcz, poprawiając jednocześnie chwyt rapiera.

Wiesz co to oznacza? – ponownie zapytał.

Zginę? – odpowiedziała, pytaniem na pytanie, nieznacznie wysuwając klingę rapiera. Wiedziała, że nawet nie zdąży jej wydobyć do końca gdy padnie martwa, jednak w dziwny sposób jej zachowanie ją uspokoiło.

Zginą –złowróżbnie zabrzmiała jego odpowiedź, zginą co do jednego, każdy z osobna lub wszyscy razem, ja jestem najlepszy, a oni już zginęli.

Powoli podniósł do góry głowę, otworzył usta na deszcz, po dłuższej chwili znowu się odezwał. Najpierw uczta trzech, potem rozpoczniemy łowy, wojownicy od zawsze polowali na siebie, szukając najlepszego, gdy go znajdowali zastępował go jeszcze lepszy, jeżeli mu się nie udało przychodził następny, i następny i następny.

Mistrzu, ci z mostu przyszli po ciebie, czy ty po nich – zapytała również wystawiając twarz na deszcz.

Czekali na mnie, tak jak ci trzej, będą czekać, w tej walce nigdy nie było łowcy i zwierzyny, zawsze spotykali się sami łowcy, zarówno czekający jak i przychodzący, spotykali się w jednym jedynym celu. Natura straciła tą zdolność, może przez ten deszcz, od dawna już nie potrafi wybrać najlepszego, najbardziej żywotnego, zdolnego do zachowania wybitnych cech gatunku. Wszystkim stworzeniom, znaczy tym, które pogodziły się z deszczem, pozwala żyć, może to jest jej metoda. Nasza walka jest kaleką próbą, namiastką próby, utrzymania i przyśpieszenie naturalnego doboru, selekcji osobników jednego gatunku. Potem, nikt nie wie kiedy ani dlaczego, okazało się, że broń niektórych żyje, staliśmy się żywicielami, nowym gatunkiem, jednak reguły się nie zmieniły.

Mistrzu czyli to o mnie im chodzi? – zapytała nadal dziwnie podnieconym głosem.

Nie, zawsze tak jest, nawet nie pamiętam, która to już moja tulejka – odparł, pójdźmy na spotkanie trzem, zanim nasza broń się nimi pożywi mam nadzieje, że usłyszymy trochę nowin.

 

Droga co raz to opadła w mętną wodę moczarów, to znów, po kilkuset metrach jeszcze bardziej oślizgła i rozmyta niż jeszcze przed chwilą z nich się wyłaniała. Na jednym z kolejnych wzlotów drogi, ujrzeli trzy czekające postacie, które na ich widok, niespiesznie odwróciły się i powolnym krokiem zeszły na drugą stronę wzniesienia.

Chcą walczyć w wodzie – skomentował, ochrypłym głosem, zaczekaj tu, zawołam cię w stosownym momencie.

Mistrzu... – próbowała oponować, jednak na złowieszczy widok wyciąganej z pochwy szabli, która swoim zwyczajem zaczęła monotonnym rozżalonym śpiewem domagać się mordu, umilkła, posłusznie stając w miejscu.

Jeszcze tylko, zanim postać całkowicie skryła się za wzniesieniem, zdążyła ostatnim przelotnym spojrzeniem objąć liczne blizny, których do tej pory nie zauważyła, lub nie chciała zauważyć, a które współgrając z niezmordowanym deszczem tworzyły na ciele jej Mistrza fascynujące wodne motywy.

Niczego nie usłyszała za kurtyny nieustannie padającego deszczu, te kilka sekund, minut, oczekiwania wydawały się jej mokrą wiecznością oceanu, który ją porwał w podróż, coraz bardziej na swych wiecznych wodach unosząc w głąb nierealnego świata.

To ten cholerny wieczny deszcz – pomyślała.

Na dźwięk pierwszych słów, które do niej dotarły, nerwowym ruchem wyszarpnęła z pochwy rapier i pędem rzuciła się w kierunku, w którym odszedł jej Mistrz, wzniecając po drodze wielkie tumany wodnego kurzu.

Obraz, który ujrzała w pełni ją zadowolił, dwie skulone w śmiertelnym grymasie leżące w kompletnym nieładzie w kałużach czerwonej wody, postacie, w jednej z nich nadal w drapieżnym grymasie ataku ucztowała szabla jej Mistrza.

Trzeci nadal stał, opierając się o przegniły pień przydrożnego resztek drzewa, posępnie patrzył na nadbiegającą kobietę.

Teraz rozumiem – odezwał się do Mistrza, tak teraz rozumiem dlaczego tylko mnie okaleczyłeś, masz przybrane dziecko, wychowujesz wojownika.

Choć – niedbale rzucił do nadchodzącej kobiety, zginiesz, albo zginiemy razem.

Oderwał czubek miecza od ziemi, przestając się nim podpierać, całym ciałem oparł się o drzewo, kikut lewej ręki chowając za plecy w klasycznej pozycji do szermowania.

Stała przez chwilę, niezdecydowana co do wyboru rodzaju ataku, różne jego kombinacje przemknęły jej przez myśl, jednak na żaden nie mogła się zdecydować.

Masz tylko dwie trzy minuty, zanim się wykrwawi i niczego wtedy się nie nauczysz – z mokrej oddali doszły jej słowa Mistrza.

Bez przyjmowania pozycji, atakiem z prostych kolan wykonała markowane pchnięcie na podbrzusze, nie czekając na reakcje Trzeciego, gwałtownym zwodem obróciła się równocześnie przykucając na lewą stronę przeciwnika, jej pomysł był dobry, jednak zbyt zamaszyste cięcie na kolano lewej nogi zostało z łatwością odbite, teraz to ona była w niebezpieczeństwie. Jednak Trzeci zamiast zrobić krok do przodu i odciąć jej dłoń w nadgarstku nie zaatakował, tylko lekko odchylił do tyłu swój korpus, powracając po udanej zastawie do pozycji wyjściowej.

Zdziwiona obrotem spraw, natychmiast z całej szybkości jaką posiadała, skoczyła do przodu, tego pchnięcia, coraz bardziej, upływem krwi ukołysany, Trzeci nie był w stanie obić, klinga rapiera przez lewy oczodół, gładko przeszła przez mózg oraz czaszkę, utkwiwszy na głębokość paru centymetrów w zbutwiałym pniu.

Puściła rapier, gwałtownie odwróciła się do swego Mistrza, z podnieceniem wyrzekła – widziałeś nie zaatakował, widziałeś.

Nie mógł zaatakować, oprócz lewej dłoni, podciąłem mu ścięgna w nodze, nie mógł się ruszyć, mógł tylko stać i czekać – deszczowym głosem odpowiedział.

Nie ważne – skomentował znacznie mniej pewnym głosem, to był mój pierwszy, co teraz.... – zawiesiła głos.

Sprawdź czy nie zginął – odrzekł, odwracając się w kierunku swojej szabli, która nadal niezmordowanie z pełnymi ustami, śpiewała swoje piosenki.

Posłusznie podeszła do Trzeciego, pierwsze co ją uderzyło to odgłosy ucztującego rapiera, patrzyła jak ciało w miejscu z którego wystawał stawało się coraz bardziej wyssane, puste. Szybkim ruchem dotknęła ciała przeciwnika, było zimne.

Chwyciła za rękojeść z zamiarem schowania broni, jednak warknięcie ostrza momentalnie ochłodziło jej postanowienie, daj mu jeść – usłyszała, poczekajmy jeszcze chwilę, potem zastanowimy się co dalej.

Chyba jedynie deszcz w tym świecie nie musiał czekać – pomyślała, tylko pada i pada.

 

 

Komentarz:

 

I co my tu mamy? Opowieść o ucztujących szablach i rapierach. Chyba... Opowieść o mistrzu i jego uczennicy – chyba... Opowieść o przygodzie – chyba...

Skąd to "chyba"? Ano stąd, że ni cholery nie mogłam dopatrzyć się sensu opowiadania, ani jego treści. Dlaczego? Ano dlatego, że zastosowano dość dowolną poetykę tworzenia listy dialogowej. Za jakie grzechy mam się męczyć z czymś, co tylko z pozoru (początkowego myślnika dialogowego) tenże dialog udaje? A reszta ginie gdzieś w odmętach strumienia świadomości piszącego, i potrzeba naprawdę dobrej woli czytelnika, któremu albo się będzie chciało przez bełkot przebijać, albo nie? Ja to zrobiłam z obowiązku. Oto przykłady, trzy wybrane, bo każdy dialog był pisany podobnie:

"Nie doczekawszy się odpowiedzi nadal ciągnęła monotonnym głosem, zwierząt, ptaków, no wiesz tego całego gówna, którego dawniej podobno było pełno, ten świat jest pusty tylko wojownicy i ludzie."

"Ucz mnie, powiedziała kobieta, chce mieć taki płaszcz, zdjęła z siebie przemoczoną bluzkę odkrywając pełne piersi, na których swą pieszczotę z pełną poufałością rozpoczął wszędobylski deszcz. Mogę go przymierzyć?"

"Mrowienie narastało, ten drugi jest z tyłu, dałem się podejść, na szczęście szabla gotowa, tak ona dobrze czuła, pięknie śpiewała to ja spałem, potok myśli w jego głowie nieustannie przybierał na sile."

 

Co jeszcze spowodowało, że marzyłam o tym, żeby śmignąć opowiadaniem w kąt, z postanowieniem "nigdy więcej"? Porównania i opisy – niby poetyckie, niby uwznioślone, niby oryginalne. Niestety, niestety... Kupy się nie trzymają, sensu w nich nie widać, za to potworne braki warsztatowe:

"Grobla, niska o łagodnych zaokrąglonych od deszczu, niczym kobiece piersi, zboczach"

"Rękojeść karabeli, czarna drewniana, wyrobiona od używania, a może jak wszystko w tym świecie od deszcz, bez żadnych ozdób, surowa, a równocześnie pięknie groźna w swojej prostocie. Wskazująca na charakter noszącego ją człowieka."

"(Krzyż na parcianym sznurku) Wygląda jakby ciążył, noszącej go postaci. Ciąży – nie raczej jak życie, uwiera."

"(Most) ordynarny w swoim celu łączenia brzegów od lat przeciętych rzeką"

"stężałe knykcie pobladły ukazując jako jedyne narastające emocje."

Wystarczy? Ja myślę!

 

Do tego dorzucę jeszcze wielopiętrowe zdania, mnożące w swojej długości pojęcia i frazy:

"(Most) ordynarny w swoim celu łączenia brzegów od lat przeciętych rzeką, a jednak harmonijnie połączony z krajobrazem, nie wybijający się z kolorystki otoczenia, a wręcz w dziwny sposób, za pomocą leżącej od lat nie sprzątanej z jego desek ziemi, rozmytej przez nieustannie padający deszcz, z nią scalony."

"Ciszę przerwał cichy, a równocześnie nieuchronny w swoim postanowieniu mordu, niepokojący, długi odgłos powoli, z namaszczeniem wydobywanej szabli. Otoczenie poraziła jej łagodna krzywizna, która niczym kobiece biodra leniwie ale jakże powabnie wyłaniające się z więzienia sukienki, zapowiadała obietnice niebiańskich rozkoszy. Łagodny, ale wręcz w swojej łagodności bardzo drapieżny, pazerny wygląd ostrza, zdradzał lekkości i perfekcje oprawionego w zwyczajną rękojeść, ostrza."

 

Powyżej sobie pozwoliłam na cytat aż trzech zdań i pozwolę sobie dalej na rozbierankę. Żeby nie dobijać ostatecznie autora tylko punktowaniem, pomogę mu pozbierać to jakoś i zaproponować inne rozwiązanie. Co mamy? Most, przy którym spotykają się dwie osoby w celu popełnienia mordu. Jest cicho, tę ciszę zakłóca jedynie odgłos wyciąganej szabli. Otoczenia nie poraża krzywizna tejże. Otoczenie jest martwe, wobec czego trudno je przerazić. Porównanie szabli i jej krzywizn do kobiecych bioder należy absolutnie wyrzucić i co więcej: wyrzucić również więzienie sukienki – jako że bez sensu jest. Ostrze albo łagodne (co bez sensu), albo drapieżne (co też bez sensu, bo nie takich epitetów się używa w opisach ostrzy wszelakiej maści). Jak również słowo "pazerny" nie jest na miejscu. I teraz część zdania ostatnia: ostrze jest oprawione w rękojeść lekką, zwyczajną, ale że perfekcyjną? Kolejne słowo nie na miejscu.

 

Takich kwiatków jak chybione związki frazeologiczne, niepoprawnie (nie sensownie) zbudowane zdania jest więcej. Katować dalej? A co mi tam...

"(Mżawkę) dokuczliwą w swoim upartym dążeniu do przemoczenia"

"(pozwolił) płaszczowi swobodnie upaść na ziemie, w wodę, błoto, zespolić się z resztą krajobrazu."

"te słowa już tylko przez myśl postaci przemknęły zewnętrznego świata deszczu nie dotykając."

"Najbardziej lubił takie cięcia, gładkie niczym rysa na szkle, nie wypaczające człowieczeństwa."

"Rapier długi prosty nacechowany zdolnością do zabijania, niedbale wleczony po rozmiękłej ziemi dziwnym sposobem spowodował u postaci gwałtowny wzrost podniecenia."

 

Dobrze, przestaję katować (bo katowanie bez sensu jest). Jaka rada dla autora:

Po pierwsze – to opowiadanie należy sobie jeszcze raz przemyśleć. Nadać mu ostateczny kształt. Żeby wyłowić z tej sieczki owo coś, zalążek historii – czym chce się podzielić z czytelnikami.

Po drugie – dopiero wtedy zacząć pisać. Ale już bez tej nadmiernej oryginalności. Przy tym sposobie pisania łatwo się pogubić w znaczeniach (vide przytoczone przykłady). Zdania budować krótkie, najwyżej dwukrotnie złożone. Wyrzucić cały nadmiar epitetów i porównań.

Po trzecie – uskutecznić dialogi, żeby dialogami się stały, zgodnie ze sposobem, jaki uznano za obowiązujący.

Po czwarte – odłożyć do szuflady, zapomnieć, przypomnieć sobie po długim urlopie, wyjąć i wyprostować to, co jeszcze jest niepoprawne. Bo będzie, zaręczam.

Potem można z kimś się opowiadaniem podzielić.

 

Karolina Wiśniewska

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Ludzie listy piszą
Galeria
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Eryk Remiezowicz
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
Iwona Surmik
Magdalena Kozak
Marcin Mortka
Alastair Reynolds
P. Nowakowski
Kaim
XXX
Steven Erikson
Neil Gaiman
Paul Kearney
Romuald Pawlak
 
< 28 >