strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Bookiet
<<<strona 04>>>

 

Bookiet

 

 

Na rozkurz

 

Wiele razy zastanawiałem się nad formułą tej rubryki, czemu ona ma właściwie służyć? Bywa chyba bardzo różnie. Na przykład przestrzega się tu potencjalnego nabywcę przed kitem, wyrobem książkopodobnym różnej maści. Zdarzyło mi się nadziać na takie, co wyglądały na przykład na solidną literaturę popularyzatorską, a okazały się reklamówką autora, który chciałby nas przekonać, jaki to on jest niezwykle uzdolniony. Funkcja całkiem potrzebna, bowiem stosik tego typu makulatury ciągle się powiększa, a doprawdy w 99 procentach wypadków wystarcza, że się recenzent struje, lepiej nie ryzykować reszty społeczeństwa. Na pewno trzeba obrazowo opisać męki konania straceńca, żeby gdzie nie trzeba, nie sięgało. Inną funkcją pozytywną jest wskazywanie książek, co wyszły sobie dawno temu, i bogi o nich zapomniały. Książki czasami oczywiste, kanon lektur człeka wykształconego, jak "Tajemnicza wyspa".

Jest wreszcie funkcja wręcz przeciwna: odrywania od kanonu. Mam wiele książek w biblioteczce, które są dla mnie cenne. Jedne, jak podręczniki do C++, powinno się chyba składować razem z kombinerkami i młotkiem. To sprzęty typowo narzędziowe. Inne należą do wyposażenia ogólnego. Trudno im przypisać jakąś i funkcję, i uczciwie, określone miejsce na półce.

Istnieje kategoria literatury, po którą miłośnik fantastyki wcześniej czy później z polecenia jakichś znajomych, czy z własnej ciekawości kiedyś sięgnie, na przykład po Lema. Istnieje także zbiór książek i autorów, którzy z racji fantastycznego rodowodu czytelnika mają "z gruntu przerąbane". Sięganie do nich można poczytać nawet za rodzaj towarzyskiego nietaktu. Ktoś, kto czyta "coś takiego", nie jest "nasz" nie podziela wspólnych głoszonych przy piwie poglądów, a może, nie daj Panie Boże, robi to ze snobizmu?

Miron Białoszewski chyba spełnia wszelki wymogi autora wyklętego. Pierwsza sprawa, autor typowo polski, piszący o Polsce, który bez kontekstu kulturowego w łowickim pasiaku nie bardzo by istniał. Skutkiem tego wylądował w podręcznikach do polskiego. Do polskiego, jakby się kto pytał, nie do języka polskiego. Konieczność nabycia sformalizowanej wiedzy o tym, że "Białoszewski wielkim pisarzem..." kładzie sprawę na obie łopatki. Białoszewskiego czytać po prostu nie wypada...

Zastanawiam się czasami, z czego się wzięło moje nabożeństwo do tego pisarza. Mam tak naprawdę jedną jego książkę i wokół niej się koncentruje moja znajomość i myślenie o Białoszewskim. Czasami wydaje mi się, że zazdroszczę mu jego centralno-polskich korzeni. U nich tam, w Warszawskiem, Kieleckiem, czy Krakowskiem, to był czas przed wojną. Była historia, jacyś ludzie. U nas we Wrockowie, to czas się zaczyna od 1945 roku. Wcześniej czarna dziura.

Białoszewski o tym czasie, który był tam, gdy u nas czasu jeszcze nie było, opowiada ze szczególnym talentem, przynależnym opowiadaczom historii przy darciu pierza. Tak esencjonalnie, o Jance, co miała zgrabne nogi i 40 lat, i Ślepym, co umarł i zostawił po sobie protezę, bo był bez nogi, o człowieku, który wyszedł z cienia rzucanego przez bramę w świetle księżyca.

Białoszewski jak dla mnie jest całkowicie integralny z fantastyką. Bo on właśnie łamie wszelkie konwencje, ma wyobraźnię... No nie wiem. Jakoś jest tak, że omijam literaturę, która sadzi się na wielkość, lubię takich pisarzy, co starają się zabawić czytelnika. Białoszewski po trochu wygłupia się wypisując o babie w Zawichoście na moście, o Polkach w Assuanie ("Zrobię pranie w Luksorze, – Ja też"), ciut sobie podrwiwa z bogoojczyźnianych gustów literackich (Rura Weneda).

No cóż, jak to zwykle bywa, dlaczego sztuka, to TAJEMNICA. Chcesz sprawdzić, o co chodzi, sam poczytaj, nie musisz się nikomu przyznawać...

 

Baron


 

Miron Białoszewski

"Rozkurz"

PIW 1980

Stron: 270

Cena (przypadkiem prawdopodobna): 30,00

 

Lektura kanoniczna

 

Są lektury tak oczywiste, tak dostępne... że nie czytane. Czasami się to zdarza, ktoś pyta, czy ma coś przeczytać, o coś, co wydaje się mi oczywiste, że nie powinien pytać. Na przykład, czy czytać Stanisława Lema? Wtedy okazuje się, że zamiast oczywistości jest wiele wątpliwości. Choćby taka, że staroć. Nie bardzo rozumiem argumentu, dlaczego należy czytać tylko książki nowe? Ale taki argument funkcjonuje i jest skuteczny. Są ludzie, którzy skreślają na dzień dobry książki starsze niż rok czy dwa. Nie wiem, czy ta zasada dotyczy na przykład Sienkiewicza? Czasami także samo ciągłe wymienianie nazwiska autora i tytułu powoduje, że książka nam jakimś cudem powszednieje, choć nie znamy z niej ani literki, tak bardzo, że uznajemy zajmowanie się nią za stratę czasu.

Ten czas pokazał coś ciekawego: istnieje klasyka literatury SF. To też zabójcze zjawisko dla czytelnictwa. Klasyki się nie czyta, bo klasyka jest martwa, cokolwiek w stosunku do książki mogłoby to oznaczać. Zapewne boimy się, że w środku znajdziemy to samo, co słyszymy w rozmowach, czytamy w gazetach? Nie wiem. Klasyka fantastyki jest, bo Lem trafił do szkół, do czytanek. To pewnie go dobiło.

Tymczasem jest jeszcze jeden aspekt sprawy, dość powszechnie znany. Klasycznej SF raczej się zdechło. Występuje ona deklaratywnie szczątkowo, incydentalnie, bynajmniej nie jak normalnie funkcjonujący gatunek literacki, a raczej jako jego widmo. Czasami się coś pojawi i zaraz zniknie. SF funkcjonuje w opowieściach we wspomnieniach i nic jej nie pomaga, że spokojnie można sięgnąć po książki stojące na półkach czytelni. Niektórym żal, co pamiętają ją jeszcze żyjącą, inni wykazują raczej niezdrową ciekawość, radzi dla niezwykłych doznań jakie na pewno przyniesie spotkanie z mumią...

Istnieje wreszcie grono zabitych zwolenników NOWEGO, RPG, fantasy, gier komputerowych, cokolwiek to oznacza. Ludzie ci uważają, że wyciąganie truposza grozi epidemią grypy hiszpanki, bo wieść niesie, że gdzieś w tych czasach, gdy ta szalała, zmarło się SF. Lepiej solidniej zabetonować i zapomnieć, że cokolwiek takiego było. Tym bardziej jeśli klasyka...

Myślę, że tytuł i nazwisko autora każdy czytelnik Fahrenheita zna, bo "451 Fahrenheita ". "Kroniki Marsjańskie". Tak zwana dysutopia, czyli utopia na odwrót, a więc wizja świata nieszczęśliwego. Pełna ponurych sennych wizji. Książka, która na swój sposób się zupełnie zdezaktualizowała, wydana w latach pięćdziesiątych, traktowała rok 1999 jako odległą przyszłość. Książka o Marsjanach, rakietach i niezbyt szczęśliwych pomysłach na zbudowanie społeczeństwa, która podobno zmieniła podejście krytyków do literatury SF. A dlaczego warto ją przeczytać? Bo jest zwyczajnie bardzo dobrą literaturą. Tak, wieje trochę starocią i to jest taki osobny problem: jak czytać książki o przyszłości, która stała się już przeszłością? Może, jak takie o światach równoległych? Może zamazać daty, rok 2004, 2005? Tak czy owak, gdyby ktoś jeszcze nie czytał, gdyby się zastanawiał: koniecznie przeczytać! Zaś tym, co jeszcze nie czytali, po prostu zazdroszczę.

 

Baron


 

Ray Bradbury

"Kroniki Marsjańskie"

Tłum: Paulina Braiter i Paweł Ziemkiewicz

Kolekcja Gazety Wyborczej

Stron 215

Cena 15,00

Raczej smutno

 

Są książki, po lekturze których człowiek dochodzi do wniosku, że lepiej byłoby, żeby się nigdy nie ukazały. Smutek. Rozczarowanie. Takie słowa się na usta cisną. Wszelako, słowo pisane chyba zawsze ma swe zalety. Przewrotnie rzecz ujmując, gdy się człek chce dowiedzieć, jak pisać nie należy, to książka, i owszem, znakomicie pełni swą rolę.

Autor, człowiek ze znakomitym warsztatem i erudycją, dzięki właśnie tym zaletom pokazuje w warunkach klinicznie czystych, nie zamazując prawdy ani nieporadnością, ani brakiem wiedzy, jak pracowicie zrobić sobie kuku.

Po pierwsze, autor musi wiedzieć, że uprawiając gatunek bliski felietonowi czy esejowi, chce czy nie, musi być salonowcem. To, co tworzy bowiem, jest sztuczką na linii wyobraźni, wymagającą nie tylko wobec piszącego, ale i dla odbiorcy. To gatunek dla zdecydowanie węższego grona czytelników, nie tych, którzy przebiegają pierwsze strony w poszukiwaniu informacji o wybuchu wojny, o krachu na giełdzie. Nie jest także przeznaczony dla czytelników wiadomości sportowych, kroniki towarzyskiej, ze szczególnym uwzględnieniem nekrologów. To także o poprzeczkę wyżej ponad czytaniem romansideł. Taki twórca, z zasady chyba, że nie chce być czytany, musi szanować zasady panujące na salonach. A tamże, niestety trzeba robić coś, co znam pod pojęciem brylowania, a czego zakres pojęciowy jest dla mnie mocno mętny.

O kilku rzeczach wiem. Na przykład, nie można być zbyt dosłownym. Jeśli chce się o czymś powiedzieć, że jest czarne, to trzeba mówić, że nie jest białe, jak się chce powiedzieć, że ktoś jest chamem, to lepiej przy okazji wynoszenia innych jego znacząco pominąć. Dosłowność morduje wszelką metaforę, a bez metafory na salonie ani dudu. Salon kocha poezję w różnych formach, a przynajmniej środki tak zwane środki wyrazu, które poeci stosują.

Z tejże przyczyny salonowiec, nie powinien plotkować. Owszem, salony służą do plotkowania, ale robi się to pokątnie. Plotka na salonach nie może przyjmować formy oficjalnej "opusowanej" publikacji. Bowiem jest zaprzeczeniem lekkości, którą w swych założeniach co na salonie być powinno.

Trzeba zachować daleko posuniętą ostrożność w wypowiadaniu opinii w sprawach które... dadzą się rozstrzygnąć. Na przykład w kwestii decyzji gospodarczych. Nie należy prorokować, że nastąpi wzrost lub upadek dochodu, bo prawdopodobieństwo, że się omylimy wynosi pięćdziesiąt procent, i bardzo możliwe, że już za kilka miesięcy ktoś poprzez banalne zacytowanie statystyk wstawi nas do kąta. Jeśli już zabierać głos w sprawach konkretnych, to w sposób, który właśnie coś takiego uniemożliwi, mówiąc, że na przykład kultura ucierpi, co zawsze można udowadniać.

Nade wszystko, jednak trzeba pamiętać o tym, że się do salonu przynależy. Jeśli ktoś wyjdzie z pokojów na podwórze i zacznie wyzywać i tłuc kamieniami po oknach, to w końcu służba złapie, najpierw obije kijami, a potem przegoni.

Waldemar Łysiak, pisarz dla mnie kultowy, wszystkie te błędy skrupulatnie popełnia. Zaczyna całkiem nieźle z hałasem i rumorem, sumienny czytelnik przebrnie pierwsze kilkanaście stron, w nadziei, że zostanie zaskoczony jakimś pomysłem, że kipiący złością autor nagle zmieni ton i zrobi do nas oko... ale niestety. Co gorzej, błyskotliwy erudyta ma niewiele do powiedzenia. Rozwodzi się nad tym, że Sartre taki sławny, a był komunistą, że na Zachodzie cenią Marksa, choć ten był marksistą. I tak na jednym tonie, do samego końca. Trzeba być albo bardzo zawziętym, albo nie mieć nic innego do czytania, żeby dotrwać do końca. Tamże zaczyna się coś wyjaśniać. Łysiak wypomina jak go wylano z uczelni. Że był przecież takim świetnym i tu mu jak sam określa powiedziano "paszoł won".

Niestety, książka daje chyba też odpowiedź, co mogło być tłem tego zdarzenia. Uczelnie, wbrew rozpowszechnionej opinii, w końcu komuny były przystanią dla wszelkiej maści buntowników. Wystarczyło być jakimś opozycjonistą. Łysiak akurat nie był, co można sprawdzić, choćby czytając listę i daty wydania jago książek. Prawdziwych opozycjonistów komuna nie wydawała. Mieścił się w granicach tolerancji i "wychodził". Był jednak postacią nietypową, rozwichrzoną, zapasował do środowiska. I znalazł w tamtych czasach przystań na uczelni. Jednak po roku 1989 nie był już potrzebny parasol ochronny. Zaczęto masowo rozliczać ilość publikacji, które to pracownik naukowy ma obowiązek produkować. No i wtedy poleciała pierwsza fala "wiecznych buntowników" na bruk. Niestety, w międzynarodowych rankingach wagę mają tylko publikacje tak zwane recenzowane, a nie książki, choćby i osiągnęły największą popularność.

Niestety, coś się stało z Łysiakiem. Zatracił błyskotliwość. Nudzi. Nie chcę tu moralizować, doznałem uczucia smutku, że coś, w co wierzyłem, popsuło się. Ot i tyle

 

Baron


 

Waldemar Łysiak

"Rzeczpospolita kłamców – Salon"

Nobilis, 2004

Stron: 344

Tajemnice gawędzenia

 

Kiedyś zajmowałem sobie czas roztrząsaniem, czy coś jeszcze jest fantastyką, czy nie. Odpowiedź była mi potrzebna, bowiem zależnie do niej albo brałem się za czytanie łapczywe, albo za leniwe poczytywanie po kartce, czy wręcz odkładałem dzieło na półkę w nadziei zapomnienia, że cokolwiek takiego istniało. To ostatnie jest związane z instynktownym niepokojem i ciekawością, jaką we mnie książki budzą. Książki powinny zostać, jeśli już nie dokumentnie przeczytane, to przynajmniej rozpoznane. Zazwyczaj nawet pobieżna lektura polegająca na kartkowaniu pozwala na wyrobienie sobie jakieś opinii, czasami zupełnie różnej od tego, co wypisuje się w gazetach.

Potem przekonałem się, że fantastyczność, kryterium, które jest chyba dla mnie coraz bardziej istotne, różnymi drogami chadza. No bo na przykład, jeśli umieścimy akcję romansu na statku kosmicznym, to może to być jak najbardziej tylko i wyłącznie romansidło, tyle że w kosmicznej scenografii. Odwrotnie, historie dziejące się w naszej współczesności, w naszych realiach, w których nie ma ani jednego magicznego zdarzenia, mogą być "realizmem magicznym". Są książki w których jest "coś poza", coś wystającego z innego świata do naszej codzienności. Czterowymiarowa kula oglądana przez nas, byłaby nadal kulą, a jej niezwykłość objawiłaby się dopiero wówczas, gdyby ktoś siedzący w czwartym wymiarze zaczął ją wpychać lub wyjmować z naszej podprzestrzeni. Zobaczylibyśmy, że zmienia swe rozmiary zupełnie bez powodu.

Nasza fizyczna wiedza jest jednocześnie przeciw magii "wprost" i dostarczycielem metafizycznego niepokoju: czasoprzestrzeń nie mieści się w głowie. Nasz świat nie jest taki, jakim malują go nasze zmysły. Być może, realizm magiczny jest próbą, albo wynikiem odkrywania jego "prawdziwej natury". Trudno powiedzieć, ile jest prawdy w takim stwierdzeniu, ale wiem jedno: rzeczy bywają dostatecznie inne, by zadziwiać. Wystarczy postawić gabinet z krzywymi lustrami, by ludziska pchali się i rzucali grosiki.

Dlatego często namawiam do wychodzenia poza kanon literatury fantastycznej. Owszem, warto sięgać po rzeczy, które zwłaszcza zostały okrzyknięte tak zwanym głównym nurtem i które chciałoby się w pierwszym odruchu odstawić na półkę.

Alan Silitoe jest dziś niewątpliwie klasykiem i niewątpliwie z głównego nurtu. Myślę, choć nie miałem okazji się przekonać, że jego znajomość należy do dobrego tonu i nobilituje w dobrym towarzystwie. Nie zrażajmy się tym. Niech nas nie odstraszy także społeczna rekomendacja krytyków, jaką spotkamy na notkach na ostatniej stronie książki. Owszem, krytyk zajmujący się poważnymi nie rozrywkowymi książkami, zapewne zobaczy "podejmowanie problemów obyczajowych", zaliczy do grupy "młodych gniewnych" pisarza i wyprowadzi ze wszystkiego "paraboliczną przypowieść o istocie procesu twórczego". My natomiast możemy zobaczyć coś innego: w pierwszych scenach, jak chłopiec odkrywa w sobie zwykłe, ale w swej funkcji magiczne właściwości. Niezależnie bowiem od tego, czy to, co potrafi uznajemy za "zwykłość", czy nie, jako przyrodzone tylko jednostkom, działa jak w światach fantasy uzdolnienie do władania MOCAMI. Wszelako dzięki temu, że rzecz tyczy się twardej realności, a tym samym ma prawo się przydarzyć, jest chyba tym bardziej, powiem stokroć bardziej intrygująca.

Książka do łatwych nie należy, raczej rekomenduję ją starszym czytelnikom, nie do pociągu, nie do czytania jednym tchem, jednak lektura będzie pożyteczna z pewnością. No i jeszcze, gdzie zdobyć: jak zwykle staroć, szukać w biblioteczkach znajomych, może sprezentują.

 

Baron


 

Alan Silitoe

"Gawędziarz"

Tłum: Tomasz Mirkowicz

Książka i Wiedza, 1987

Stron: 280

Dla maszerujących ku klęsce i fantastów

 

Zawsze uważałem inżynierów za bardziej interesujących od humanistów. Humaniści starają się wyjaśnić, jak działa świat. Inżynierowie po prostu wiedzą, co prawda cząstkowo, ale wiedzą, jak działają różne mechanizmy wokół nas. Etymologia słowa oznaczającego człowieka zajmującego się techniką i "procesami realizacji" wiedzie nas do języka francuskiego i pojęcia "zmyślny". No więc ktoś, kto jest niekoniecznie mądry, ale zmyślny. Niekoniecznie bywalec towarzystw, zaskakujący damy dziwnymi stwierdzeniami, ale ktoś, kto potrafi rozwiązać pewne problemy.

Inżynier z zasady swego działania ma do czynienia z czystą, żywą materią. Ta zaś często objawia się jako zupełnie coś innego niż sobie wyobrażaliśmy. Tym sposobem odkrywamy prawdę o świecie. Na przykład w ten sposób, że próbujemy opłynąć świat dookoła, jak Magellan. I już wiemy, że Ziemia płaską nie jest. Zastanawiające, jak często żywy kontakt z materią, poprzez działanie, a nie poprzez słowa, opisy innych ludzi, pokazuje, jak błędne są nasze wyobrażenia.

Osobliwe w tym jest to, że świat widziany przez specjalistów od maszyn, także ten typowo humanistyczny, zbiorowisk ludzkich, układów, instytucji, jest inny od tego, co nam na przykład w szkole i gazetach zapodawano. Sam tytuł książki zdaje się być podszyty jakimś przewrotnym absurdem. A jednak, napisana przez praktyka, człowieka, który realizował coś tam, co miało zadziałać, po kilkunastu kartkach pokazuje nam, że "świat przenicowany", jest w istocie naszym światem.

Książka nie jest beletrystyką, jest skierowana do wąskiego kręgu kadry zarządzającej. To dość suchy i trudny poradnik, mimo że autor starał się mu nadać jak najbardziej strawną formę. A jednak serdecznie można ją polecić wszystkim, którzy chcieliby właśnie coś z tego świata zrozumieć. Bo jak patrzeć na codzienne doniesienia gazet, to nic nam się nie zgadza, wydaje się, że tym wszystkim kręcą jakieś ciemne siły, może rząd kontrolowany przez kosmitów. Autor pokazuje nam, jak rodzą się pozorne absurdy, dlaczego kontynuujemy tytułowy "marsz ku klęsce". Pokazuje nam też, że gazetowe i podręcznikowe mechanizmy władzy w praktyce są uproszczeniami. Pokazuje, że te same nieszczęścia zdarzają się w instytucjach czy to pozornie prywatnych, czy niby rządowych. Nie wiem, czy to dobre dla miłośników SF, ale lektura nie tylko wykurza z głowy wszystkie podejrzenia o światowy spisek, ale daje poczucie głębokiej realności i skłania do pogodzenia się z tym właśnie, że uparcie maszerujemy ku klęsce.

 

Baron


 

Edward Yuordon

"Marsz ku klęsce

Poradnik dla projektanta systemów"

Wydawnictwa Naukowo-Techniczne, 1999

Stron: 204


reklama

Wysyłkowa księgarnia internetowa www.fantastyka.now.pl

 

 

Szukasz książek z gatunków science-fiction, fantasy i horror lub komiksów? Gier figurkowych, fabularnych i karcianych? Zaj­rzyj do nas, znajdziesz prawie trzy tysiace pozycji, w tym trudnodostępne.

 

Na stronie księgarni oprócz tego konkursy, informacje o nowościach i zapo­wiedziach wydawniczych. I, co ważne, sprawdź nasze ceny, nie zawiedziesz się :-)

 

Zapraszamy do zakupów.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Galeria
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
M. Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
Piotr A. Wasiak
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Tomasz Pacyński
Zuska Minichova
Magdalena Popp
Natalia Garczyńska
Paweł Paliński
K. Ruszkowska
PS
Miroslav Žamboch
Anna Brzezińska
Robin Hobb
Marcin Wolski
 
< 04 >