strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński Literatura
<<<strona 25>>>

 

Szatański interes

 

 

Stary ciągnik, wrośnięty sflaczałymi, popękanymi oponami w wysoką trawę stanowił marną osłoną. Ale jedyną. Dalej, dobre kilkadziesiąt metrów, ciągnęła się paskudna, pusta przestrzeń. Aż do samego niskiego, przysadzistego, lecz dużego budynku z szarych pustaków.

Zaszeleściły suche źdźbła, rozgarniane przez sondę. Cienki, czarny pręt z mikroskopijnym okiem kamery na czubku, pełzł chwilę przed siebie, po czym zgiął się prawie pod kątem prostym i uniósł z trawy niczym kobra, wsłuchana w fujarkę zaklinacza. Poruszał się przy tym lekko, jak prawdziwy wąż, szykujący się do ataku.

Gdyby ktokolwiek w zapadającym już zmierzchu zdołał dostrzec urządzenie, mógłby je porównać do tasiemca uzbrojonego – długie, rozszerzony na końcu w kształt małej główki – do złudzenia przypominało to niemiłe stworzenie. Ukryty za oponą człowiek, manipulując pokrętłami, które kierowały sondą, i spoglądając na niewielki ekranik, zastanawiał się mimochodem, na ile ów wygląd wynika z celowych działań jakiegoś speca od kamuflażu. Ale było to mało prawdopodobne, solitery rzadko udają się na samotne przechadzki, mimo swej nazwy. Nawet najgłupszy terrorysta nie dałby się nabrać.

– Leciutki na stanowisku. – Zaszemrał głos w słuchawce.

Ten ukryty za traktorem odruchowo spojrzał w kierunku, gdzie czekał już w gotowości snajper, o kryptonimie Leciutki. Naturalnie nic nie zobaczył, trudno dostrzec kogoś, kto odległy jest o dobre pół kilometra, a na dodatek zadbał starannie, by pozostać niewidzianym.

– Kurwa mać – mruknął pod nosem, zirytowany własnym nieprofesjonalnym zachowaniem. I zaraz oblała go fala gorąca, kiedy przypomniał sobie o cienkim, zagiętym druciku mikrofonu tuż obok swoich warg.

– Mówiłeś coś, Wafel Trzy? – Zatrzeszczało w słuchawce. Dźwięk nie był zbyt wysokiej jakości, ale łatwo było się domyślić, że koordynator akcji jest maksymalnie wkurzony. Obowiązywała przecież cisza radiowa.

– Nic. – Komandos przełknął ślinę. Wbił wzrok w ekranik. – Przekazuję dane o podejściach.

Co to, kurwa, może być? – zastanawiał się jednocześnie. Z trawy sterczało coś na kształt rdzawych potykaczy.

Wyostrzył obraz, głowica sondy zakołysała się lekko, obróciła na boki.

– Zaczynam. Podejście czyste, bez ukryć, odległość... eee...

Nacisnął przycisk. Z diody obok mikroskopijnej kamery wystrzelił laserowy promień. Na ekraniku pojawiły się cyfry.

– Osiemdziesiąt sześć stóp, siedem koma dwie dziesiąte cala do drzwi...

– W metrach, kurwa! – parsknęła słuchawka. W popłochu spojrzał na ekranik, na ikonki dotykowego panelu sterowania. Nacisnął jeden na chybił trafił.

– Ile, Wafel Trzy?! – Dowódca zaczynał się niecierpliwić.

– Zaraz... – mruknął komandos. Niech to szlag, pomyślał, dla liliputów to robili. Za nic nie mógł trafić palcem w ikonkę. Wreszcie się udało.

– Wafel Trzy, pospiesz się, bo ci, kur... – Coś w słuchawkach zatrzeszczało, za chwilę odezwał się nowy głos, spokojniejszy. – Wciśnij "menu" i powiedz, co widzisz na ekranie.

Komandos odetchnął z ulgą. Tak to jest z tym sprzętem od Wuja Sama, pomyślał, a na oko, to psiakrew, nie można? Wycelował palcem, wreszcie trafił. Ekranik zamigotał, sonda z szelestem cofnęła się, zaczęła wić niczym przecięty wąż, szeleszcząc w suchej trawie.

– Co masz na ekranie, Wafel? – dopytywał się natarczywie informatyk Grupy. Wafel Trzy osłonił dłonią w rękawicy bez palców błyskający jadowitym błękitem ekranik.

– Internal error... – przesylabizował. – Press any key to reboot...

Słuchawki bluznęły ciężkim przekleństwem pod adresem jakiegoś Billa. I za chwilę odezwał się ktoś inny:

– Wafel Trzy, tu Lodziarz. – Głos dowódcy, jak zwykle w sytuacjach ekstremalnych, ociekał lodowatym spokojem, który znakomicie współgrał z kryptonimem. – Rzuć to pierdolone ustrojstwo i mów na oko. Zrozumiałeś? Powtórz.

Komandos odetchnął z ulgą.

– Tak jest – potwierdził rozkaz. – Rzucić to pierdolone ustrojstwo i meldować na oko.

Nasunął aramidowy hełm niżej na czoło. Ostrożnie wyjrzał zza popękanej opony.

– Na oko to będzie ze trzydzieści metrów, skipper.

To ostatnie dodał na wszelki wypadek. Wiedział, że major, który odbył trzymiesięczny staż w US Marine Corps na Florydzie uwielbia, żeby nazywać go skipperem, i zazwyczaj, usłyszawszy to, łagodnieje. Inne doświadczenia, na przykład te z kursu przetrwania, manifestowały się dotkliwiej. Wafel Trzy z trudem przełknął ślinę, przypomniawszy sobie, jak nie dalej niż miesiąc temu pili wódkę pod zaskrońca, którego Lodziarz własnoręcznie obdarł ze skóry. I nie pozwolił upiec, tłumacząc, że taki najsmaczniejszy.

Istotnie, głos dowódcy złagodniał nieco.

– Od razu tak trzeba było, Wafel Trzy. Melduj dalej.

Dobrze, że mordę porządnie wysmarowałem, pomyślał komandos, wychylając się bardziej zza traktora. Po twarzy, pokrytej zielonymi i czarnymi plamami maskującej szminki spływały kropelki potu.

– Podejście czyste, żadnych ukryć, widocznych pułapek. Trochę badziewia się poniewiera...

Zamilkł na chwilę.

– Podaj identyfikację – usłyszał.

– Eee... – Rozgarnął suche źdźbła przed sobą. – Opony, zardzewiałe wiadro sztuk dwa, koryto... Karoseria od malucha. I dalej...

Zaklął po nosem.

– Pod samym budynkiem brony. Zardzewiałe, kolcami do góry.

Niedobrze, pomyślał, wejście przez okienka zablokowane. Zostają drzwi. Trzeba będzie improwizować, na briefingu nic nie mówili. Zresztą, jak zwykle mało czasu...

– Żadnego ruchu, żadnych czujek.

Opuścił gogle noktowizyjne, świat, szary o zmierzchu, stał się teraz zielony.

– Brak wiązek laserowych w widzialnym zakresie widma.

Obok budynku, który przypominał opuszczone, zrujnowane warsztaty dawno upadłej gminnej spółdzielni, parkowały samochody. Dwa osobowe, stary polonez i ford sierra. I mikrobus, ustawiony równo z nimi. Z maski transita biła delikatna, zielonkawa poświata.

Wafel Trzy zmarszczył brwi, zamarł na chwilę. Coś było nie tak. Silnik forda był wciąż ciepły, a nie powinien. To się nie zgadzało z danymi rozpoznania.

– Trzy samochody – meldował dalej. – Powtarzam, trzy.

W słuchawkach rozległo się coś, co brzmiało jak tłumiony chichot. Zapewne zakłócenia.

– Po prawej buda, drewniana, duża. Tabliczka "Zły pies". Psa właściwego nie widać.

Dotknął pokrętła noktowizora, zwiększył czułość. Nic, czarny otwór, można było dostrzec zwisający kawałek łańcucha. Pies był albo martwy, albo wyziębiony do poziomu tła. A najprawdopodobniej wcale go nie było. Komandos odetchnął z ulgą. Jedna przeszkoda mniej.

– Miś na stanowisku. – Nowy, zdyszany głos w słuchawkach.

– Pingwin na stanowisku.

Tym razem było łatwiej, trochę pomógł noktowizor, dawał powiększenie. Poza tym Wafel Trzy wiedział, gdzie szukać. Obok sterty niezidentyfikowanych śmieci, może ze trzysta metrów od budynku, nagle pojawiła się druga, równie duża i bezkształtna. Ale to nie były śmieci, tylko snajper w kombinezonie ghille.

– Rybitew na stanowisku – odezwał się z opóźnieniem trzeci strzelec. Miał najdłuższą drogę, by doczołgać się na wyznaczoną pozycję.

– Rybitwa, kurwa – burknął machinalnie Lodziarz. – Odmianów nie umiesz. Wafel Trzy, wycofaj się. I zostaw to kurestwo, później ktoś zabierze.

Zwiadowca nie musiał nawet pytać, o jakie kurestwo chodzi. Cofnął się z ulgą zza opony, odsunął gogle z twarzy. Popatrzył kątem oka na urządzenie, które jakby nigdy nic połyskiwało błękitnym ekranem.

– Syncro-Fire aktywny – zameldował ktoś. Pingwin, albo Miś. – Brak celu.

Trawa szeleściła, kiedy Wafel Trzy pełzł ostrożnie w kierunku rozwalającej się szopy. Wyglądała na chlewik, o dawnym przeznaczeniu świadczyły porozbijane, drewniane koryta, które walały się przed wejściem. Obecnie, pomiędzy zardzewiałymi kojcami czekała część oddziału, grupa, która miała zaatakować frontalnie.

– Pingwin, mam cel.

Kto wymyśla te kretyńskie kryptonimy, przemknęło Waflowi przez głowę. Bez sensu. Łączność była przecież kodowana, transmisje szły przez scramblery, na zmiennych, losowo wybieranych częstotliwościach. Podobno nie do podsłuchania. Komandos syknął z bólu, kiedy ostry kamyk wbił się w skórę. Całą siłą woli powstrzymał przekleństwo. Na zawieszający się badziew z kamerką jest kasa, na scramblery też, tylko nie ma na ochraniacze na kolana.

– Miś, cel uchwycony.

Ból zelżał, za to empepiątka z integralnym tłumikiem przekrzywiła się na plecach, zjechała na bok. Drogi, holograficzny celownik stuknął w hełm. Wafel Trzy mełł pod nosem przekleństwa, pełzł wytrwale dalej.

– Rybitew... Eeeee... Rybitwa. Brak celu.

Miś, Pingwin, Lodziarz, mruczał pod nosem jeden z Wafli, ten o numerze taktycznym Trzy. Kodowana transmisja, ciekawe, jak to jest naprawdę. Kto może zagwarantować, że cała łączność nie jest tej klasy, co komputerowo sterowana kamera z laserowym dalmierzem... A jak tam w środku mają skaner, nieco lepszy, niż te, które Amerykanie zwykli oferować na wolnym rynku? Czyli te dostępne dla sił specjalnych Wybrzeża Kości Słoniowej? Może nawet zwykłą komórką da się podsłuchać, jeśli przebija poza pasmo. I co, terroryści mają uwierzyć, że otacza ich horda sprzedawców lodów?

– Wafel Trzy, przestań pieprzyć – burknął w słuchawce Lodziarz. – Nie na twój łeb to wszystko... Myśleć wolno w czasie wolnym od zajęć. A i to niewskazane.

Komandos znieruchomiał. Miał ochotę wyrwać cholerny mikrofon albo przynajmniej palnąć się w czoło, bał się tylko uszkodzić noktowizora, który miał na stanie.

Z drzwi chlewika wypadła ciemna sylwetka. Ktoś chwycił Wafla Trzy za ramię, poderwał z ziemi, pociągnął za sobą. Obaj wpadli do wnętrza.

Komandos odsunął z czoła hełm, popatrzył dokoła. W ciemności, w pomalowanych maskującą szminką twarzach kolegów pobłyskiwały białka oczu.

Starannie zacisnął w dłoni cieniutki drut mikrofonu.

– Kurwa mać, ale burdel – powiedział z uczuciem. Nikt nie zaprzeczył.

 

***

 

Diody na konsoli systemu Syncro-Fire zamigotały, po czym zmieniły kolor na zielony. Wszyscy snajperzy uchwycili cele. Barczysty pułkownik w polowym, plamistym mundurze odetchnął głęboko, odchylił się do tyłu na małym, obrotowym krzesełku. Przeciągnął się, aż trzasnęło w stawach.

Pod pancerzem wozu dowodzenia, zmodyfikowanego BTR-a, było duszno. Do tego klimatyzatory nie dawały sobie rady z usuwaniem snujących się wstążek śmierdzącego dymu, który wydzielały z siebie papierosy pułkownika.

– Miś, brak celu. – Zachrobotało w głośniku. Jedna z diod Syncro-Fire błysnęła czerwono.

– Zreasumujmy – zaczął pułkownik. Skrzywił się, zdusił niedopałek w popielniczce na pulpicie. Ucięta, mosiężna łuska od haubicy stopiątki była już prawie pełna. – Mamy kiepskie informacje, i zwierzchnicy nalegają na pośpiech...

Lodziarz pocił się. Nie miał hełmu, jedynie czarną kominiarkę. Ale w ruchomym stanowisku dowodzenia o wdzięcznym kryptonimie Zielona Budka było gorąco. Kiwnął tylko głową, nie zamierzał się sprzeczać. Marzył o chwili, kiedy będzie mógł ruszyć do ataku. Pierdolić pociski, pomyślał, nieświadomie trawestując wiekopomne słowa admirała Farraguta. Byle naprzód. Tam przynajmniej będzie świeże powietrze. Papierosy pułkownika Bizonia miały moc broni masowego rażenia, zakazanej we wszystkich cywilizowanych państwach.

– Jak to zwykle zwierzchnicy. – Pułkownik zerknął złośliwie w kierunku młodego jeszcze mężczyzny w eleganckim garniturze, który siedział opodal, pozornie nie zwracając uwagi na toczącą się rozmowę. Na jego łysinie, w poświacie monitorów, perliły się kropelki potu.

– Jak to zwykle – powtórzył Bizoń, rozczarowany brakiem reakcji. – No nic, musicie sobie radzić sami, Lodziarz. Bez termowizorów, bo termowizory, owszem, mamy, ale nie pasują do generatora prądotwórczego.

Zobaczył, jak widoczne w otworach kominiarki oczy Lodziarza robią się coraz bardziej okrągłe ze zdziwienia. Ale dyscyplina zwyciężyła, komandos nie odezwał się ani słowem.

– Szkoda – ciągnął pułkownik. – Przydałyby się, ten model ponoć umożliwia rozpoznanie przez typową ścianę, z cegieł, z pustaków. Dokładnie jak w budynku, który jest celem. Ale jest ciężki, zasilany z akumulatorów, których jeszcze nie mamy. Litowo...

Zamilkł, podrapał się w głowę.

– Litowo-jonowe – podpowiedział technik łączności z głębi wozu. – Fajne, ale drogie jak stado lisów. Pewnie dlatego nie dostaliśmy. A z generatora się nie da zasilić, bo wtyczki sieciowe są na sto dziesięć wolt. Z płaskimi bolcami.

Pułkownik Bizoń zmarszczył brwi.

– Dziękuję wam, szeregowy – odparł sucho. – Ale na drugi raz zamknijcie pysk. Jesteśmy w warunkach bojowych, przypominam. A wy przerywacie przełożonemu.

– Tajest – rzucił szeregowiec. Z jego tonu można było bez trudu wywnioskować, że jest śmiertelnie urażony.

Pułkownik fuknął ze złością. Z krótko przystrzyżonymi, siwymi, sztywnymi włosami i wielkim nochalem przywodził na myśl wściekłego odyńca.

– Jak widać, Lodziarz, musimy radzić sobie po staremu. Bo czynniki polityczne nalegają na szybką akcję, czego nie omieszkamy napisać w raporcie, jakby co.

Cywil w garniturze poderwał głowę.

– Jakby co? – spytał ostro i wpił spojrzenie w pułkownika. Ten wytrzymał spokojnie jego wzrok.

– Jakby coś, panie pośle.

– No, tylko bez nazwisk! – warknął łysy. – Przypominam, że obowiązuje nas tajemnica państwowa.

Bizoń przyglądał mu się chwilę.

– Tajest – mruknął, imitując znakomicie ton łącznościowca. Pełen urazy. Z ciemnego kąta, w którym skrył się szeregowiec, dobiegło radosne kwiknięcie.

– Kuleczki na pozycji. – Zachrobotał głośnik.

– Które? – rzucił Bizoń w przestrzeń. Czułe, kierunkowe mikrofony wyłapały jego głos, i zamieniony na mikrofale wysłały z rozkładanej, parabolicznej anteny do geostacjonarnego satelity. I stamtąd do dowódcy Kuleczek. Jakieś trzysta metrów od BTR-a.

– Pistacjowe. – Scrambler zniekształcał nieco głos, nie można było poznać, kto mówi. – Waniliowe nie dojadą. Humvee się w lesie zakopał, straszny piach...

Mimo zniekształceń w tonie meldującego słychać było zakłopotanie.

– Daleko? – spytał Lodziarz.

– Będzie ze dwa kilometry, koło Świniotopu. Wiesz, Lodziarz, tam gdzie takie piaski, że się ponoć świnie w nich topiły – odparł Kuleczka Pistacjowa Jeden.

Zapadło ciężkie milczenie.

Wsparcie diabli wzięli, pomyślał major niewesoło, czując, jak pot wsiąka w kominiarkę. Wukaem mógłby okazać się przydatny, zwłaszcza jeśli się nie uda załatwić wszystkich w pomieszczeniu albo jeśli zbyt wcześnie zdemaskują podejście. Mógłby przykryć ogniem, przydusić drani do gleby. I zawsze to kilka luf mniej, kiedy przyjdzie do szturmu. Pal diabli ciężką broń, same peemy się przydadzą.

– Nie zdążą dołączyć na czas?

– A niby kto ma wozu pilnować? – zdziwił się Kuleczka. – Przecież to pod samą ruską granicą, jeszcze kto podpierdoli.

Bizoń dostrzegł, jak bieleją kostki dłoni Lodziarza, zaciśniętej na termicznej osłonie tłumika empepiątki.

– Na pewno nie zdążą? – Wolał się upewnić. Albo być kryty, każde słowo wypowiedziane w sieci łączności było rejestrowane.

– Na pewno. – Rozwiał jego nadzieje Kuleczka Pistacjowa Jeden. – Chłopaki dzwonili z komórki, ale pomoc drogowa będzie najwcześniej za godzinę. Jadą z Białegostoku.

Znów zapadła cisza, wypełniona tylko szumem klimatyzatora i cichym, ledwie wyczuwalnym brzęczeniem przetwornicy.

– No cóż, majorze, zostaliśmy bez wsparcia – mruknął ciężko pułkownik Bizoń. Na jego twarzy, grubo ciosanej i obwisłej, widać było znużenie. – Sugeruję odwołanie, a przynajmniej opóźnienie akcji. Zbyt duże ryzyko. W końcu chodzi o życie zakładników.

Cywil w garniturze poderwał się na równe nogi i jęknął boleśnie, stuknąwszy o niski sufit przedziału dowodzenia.

– O, żeż... – zaklął. Opadł z powrotem na siedzisko. Złapał się za spoconą łysinę. Lodziarz spostrzegł, że dowódca podejrzanie przygryza wargi.

Cywil otrząsnął się.

– Nie mam mowy! – wykrzyknął. – Przejmuję dowodzenie!

Bizoń roześmiał się w końcu.

– Niby jak? – spytał lekceważąco. – To operacja wojskowa, a pan, panie pośle...

– Bez nazwisk! – parsknął łysy. Pułkownik pokiwał głową.

– W porządku – zgodził się. – Więc, panie wiceprzewodniczący parlamentarnej komisji do spraw służb specjalnych, nie ma pan uprawnień. Jedynie głos doradczy. Naturalnie, może nas pan później rozliczać i oceniać.

– Nie omieszkam. – Małe oczka łysego lśniły złością. – Możecie być pewni, że będziecie szorować wychodki w Iranie!

Urwał, poczerwieniał gwałtownie. Uciekł spojrzeniem w bok.

Lodziarz i pułkownik jak na komendę popatrzyli po sobie. Szeregowiec łączności zachichotał przy swoim pulpicie.

– No proszę. – Nie darował Bizoń. – Tyle gadania o tajemnicach, a pan poseł zdradził właśnie, jakie są plany sojuszników. Które państwo z Osi Zła jest następne w kolejce.

– Do rzeczy, Tadziu – mruknął Lodziarz cicho. Pułkownik spoważniał.

– W porządku. Sytuację znamy na tyle, na ile mogliśmy rozpoznać w tradycyjny sposób. Zanim przodująca technologia i fajerpałer nie poszły się chędożyć. Nie wiemy, ilu jest klientów. Można zakładać, że nie mniej niż mogło przyjechać w dwóch samochodach. Czyli dziesięciu. Nie wiemy, ilu było wcześniej, snajperzy meldują co najmniej cztery cele jednocześnie. Nie znamy rozkładu pomieszczeń, nikt nie ma planów tego budynku.

Lodziarz poruszył się niespokojnie. Chciał coś powiedzieć.

– Chwila. – Pułkownik osadził go stanowczym gestem dłoni. – Zakładników jest pięcioro. Jeden jest ważny i to nie jest żadna z obydwu kobiet. Chłopaki muszą o tym wiedzieć. Jednego trzeba wyciągnąć za wszelką cenę, to sprawa wagi państwowej.

Zerknął nieprzyjaźnie na cywila, na którego spotniałej łysinie nabrzmiewał piękny, różowy guz.

– Jesteśmy jednostka ratowniczą – powiedział cicho, lecz twardo Lodziarz. – To wbrew zasadom.

– Wiem. – Bizoń pokiwał głową. – Ale takie dostaliśmy wytyczne. Straty uboczne nie interesują naszych przełożonych.

Major kręcił głową.

– Zrobimy to po swojemu – zdecydował. – Ja dowodzę atakiem, według wszelkich zasad. I ja decyduję. A nasz wysoko postawiony przyjaciel może mnie w dupę pocałować.

Cywil poderwał się na nogi. Tym razem uważał, nie stuknął głową o pancerz. Wyciągnął trzęsącą się dłoń przed siebie.

– Zdegraduję! – Z jego ust prysnęły kropelki śliny. – W kryminale zgnijecie!

Podniósł jeszcze głos, mówił wysokim, załamującym się falsetem, patrząc gdzieś w przestrzeń.

– To się wszystko nagrywa! Oświadczam, że składam liberum vetum...

– Chyba votum separatum? – zainteresował się uprzejmie Lodziarz.

– Nie przerywajcie! Ja wiem lepiej! Umywam ręce...

Fakt, to potrafisz robić, pomyślał Bizon, patrząc na pieniącego się z wściekłości reprezentanta narodu. Byłeś chyba ministrantem, przypomniał sobie plakaty z kampanii wyborczej.

– Amen – powiedział cicho Lodziarz, mając najwyraźniej to samo na myśli.

Łysy opadł ciężko na fotelik.

– Wiedziałem! – Zabrzmiało to jak splunięcie. – Jak tylko usłyszałem, kogo macie za doradcę. Morozow jakiś...

Nazwisko, wypowiedziane jak przekleństwo, zawisło w powietrzu.

– Komuchy niezlustrowane! Agenta mi tu pod bokiem hodujecie! Szpiega!

Pogroził trzęsącym się palcem.

– Myślicie, Bizoń, że nie wiem, gdzieście się tak wyedukowali? W Akademii Sztabu Generalnego, w Moskwie.

Potoczył triumfalnie spojrzeniem, jakby odkrył nie wiadomo jaką tajemnicę. Pułkownik, który sumiennie wpisywał ten niefortunny fakt w każdym życiorysie, zniósł to ze stoickim spokojem.

– To się wszystko nagrywa! – W śmiechu parlamentarzysty zabrzmiała histeria. – Polecą łby, zobaczycie! Jak się tylko skompromitujecie.

Bizon nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć ukradkiem na łącznościowca. Ten odpowiedział uspokajającym uśmiechem, po czym otworzył zaciśniętą pieść. Na dłoni leżała kostka pamięci, wyjęta z rejestratora. Szeregowiec mrugnął porozumiewawczo, po czym nie omieszkał pokazać za plecami łysego wyprostowanego, środkowego palca.

Pułkownik niemal przygryzł wargi, by nie parsknąć śmiechem.

– Cóż – powiedział z solenną powagą. – Niech się dzieje, co się ma dziać.

Jego wzrok spotkał się z spojrzeniem Lodziarza, Przez chwilę spoglądali sobie w oczy.

– Damy radę – zapewnił major. – Nawet w tych warunkach.

Bizoń skinął głową.

– Zaczynamy. Oddziały na pozycjach. I...

Zawiesił głos na chwilę.

– Powodzenia.

Lodziarz zasalutował niedbale do kominiarki, zgarnął swój peem, po czym ruszył w kierunku wąskiego, umieszczonego miedzy potężnymi kołami włazu BRT-a. Zniknął w zapadającym zmroku.

Nie odbiegł jeszcze nawet kilku kroków, kiedy zatrzymał się na chwilę. Przełączył nadajnik na zastrzeżony kanał.

– Koniec jaj, chłopaki – szepnął, a w jego głosie nie pozostał już nawet cień wesołości. – Zaczynamy.

Stał jeszcze chwilę, słuchając jak zgłaszają się dowódcy grup uderzeniowych. Nawet Kuleczki Waniliowe były na pozycji.

 

***

 

– Lody dla ochłody! Powtarzam, lody dla ochłody! – Rozbrzmiało w słuchawkach.

W ciemności zrujnowanego chlewika wszczął się ruch. Wafel Trzy poczuł klepnięcie w tył kewlarowego hełmu. Jednym szybkim ruchem nasunął gogle noktowizyjne.

Świat znów stał się zielonkawy i płaski. Noktowizor utrudniał postrzeganie głębi, więc pierwsze kroki Wafla Trzy były ostrożne. Pod podeszwą buta coś zachrzęściło, komandos zdążył jeszcze pomyśleć, by uważać na kolana, w trawie, prócz starannie ułożonych, zardzewiałych broń mogło kryć się i inne paskudztwo.

Przebiegł, przygięty, kilkanaście kroków. Przypadł za zardzewiałą, wielką felgą ciągnika, i ściągnął gogle z czoła. Wciąż było dostatecznie jasno, by radzić sobie bez elektronicznego wspomagania. Zaklął w duchu, żałując swej przedwczesnej decyzji, teraz musiał zamrugać kilkakrotnie, by wzrok znów przyzwyczaił się do szarówki. Kątem oka zauważył, że mały, plazmowy ekranik, porzucony w trawie, wciąż połyskuje jadowitym błękitem.

Po obu stronach traktora przemknęły cienie, ciemniejsze od zapadającego zmroku. Kombinezony komandosów nie były jednolicie czarne, miały nadrukowany wzór, składający się z kwadratów od zupełnej prawie, smolistej czerni, aż po głęboką zieleń. W świetle dziennym sprawiało to wrażenie ostentacyjnej wręcz regularności. Ale po zmierzchu sprawdzało się znakomicie. Kiedyś, pomyślał odruchowo Wafel Trzy, powtarzając machinalnie słowa zapamiętane z któregoś ze szkoleń, komandosa w nocy można było wykryć. Bo był ciemniejszy niż sama noc. Teraz, widząc przemykające sylwetki kolegów, skonstatował z dziecinnym niedowierzaniem, że kamuflaż jednak działa.

Kurwa, a dlaczego miałby nie działać, skarcił się w duchu. Przywarł policzkiem do kolby empepiątki, wymierzył w jedyne od frontu, nieoświetlone okienko. Na razie osłaniał kolegów.

Był zły. Wszystko przez to, że dał się wrobić w kurs obsługi tego świecącego gówna. Zerknął z niechęcią na błękitny ekranik.

Ciemne postaci dobiegły do drzwi. Przylgnęły do muru z pustaków, po obu stronach futryny.

 

Nitki celownika nałożyły się na chwilę na inny krzyż. Na zespawane kształtowniki, które tworzyły ramę niewielkiego okienka, mżącego słabym, żółtawym światłem. Szyby były brudne, jedna pęknięta, jakby ktoś rzucił w nią kiedyś kamieniem. Blask załamywał się w spękaniach, migotał w celowniku. Sylwetka celu była rozmazana i niewyraźna, zresztą widać było tylko głowę i zarys barków.

Przesunęła się powoli i zniknęła. Palec snajpera zwolnił nacisk na spust, kontaktronowy przełącznik przerwał obwód. Na konsolecie systemu Syncro-Fire jedna z diod zmieniła barwę z zielonego na czerwony.

– Miś, brak celu – szepnął snajper do mikrofonu, choć w zasadzie nie było to potrzebne.

Nie odrywał oka od lunety. Cel pojawiał się z zaskakującą regularnością, przesuwał z lewa na prawo, potem z powrotem. Widać terrorysta przechadzał się, po całym pomieszczeniu, jak można było sądzić z czasu, w jakich pojawiała się w okienku jego sylwetka.

Na krótko zresztą, lecz snajper nie był zaniepokojony. Z meldunków kolegów, które docierały do niego z sieci łączności, mógł wywnioskować, że ich cele tak się nie wiercą, każdy spokojnie czeka na swoją porcję ołowiu utwardzanego antymonem i innymi domieszkami, zamkniętego w stalowym, platerowanym płaszczu.

Odetchnął głębiej, rozciągnął się wygodniej na termoizolacyjnej płachcie. Nie miał obaw, sto osiemdziesiąt metrów to żadna odległość dla SIG-Sauera SSG 2000. Na tym dystansie pocisk opadnie najwyżej paręnaście milimetrów – karabin Misia strzelał lekką i szybką amunicją Weatherby Magnum.

Bułka z masłem, pomyślał snajper po raz któryś. Byle tylko skurwysyn pojawił się w odpowiednim momencie. Niepokoiły go tylko szyby, mogły w nieprzewidziany sposób zmienić tor pocisku. Ale i tak nie sposób nie trafić w łeb z niespełna dwustu metrów. Pytanie, co stanie się później, kiedy już głowa terrorysty rozpryśnie się w fontannie krwi, mózgu i odłamków kości, a pocisk poszybuje dalej. Rykoszety zawsze są groźne, a wciąż nie wiadomo, gdzie są zakładnicy.

Ale, właśnie ze względu na konieczność strzelania przez szybę nie mógł użyć amunicji płytko penetrującej.

Cóż, pocieszył się snajper starą prawdą. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. A potem zwierzchnicy opierdalają.

W jasnym przekreślonym krzyżem kątowników prostokącie okna znów pojawił się cień. Nitki celownika spoczęły w samym jego środku, palec Misia zgiął się lekko. Mikroprzełącznik pod językiem spustowym zamknął obwód, dioda Syncro-Fire mignęła zielono.

– Miś, cel uchwycony.

 

Najważniejsza była synchronizacja. Nie zakładali plastycznych ładunków wybuchowych, choć obite blachą drzwi wyglądały dość solidnie. Ale istotnym elementem planu byli snajperzy, terrorystów było zbyt wielu, by zrezygnować z możliwości wyeliminowania jak największej liczby z nich na samym początku. W każdej chwili, odkąd znaleźli się na pozycjach, mógł paść rozkaz otwarcia ognia. Wystarczy, że wszyscy snajperzy uchwycą cele.

Szczęknęły przeładowywane, gładkolufowe strzelby. Wafel Jeden przylgnął do muru, odwrócił głowę od drzwi. Tym razem nie mieli leksanowych osłon na twarze, refleksy świetlne bywały zgubne. Ale dowódca Wafli nie miał specjalnej ochoty na zaprószenie oczu fragmentującym ołowiem.

 

Leciutki tymczasem wpatrywał się w celownik i podziwiał klasyczną, elegancką linię mercedesa. Uwielbiał takie maszyny. Mimo całego napięcia, z lubością patrzył na trójramienną gwiazdkę, doskonale widoczną w okularze jasnej, dwunastokrotnej lunety. I te szyby, pomyślał, prawdziwe przyciemniane, nie żaden badziew, oklejany folią. Pełen wypas.

Przesunął lekko swojego półcalowego barretta, potężny karabin przeciwsprzętowy. Długi palec lufy, zakończonej płaskim hamulcem wylotowym, wskazywał teraz poloneza. Najpierw obowiązek, potem przyjemność, pomyślał snajper. Białka błysnęły wesoło w uczernionej twarzy.

– Leciutki w gotowości – szepnął do mikrofonu. Kątem oka popatrzył na wyświetlacz, który przekazywał informacje z czujnika meteorologicznego. Powietrze było zupełnie spokojne, ale nawet gdyby wiał wiatr, dane nie miały wielkiego znaczenia, zadaniem Leciutkiego było wyeliminowanie transportu przeciwnika. A dla barretta cel wielkości samochodu z odległości pół kilometra był jak przysłowiowe wrota od stodoły.

 

Lodziarz, wraz z resztą Wafli oparty o ścianę budynku, dał znak ręką. Lufy mossbergów uniosły się, wycelowały w zawiasy obitych blachą drzwi. Wafel Pięć ugiął kolana, balansował wielkim, pięciokilogramowym młotem na długim trzonku. Miał chyba najbardziej paskudne zadanie na początku walki, zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy drzwi już staną otworem, zanim zdąży uskoczyć, będzie przez chwilę bezbronny, z epmepiątką wciąż przewieszoną przez plecy.

– Zielone.

Wszyscy snajperzy uchwycili cele. Usłyszawszy głos w słuchawce, Lodziarz zacisnął pięść uniesionej ręki.

– Ognia!

Wyciągnął zawleczkę granatu ogłuszającego, wciąż przytrzymując łyżkę. I czekał. Trzy sekundy.

 

Miś nie spuszczał oka z niewyraźnego cienia za brudnymi szybkami, kiedy palec na spuście niepostrzeżenie, jak zwykle, pokonał opór. I jak zwykle snajper poczuł przez moment zdziwienie, kiedy amortyzowna kolba kopnęła miękko w ramię.

Przeładował broń, zdawałoby się, zanim jeszcze pocisk doleciał do okna, wywiercił zgrabną, otoczoną pajęczyną pęknięć dziurkę w szybie i drugą taką samą, w głowie celu. Był pewien strzału, zanim jeszcze zobaczył, że cień terrorysty zniknął jak zdmuchnięty. Miał przeczucie, intuicję, którą posiada każdy dobry snajper.

– Miś, trafienie – zameldował. – Brak celu.

Szczęknął odsuwany zamek, dymiąca łuska wypadła na termoizolacyjną płachtę. Kolejny ruch, i następny pocisk wsunął się do komory. Cichy trzask rygla zasygnalizował gotowość do kolejnego strzału.

I tyle, kurwa, zabawy, przemknęło Misiowi przez głowę. Przecież nie będą spierdalać oknem.

Mimo to rozluźnił się, wyciągnął w pozycji strzeleckiej. W okularze lunety znów widział małe okienko, przekreślone krzyżem zespawanych kątowników, w którym już dwie szybki połyskiwały pęknięciami. Czekał. I czuł coś na kształt żalu, że dla niego akcja się skończyła.

Nie myślał o cieniu, który nagle zniknął jak zdmuchnięty inaczej, iż w kategorii celu. Na refleksje przyjdzie czas później. O ile w ogóle przyjdzie.

 

Rybitwa miał najtrudniejsze zadanie ze wszystkich snajperów. Okno od jego strony budynku było największe. I choć w założeniach akcji miał wyeliminować tylko jeden cel, miał też szanse dalej prowadzić ogień. O ile będzie do czego.

Przyszedł do Grupy z desantu. Wielkie, dobroduszne chłopisko, nie obrażał się nawet, kiedy koledzy nazywali go "glebotłukiem". I znosił ze stoickim spokojem docinki pod adresem swojego dragunowa, który rzeczywiście nie mógł się mierzyć z precyzyjna, drogą bronią innych snajperów. Wciąż był wyposażony w oryginalny, czterokrotnie powiększający celownik optyczny PSO-1. Rozrzut na dwieście metrów ledwo mieścił się w czarnym polu tarczy.

Ale stary, poczciwy SWD miał jedną zaletę. Był bronią samopowtarzalną.

Rybitwa strzelał z wolnej ręki, bez dwójnoga. Jako prawdziwy komandos gardził wszelkimi nowomodnymi wynalazkami, w rodzaju płacht termoizolacyjnych. Czuł chłód ziemi, każdą nierówność, na której leżał. I prowadził nitkami celownika wciąż poruszający się, niewyraźny cień w słabo oświetlonym oknie. Był blisko, mógł rozpoznać nawet kształt broni, która cel trzymał gotową do strzału.

AK-47. Paskudny sprzęt w pomieszczeniu zamkniętym. Kogo nie dosięgną mierzone serie, oberwie rykoszetami.

Spadochroniarz nie wierzył w żadne nowomodne wynalazki. Już samo instalowanie mikroprzełącznika Syncro-Fire na języku spustowym dragunowa uważał za niepotrzebne utrudnienie. Sam był niezawodnym urządzeniem do zabijania.

Teraz, kiedy w słuchawce nie przebrzmiał jeszcze rozkaz otwarcia ognia, nacisnął na spust. Raz i drugi. Rybitwa lubił strzelać dublety, to rzadka przyjemność dla snajpera.

SWD plunął dwukrotnie płomieniem wylotowym. Snajper przeniósł nitki celownika na drugą, widoczną w oknie sylwetkę. Znów nacisnął spust, mrucząc jednocześnie do mikrofonu:

– Rybitew... Tfu, Rybitwa, trafienie.

 

Ręka Lodziarza, wzniesiona w górę, drgnęła. Płynęły sekundy. I wciąż nie było trzeciego meldunku.

Pingwin miał kłopoty. Już po komendzie do otwarcia ognia, ułamek sekundy po niej, jego cel zniknął. Teoretycznie miał to być najłatwiejszy strzał. Żadnych szyb, wyraźna sylwetka człowieka, w dodatku nieruchoma. Ten facet musiał być patentowanym kretynem, stał w pozbawionym oszklenia oknie, oparty o parapet. Nie poruszał się od dłuższego czasu.

Ale teraz zniknął. Jakby ostrzegła go intuicja, szósty zmysł. Albo po prostu schylił się po upuszczoną zapalniczkę albo coś równie irracjonalnego. Nie mógł przecież zareagować na strzały innych, na śmierć swoich kamratów. Ludzki system nerwowy nie działa tak szybko.

Na jedno wyszło, miał szczęście. Snajper zacisnął zęby. Liczył upływające sekundy. Gdy doliczył do trzech, warknął w mikrofon:

– Pingwin, brak celu.

 

Nie było na co czekać. Dłoń Lodziarza opadła. Oba mossbergi z basowym hukiem plunęły ogniem, breneki rozniosły zawiasy wraz ze sporymi kawałkami dykty, wyrwały strzępy cynkowanej blachy. Mimo to drzwi wciąż się trzymały.

Wafel Pięć stęknął i zamachnął się młotem. Ciężka, zardzewiała głowica uderzyła w drzwi. Wybiła w skorodowanej blasze i cienkiej dykcie regularną dziurę, po czym młot wleciał w całości do wnętrza. Omal nie wyrywając przy tym Waflowi ręki ze stawu.

Lodziarz zaklął. Wejście było wciąż niedostępne, a cenne sekundy upływały. Impas, jakże niebezpieczny dla powodzenia całej akcji. Dowódca odepchnął Wafla Pięć, który potrząsał nadgarstkiem, wywrzaskując piętrową, kunsztowną wiązankę. Dopadł do drzwi.

Jak się spodziewał, wyleciały od jednego kopa.

 

Ciemne, ciemniejsze od zmroku sylwetki znikały kolejno w drzwiach. Budynek zajaśniał od wewnątrz, okna rozbłysły oślepiającymi eksplozjami.

Granaty oszałamiające, przemknęło Leciutkiemu przez głowę. Wiedział, że koledzy są przygotowani, wiedzą, kiedy przymknąć oczy. Ale nie zazdrościł terrorystom wewnątrz. A zwłaszcza zakładnikom.

Ciemna linia zarośli na tyłach przysadzistego budynku zamigotała ognikami wystrzałów. Aż tu, przytłumione nieco półkilometrową odległością dobiegło regularne szczekanie erkaemu, szybki trzask serii z beryli. Kuleczki, Pistacjowe i Waniliowe, rozpoczęły wsparcie.

W tej akcji grupa wsparcia miała niewiele do zrobienia. Gęsty, lecz w zasadzie niemierzony ogień stanowił tylko jeden z elementów rozpraszania uwagi przeciwnika, małe były szanse, że ktoś będzie się chciał wymknąć tylnym wyjściem. Tym bardziej, że tylnego wyjścia nie było. Okienko pod samym dachem, malutkie, sprawiłoby trudności średnio wypasionej myszy.

Leciutki wpatrywał się w okular lunety. Ostatni komandos – snajper nie mógł z tej odległości rozpoznać po sylwetce, kto zacz – przestał już śmiesznie podskakiwać i masować nadgarstek. Przerzucił peem z pleców na piersi, zniknął w wejściu, błyskającym teraz już nie wybuchami granatów, ale odblaskiem serii.

Showtime, pomyślał snajper i wykrzywił wargi w uśmiechu. Nitki celownika zastygły pośrodku maski poloneza. Leciutki nacisnął spust.

Kopnięcie półcalowego barretta było, jak zwykle, nieoczekiwanie lekkie, płaski hamulec wylotowy osłabiał ponad sześćdziesiąt procent odrzutu. Miał jedną wadę, gazy wylotowe, wylatujące pod kątem do tyłu, wzbiły kurz i śmieci.

Leciutki nie odrywał wzroku od celu. Przez moment w polu widzenia dojrzał smugacz oddalającego się pocisku. I za chwilę czystą przestrzelinę, dokładnie tam, gdzie celował.

Mało efektowne, pomyślał Leciutki. Trafiony wóz nie eksplodował, jak to zwykle na filmach, choć przeciwpancerny pocisk z cyrkonowym rdzeniem przekazał mu całą swoją energię. Snajper wiedział jednak, że ze zdruzgotanym blokiem silnika polonez już nigdy nie ruszy.

Przeładował broń. Jego barrett 95M był kompaktową, powtarzalną wersją ciężkiego karabinu przeciwsprzętowego. Leciutki preferował ten akurat model, uważał, że jest celniejszy od półautomatycznego M82A1.

Wymierzył teraz w forda sierrę. Nacisnął spust, miękkie kopnięcie, i kolejny półcalowy pocisk poszybował do celu. Już za chwilę przeciwnik pozostanie bez środków transportu.

 

Lodziarzowi wciąż dzwoniło w uszach od wybuchu granatów, mimo że był na nie przygotowany. Co gorsza, przeciwnicy też, jak się okazało.

Nad samym, zda się, uchem dowódcy dwukrotnie szczeknęła empepiątka. Wafel Dwa umieścił precyzyjnego dubleta dokładnie pomiędzy oczyma terrorysty, który stał wciąż, mimo ogłuszających eksplozji. Unosił nawet kałacha.

Nigdy nie dokończył tego ruchu, padł jak ścięty, zanim na posadzkę spadły jeszcze dymiące, wystrzelone łuski.

Dowódca dostrzegł to kątem oka, opadając jednocześnie na prawe kolano, by stanowić jak najmniejszy cel. Już nie myślał, działały tylko odruchy. Poderwał peem, bez udziału świadomości wymierzył w jasną plamę, pod nią widział tylko czarny otwór lufy, niczym wielki tunel, z którego w każdej chwili mógł bluznąć ogień.

Nie zdążył bluznąć. Przeciwnik runął na plecy, trafiony dwoma pociskami, wprawdzie ze sporym, bo prawie dwucentymetrowym rozrzutem.

– Czysto! – krzyknął Wafel Dwa. Przeskoczywszy nieruchome ciało, podbiegł do ściany, oparł się o nią tuż obok drzwi. Smugi światła z halogenowych reflektorków pod lufami empepiątek poruszały się nerwowo. Omiatały całe pomieszczenie, rozpraszały się na drobinkach kurzu i dumie spalonego kordytu.

To się, kurwa, nie może udać, przemknęło Lodziarzowi przez głowę. Najgorszy układ, jakiego można się było spodziewać, wszyscy zakładnicy w drugim pomieszczeniu. Do którego prowadziło tylko jedno wejście.

Mógł liczyć tylko na snajperów, a zwłaszcza na Rybitwę i jego samopowtarzalnego dragunowa. O ile udało mu się zaliczyć przynajmniej dwa trafienia. W pierwszym pomieszczeniu trzech, jednego zdjął Miś. Dwóch może Rybitwa. Zostaje pięciu.

I pięcioro zakładników. Nie było na co czekać.

Z drzwi, przy których rozpłaszczył się na ścianie Lodziarz, nie padł jeszcze nawet jeden strzał. Wciąż były szanse, malejące jednak w miarę upływu sekund.

Z zewnątrz wpadli następni komandosi. Jeden z Wafli poślizgnął się na walających się po posadzce łuskach, zachwiał, usiłując rozpaczliwie odzyskać równowagę. Prawie mu się udało.

– Kurwa! – krzyknął boleśnie zduszonym głosem, kiedy kolano bez ochraniacza trafiło na kolejną łuskę.

Przekleństwo wyrwało Lodziarza z chwilowego stuporu. Skończyło się definitywnie planowanie, zaczynała się improwizacja. I ryzyko.

Słyszał, jak pociski Kuleczek trafiają w pustaki, wciąż miał nadzieję, że ta nawała ogniowa, jakkolwiek nieskuteczna, zdezorientowała terrorystów. Przynajmniej na tyle, by nie zaczęli jeszcze zabijać zakładników.

 

– Ogóry jak szczury! – charknęło w głośniku. – Ogóry jak szczury!

Pułkownik Bizoń zdusił peta w przepełnionej popielniczce z uciętej, artyleryjskiej łuski. Pokręcił głową z namysłem.

Akcja nie rozwijała się według planu. Popatrzył na technika łączności, który zamknął wreszcie okienko Gadu-Gadu na ekranie, potem na łysego cywila.

Na twarzy posła, na widok ściągniętej, napiętej fizjonomii pułkownika pojawił się złośliwy uśmiech.

– Dubrowkę tu urządzacie, dyletanci – parsknął lekceważąco. – Rzeź zakładników. Nic dziwnego, jak macie takiego doradcę...

– Zamknij się – burknął Bizoń tylko, wpatrując się z napięciem w ekran, który przekazywał obraz z kamery przy hełmie Lodziarza. Szczęka polityka opadła, wyglądał teraz jak łyse niemowlę dotknięte nieuleczalną skazą genetyczną.

– Panie pośle... – dodał Bizoń. Od lat miał wpojony szacunek dla zwierzchników, nawet tak niewydarzonych. I nawet takich, którym bezpośrednio nie podlegał.

No, Lodziarz, myślał, od ciebie wszystko zależy, rusz się, stary. Zaryzykuj.

Nie mógł wydać takiego rozkazu. Wedle wszelkich zasad teraz dowodził major. I tylko on mógł decydować, na ile jest gotów wystawić na szwank swoją cenną dupę.

Obraz zamazał się na chwilę, kamera niskiego poziomu oświetlenia niezbyt dobrze radziła sobie z ruchem. Kiedy znów się wyostrzył, Bizoń uśmiechnął się tylko. Widział teraz krotki korytarzyk.

Lodziarz podjął decyzję. Właściwą.

 

Ruszył pierwszy. Korytarzyk był krótki, zaledwie kilka kroków. Opadł znów na kolano, tuż przed drzwiami, za którymi mógł dostrzec niewyraźne sylwetki. Za sobą słyszał tupot kolegów, w wąskim przejściu mogło na raz zmieścić się tylko dwóch. Musieli wystarczyć.

Kurwa, coś trzeba zrobić z tymi butami, mają za twarde podeszwy, przemknęła mu przez głowę bezsensowna w tej chwili myśl. Nawet nie patrzył dokładnie w celownik, widział niewyraźną sylwetkę na krześle, obok drugą, stojącą. Wymierzył wysoko, ściągnął spust. Empepiątka szarpnęła mu się w dłoniach, wypluła długą serię, może piętnaście pocisków.

Obok Lodziarza przemknął cień, dopadł do framugi. Wafel Pięć musiał się spieszyć, stojący terrorysta mógł przykładać pistolet do głowy zakładnika. Wycelował szybko.

Lodziarz znów strzelał, nie celując. Chciał oszołomić pozostałych zdezorientować ostatecznie. Nie obawiał się rykoszetów, strzelali amunicją Core-Shot, rozpryskową, lepszą nawet od glaserów, bo głębiej penetrującą. Ale w zderzeniu z tynkiem rozpadającą się na drobne, nieszkodliwe kuleczki. Spostrzegł, jak głowa terrorysty obok zakładnika rozlatuje się trafiona dwukrotnie przez Wafla.

Dobry strzał, zdążył jeszcze pomyśleć. Takie trafienie wyłącza system nerwowy, przeciwnik nie miał nawet szans ściągnąć spustu. Lodziarz sprężył się, by poderwać i ruszyć dalej.

Nie zdążył. Zarejestrował tylko podwójny błysk wystrzału i coś uderzyło go w sam środek klatki piersiowej, odrzucając w tył. Jeszcze nie upadł, kiedy przeskoczył nad nim kolejny Wafel. Tym razem się nie wywrócił.

Lodziarz przez dłuższą chwilę nic nie widział, pociemniało mu w oczach. Kiedy się ocknął, najpierw zobaczył sufit, cały w liszajach obłażącej, klejowej farby, rozświetlany myszkującymi kręgami światła z halogenowych reflektorków pod lufami empepiątek.

– Czysto! – Zabrzmiało w słuchawce. – Czysto! – Dodał inny głos. Lodziarz próbował się pozbierać, uniósł na kolana, ciężko podparł dłońmi. Wciąż miał problemy z zaczerpnięciem oddechu.

Co najmniej dziewiątka, pomyślał mętnie, potrząsając głową. W sam, kurwa, środek kamizelki. Dwa trafienia.

– Lody Pingwin, Mewa, Miś, nie masz forsy, gówno gryź! – Oznajmił głos, w którym pobrzmiewały nutki triumfu. Major dźwignął się wreszcie na nogi, stał nieco chwiejnie, ale stał. Ściągnął z głowy hełm.

-...nie masz forsy, gówno gryź! – darł się ktoś wciąż, chyba Wafel Trzy. Lodziarz uśmiechnął się krzywo. To hasło znaczyło, że akcja udała się w stu procentach. I bez strat własnych.

– Morozow, ty skurwysynu – mruknął major ciepło. Rozpiął rzepy kamizelki, masował obolałą pierś. – Niech ja cię, kurwa, znajdę.

 

– Lody Pingwin, Mewa, Miś... – usłyszał Leciutki. Uśmiech rozjaśnił twarz uczernioną kamuflującą szminką.

Delikatnie ściągnął spust. Barrett plunął ogniem wylotowym, trzeci półcalowy pocisk poszybował do celu. Przed stanowiskiem znów uniosła się chmura kurzu, ale już nie miało to żadnego znaczenia, akcja zakończyła się sukcesem.

Najpierw obowiązek, potem przyjemność. Odjął oko od okularu celownika, popatrzył na odległy o pół kilometra cel.

A raczej w kłąb eksplozji, w który właśnie się zamienił.

– O, kurwa... – powiedział z podziwem. Ale mógł się spodziewać, że ktoś taki nie będzie jeździł ropniakiem.

Odłamki cyrkonowego rdzenia pocisku firmy Nammo musiały sięgnąć zbiornika z paliwem. Dobrze to świadczyło o norweskiej fabryce broni, mercedes był dużym, bezpiecznym wozem, a Leciutki celował w maskę, tuż pod przednią, przyciemnianą szybą.

Ale fajna zabawa, pomyślał snajper, teraz już przez celownik kontemplując skutki trafienia. W pole widzenia, oświetlony pożarem, powoli wtoczył się BTR.

 

Lodziarz znalazł Morozowa nawet wcześniej niż się spodziewał. Konsultant nie wstał nawet z krzesła, na którym siedział, odgrywając zakładnika. Wycięty z tektury pistolet wciąż dotykał jego głowy. Ale manekin obok już nigdy nie naciśnie spustu, dwa pociski Core-Shot pozbawiły go głowy.

– Mogłeś założyć chociaż leksan na mordę, Pawło – mruknął major i zakaszlał. – Wprawdzie nikt z nas cię nie trafił, ale ślipia mogliśmy powybijać – dodał po chwili. Odetchnął głęboko, czuł ból w całej klatce piersiowej. Ale nie kłuło, znaczy żebra całe.

Morozow uśmiechnął się, wstał. Przesunął dłonią po oprószonej trocinami, krótko ostrzyżonej głowie, jednocześnie wsuwając za pasek wielki pistolet. Desert eagle, spostrzegł Lodziarz i skrzywił się boleśnie. Nic dziwnego, że mnie tak klata napierdala...

– Mów mi Mróz – powiedział Morozow. – Dziadek Mróz, teraz już możesz. Zdałeś egzamin, Lodziarz, i chłopaki też.

Poklepał dowódcę komandosów po ramieniu.

– A osłony nie założyłem, bo musieliście się przekonać, że wam ufam. – Skrzywił się. – Może na wyrost, ale jak wiesz, jest ryzyko jest zabawa.

– Wiem, mówiłeś. Musiałeś walić do mnie ostrą?

Twarz Dziadka Mroza wykrzywiła się jeszcze bardziej.

– Przecież wiesz, że musiałem – uciął krótko.

– Wiem – przytaknął Lodziarz. – Jest ryzyko, jest zabawa, jak mówisz.

Pomasował obolałe żebra.

– A jakbym tak nie włożył cegieł? – spytał cicho, patrząc w prosto w oczy konsultanta. Miał na myśli ceramiczne wkładki do kamizelki, ciężkie jak cholera, i dlatego tak nazywane. Sam kewlar nie zatrzymałby pełnopłaszczowego pocisku, wystrzelonego z długiej lufy pustynnego orła.

Wzrok Dziadka Mroza stwardniał.

– To leżałbyś teraz jako przykład dla chłopaków. Że nie należy lekceważyć przepisów. Bo, uważasz, wymyśla się je nie tylko żołnierzom na złość.

Strząsnął resztki trocin z siwych włosów. Pogładził sumiaste wąsy.

– Tak możesz być żywym przykładem. – Jego głos nieco złagodniał.

Błysk flesza rozjaśnił na moment pomieszczenie. To szeregowiec łączności wpadł ze swoją cyfrówką.

– Baczność, chłopaki! – zakomenderował ostro Lodziarz. Sam też się wyprostował, powstrzymując przy tym jęk bólu. Wiedział, że za chwilę pojawi się pułkownik Bizoń.

Stary, jak niezwykle oryginalnie pozwalał się nazywać, przestąpił przez obalonego manekina.

– Spocznij – rzucił. Jego obwisła, zmęczona twarz jaśniała zadowoleniem. – Nie, nie musicie meldować. Sam widzę, potem czekam na szczegółowe raporty.

Klepnął z rozmachem Lodziarza po ramieniu. Ten skrzywił się tylko.

– Jeden nie najlepiej trafiony – mruknął z niesmakiem, wskazując na stojącego wciąż manekina. Z rozerwanej pociskiem dragunowa szyi sypały się trociny.

Bizoń przyjrzał się uważniej i machnął lekceważąco ręką.

– Obezwładniony – stwierdził. – I tak się wykrwawi, a raczej wytrocini. Na śmierć. Mało ważne.

Spoważniał, pokiwał głową.

– Poszło dobrze, chłopaki.

Lodziarz uśmiechnął się, dumny z jakże rzadkiej w ustach pułkownika pochwały. Uczernione twarze komandosów też się rozjaśniły. Jeden z Wafli, ten ze stłuczonym kolanem, błyskał zębami. Zupełnie zapomniał o bólu.

– Nie najgorzej – skwitował sucho Dziadek Mróz. – Rozpoznanie celowo spieprzyliśmy, sprzęt, jak wiecie, bywa zawodny. W dodatku w polu działania znalazł się SNT.

Pokręcił głową.

– Zawsze się znajduje – dodał cicho, jakby sam się dziwiąc.

Wafel ze stłuczonym kolanem podszedł bliżej. Utykał wyraźnie. Swojego mossberga trzymał luźno pod pachą.

– SNT? – spytał zaciekawiony.

– Skurwysyn Na Tyłach – wyjaśnił pułkownik pobłażliwie i podrapał się w zamyśleniu po brodzie. – Trzeba przyznać, że trafił się wyjątkowo upierdliwy.

Morozow machnął lekceważąco ręką.

– Bywają gorsi – skwitował.

– Nie musiałeś z nim siedzieć w jednym wozie – obruszył się Bizoń, lecz po chwili jego twarz rozjaśniła złośliwa uciecha. – Ale teraz ma zajęcie, chodźcie popatrzeć.

Pociągnął Dziadka Mroza za rękaw. Komandosi zerkali po sobie zdziwieni.

– Naprawdę warto – dodał pułkownik i mrugnął porozumiewawczo do Dziadka.

 

Mercedes, a raczej jego rozerwany wybuchem wrak, już się dopalał. Obaj ochroniarze posła biegali dokoła raczej bezsensownie. Nie mogli już nic pomóc, odwracali się tylko, kiedy owiewał ich czarny dym palonych opon.

Łysy cywil, zwany Skurwysynem Na Tyłach, na widok wychodzących z budynku, poklepujących się po ramionach komandosów znieruchomiał na moment. Po czym podbiegł do Bizonia, uczynił ruch, jakby chciał go chwycić za klapy munduru. I znieruchomiał w śmiesznej pozycji na szczęk przeładowywanego mossberga.

Obejrzał się powoli. Lufa gładkolufowej strzelby celowała mu w tyłek, oczy komandosa były zmrużone i zimne. Głośne, wesołe rozmowy ucichły nagle. Słychać było tylko trzask płomieni, i przekleństwa ochroniarzy.

– Co załadowałeś, Wafel? – zainteresował się Bizoń. Komandos wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Według planu. Breneki na drzwi, potem obezwładniające, gumowe. – Pokręcił głową, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. – Breneki chyba dwie, ale nie pamiętam...

Zmarszczył się z namysłem. Ktoś zachichotał krótko, urwał, uciszony niecierpliwym syknięciem Lodziarza, który z boku przyglądał się całej scenie.

– A ile razy strzelałeś? – doprecyzował pytanie Bizoń. Komandos wzruszył ramionami z udawaną bezradnością.

– Też nie pamiętam. Niech się pan pułkownik lepiej odsunie na bok, bo może pochlapać – doradził.

Polityk strzelał wzrokiem w lewo i prawo. Pot na jego łysinie lśnił w migotliwym blasku dogasającego już pożaru.

– Kto temu pierdolonemu snajperowi kazał dać ostrą amunicję? – wrzasnął. Bizoń cofnął się, by nie zostać opryskany śliną.

– Pan, panie pośle – odparł sucho. – Bez nazwisk, wiem... I pan tu zaparkował, kiedy szeregowy mówił, żeby gdzie indziej...

– To kazał mi się pierdolić! – krzyknął gdzieś z tyłu łącznościowiec, z wyraźną urazą w głosie. – I to się nagrało, o! – dodał triumfalnie.

Bizoń skrzywił się lekko. Otaczało ich coraz więcej komandosów, sekcja wsparcia zdążyła wyleźć z krzaków.

– O ja pierdolę... – zdziwił się na widok płonącego wraku Kuleczka Waniliowa Jeden. Odsunął z czoła kewlarowy hełm.

– Droga ta pozoracja – dodał z niekłamanym podziwem.

– Więcej powagi, panowie – skarcił go pułkownik, ale jego policzki drgały od powstrzymywanego z trudem śmiechu. – A pan, panie pośle bez nazwisk, niech się pan nie żołądkuje. Przecież chyba wóz był ubezpieczony?

Wargi cywila drżały. Bardziej niż kiedykolwiek przypominał łyse, autystyczne niemowlę.

– Chuja tam ubezpieczony! – wrzasnął i złapał się za głowę. – Co ja im powiem, co im powiem... – zajęczał.

– Komu? – spytał sucho Dziadek Mróz.

– No im... Nie starczyło na ubezpieczenie, nawet za wachę sam musiałem płacić... – SNT urwał, zorientował się, że powiedział za dużo. Potoczył dokoła błędnym wzrokiem zranionej sarny.

– Te szyby – powtarzał tylko cicho. – Te szyby... Takie przyciemniane, nie żadna folia...

 

***

 

Komandosi otaczali dopalający się wrak. Łysy cywil gdzieś zniknął.

Dziadek zaciągnął się papierosem, żar na chwilę wydobył z mroku jego zamyśloną twarz.

– Poradzisz sobie?

Pułkownik Bizoń przytaknął ruchem głowy.

– Poradzę. Chyba dzięki tobie mam jeden kłopot z głowy, dobry miałeś pomysł. A Leciutkiemu sam postawię piwo.

– Za co? – roześmiał się Dziadek. – Przecież żadna sztuka trafić.

Pstryknął niedopałkiem, który zatoczył świetlisty luk i zgasł w wysokiej trawie.

– Zostaniesz z nami? – spytał pułkownik, choć znał z góry odpowiedź.

Dziadek milczał chwilę.

– Przecież wiesz, że nie – odparł w końcu. – Nie jestem już potrzebny, to dobre chłopaki. Nauczyli się wszystkiego, czego ich mogłem nauczyć.

Uśmiechnął się ciepło, z odrobiną smutku.

– Z resztą poradzi sobie Lodziarz. To dobry oficer, zdał dziś egzamin.

Bizoń kiwnął głową bez słowa.

– A i tobie będzie teraz łatwiej – dodał Dziadek. – Nie będę kłuł w oczy, chociaż ten dupek pewnie tu się nie pojawi więcej. Musiałby taksówką przyjechać.

Znów zapadła cisza. Obaj mężczyźni zdążyli się poznać i polubić, odwlekali teraz moment pożegnania.

– Dziękuję, Pawło – powiedział wreszcie Bizoń cicho. – Wiem, kończy ci się kontrakt. Ale pamiętaj...

Urwał. Dziadek uścisnął mu mocno dłoń.

– Pamiętam – odparł. – Może kiedyś...

Nad ich głowami przemknął ptak, czarny kształt, ciemniejszy od nocy. Zapadł w zaroślach i wrzasnął.

Lelek, pomyślał Dziadek, i nie wiedzieć czemu poczuł dreszcz.

 

***

 

Range rover miał kilka zalet. Ale najważniejsza Dziadkowi wydawała się jedna – o wiele mniej rzucał się w oczy niż wypasiony mercedes, jakim jeździł jeszcze pół roku temu.

Rozpadało się. Wycieraczki przecierały półkola na przedniej szybie, światła reflektorów nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów skrzyły w kropelkach deszczu. I nic już je było takie jak wczoraj. Pozostawała pustka, której nie było jak zapełnić.

Smutek. I tęsknota.

Dziadek Mróz wpatrywał się w mrok, przecinany smugami reflektorów. Nie wiedział sam, dokąd się tak spieszy, co każe mu coraz silniej dociskać gaz, wchodzić w zakręty na granicy ryzyka. Napędzany na cztery koła range rover radził sobie nieźle, choć przecież był terenówką, z twardym zawieszeniem. Drzewa, bezlistne jeszcze o tej porze roku rozmazywały się w pędzie, kiedy tylko Dziadek spojrzał w bok.

Dobiegło końca pół roku ciężkiej pracy. Ciężkiej, niebezpiecznej, w dodatku wciąż trzeba było się użerać z różnymi SNT, w rodzaju pana posła "bez nazwisk". Ale ta praca pozwalała zapomnieć. Pozwalała zasypiać twardym snem, po całym dniu fizycznego zmęczenia do granicy możliwości. Pozwalała nie przewracać się w półśnie z boku na bok, nie budzić z łomocącym sercem i szukać miękkiego dotyku włosów. Ciepła.

Którego już nie było. I nigdy nie będzie.

– Czekaj, dupku... – mruknął Dziadek pod nosem, mrużąc oczy w światłach nadjeżdżającego z naprzeciwka tira. Wymacał przełącznik. Osiem halogenów na dachu przecięło mrok.

Po chwili mógł obserwować w lusterku, jak tylne światła ciężarówki zataczają łuk. Nie potrafił się powstrzymać od uniesienia wyprostowanego, środkowego palca, choć dobrze wiedział, że kierowca tira i tak nie dostrzeże tego gestu. Ma wystarczająco dużo problemów.

Dziadek pstryknął przełącznikiem, światła przygasły. Był rad z deszczu, śliskiej jezdni, sznureczka samochodów z naprzeciwka. Mógł się skupić na prowadzeniu i starać się nie myśleć.

Tylko starać.

Zastanawiał się ponuro, do czego właściwie się tak spieszy, co gna go wąską drogą, niebezpieczną, jak wszystkie w tym kraju. Po co, myślał, przecież na końcu i tak nic nie czeka. Pusty apartament, w którym od trzech miesięcy zbiera się tylko kurz. Zimna, pachnąca stęchlizną pościel. Naczynia w zlewie, z zaskorupiałym brudem, pudełka po pizzy, na których zastygł sos pomidorowy i roztopiony ser. Opróżnione butelki, których nie chciało się wynieść.

Dziadek zredukował bieg, mocniej chwycił kierownicę. Silnik range rovera, nieźle wprawdzie wytłumiony, zawył głośniej. Zapiszczały opony, kiedy wóz wszedł w zakręt.

Niech to szlag, przemknęło Dziadkowi przez głowę. Człowiek się nawet zapić nie może. Nie da rady, taki pieprzony los nieśmiertelnych. Kurewska niesprawiedliwość. Docisnął gaz prawie do podłogi, światła reflektorów wydobyły z mroku rząd przydrożnych drzew.

Nie ma dokąd się spieszyć. Samochód zatańczył na śliskiej nawierzchni, wytracając szybkość. A co najważniejsze, nie ma do kogo.

Jechał teraz wolno. Pozwalał się wyprzedzać nawet odrapanym polonezom, zjeżdżał posłusznie na same pobocze, poganiany niecierpliwymi błyskami reflektorów w lusterku.

Uświadomił sobie, że czuje żal do Bizonia. Zdawał sobie sprawę, że to irracjonalne i niesprawiedliwe, pułkownik zrobił, co mógł, a nawet więcej. Wywiązał się ze wszystkich zobowiązań, uczciwie i do końca. I parę razy, kiedy zwierzchnicy kwestionowali przydatność konsultanta Morozowa, potrafił postawić na swoim.

Dziadek uśmiechnął się krzywo. Kwestionowali – to nie było najwłaściwsze słowo. Przypomniał sobie posła od służb specjalnych. Ten łysy facet potrafił, parę tygodni temu, wywołać całkiem niezły skandal, na szczęście szybciutko wyciszony. Bizoń też miał swoje dojścia, co niejako potwierdzało zresztą spiskową teorię, która wyznawał parlamentarzysta.

Ale dojścia na dłużej nie wystarczyły, dobrze przynajmniej, że udało się wypełnić kontrakt do końca. Uśmiech Dziadka stał się cieplejszy. Dobre chłopaki, pomyślał, pokazali, co potrafią. Nauczyli się wiele, teraz muszą sobie radzić sami.

I ja też, dotarło do niego po raz któryś już, odkąd ruszył w drogę ciemną, wyboistą szosą. Coś trzeba zrobić z resztą życia. Poszukać sensu, o który coraz trudniej.

Wydawało się, że ten sens kiedyś się odnalazł. Jednak nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, jak głosi wyświechtany truizm. Nie odnaleźli już siebie nawzajem, on, Dziadek Mróz, i dziwna dziewczyna, która chciała, by nazywać ją Matyldą. Oddalili się, stali się obcy. Nic już ich nie łączyło, nawet wspólne cele, które okazały się nieważnie, w które oboje przestali wierzyć.

I pozostało to, co odpychało, nie pozwalało zapomnieć. Cień kogoś, kto kiedyś stanął między nimi.

Już tylko cień. Dziadek namacał paczkę papierosów leżącą na siedzeniu obok. Wyciągnął jednego, reszta rozsypała się po podłodze. Zaklął głośno.

I jeszcze gadam do siebie, przemknęło mu przez głowę. Sięgnął do elektrycznej zapalniczki na desce rozdzielczej, i rzucił kolejną klątwę, kiedy palec wpadł mu do dziury. Gniazdko było puste. Przypomniał sobie poniewczasie, że tak ze dwa dni temu pozwolił jednemu Wafli podłączyć tam laptopa.

Mrucząc coś pod nosem o pierdolonych bałaganiarzach, zaczął obmacywać kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki. Zjechał przy tym na środek szosy, dopiero mrugnięcie świateł nadjeżdżającego z przeciwka samochodu przywróciło go do rzeczywistości.

Wreszcie znalazł i odetchnął z ulgą. Nie usłyszał cichego pstryknięcia złotego ronsona, hałas silnika był zbyt głośny. Przybliżył błękitny, gazowy płomyczek do trzymanego w ustach papierosa, zerkając jednocześnie odruchowo w lusterko. I zamarł.

Zorientował się, że już od dłuższego czasu ktoś się za nim wlecze. Światła były dziwne, podwójne reflektory ustawione nie poziomo, lecz pionowo.

Dziadek przypalił papierosa, rzucił niedbale zapalniczkę na siedzenie obok. Miał ochotę skląć siebie samego. Powinien wcześniej się zorientować. Zaczynasz tracić instynkt, pomyślał niewesoło.

Zdjął nogę z gazu, jechał teraz zaledwie sześćdziesiątką. Ale dystans pomiędzy nim a jadącym z tyłu wozem nie zmniejszał się wcale. W błysku latarni, kiedy przejeżdżali obok jakiegoś wiejskiego, zamkniętego na głucho sklepiku dostrzegł, że to minivan. Ten, kto jechał za nim, starał się utrzymać stałą odległość.

Gdyby nie zdrowa paranoja, Dziadek nie dożyłby swojego wieku. Kilkuset lat, albo jak kto woli, krzepkiej pięćdziesiątki. Skoro tamten tak jawnie przykleił się do zderzaka, pomyślał, zależy mu na tym, żebym wiedział, że mnie śledzi. W porządku, uśmiechnął się złośliwie, zobaczymy.

Zredukował bieg, zwolnił jeszcze bardziej. Mignął prawym kierunkowskazem, jakby zamierzał zatrzymać się na poboczu, sunął wolno, co było zrozumiałe. Pobocze na tej drodze było czysto umowne, trudno było nazwać tak bagnisty rów, który zaczynał się w miejscu, gdzie kończył się zryty koleinami asfalt.

Światła w lusterku zbliżały się coraz bardziej, Dziadek dostrzegł błysk kierunkowskazu. Wciąż jechał wolno, prawym pasem, dając się wyprzedzić. Wkrótce maska minivana wypełniła cale lusterko, i po chwili czarny samochód przemknął obok range rovera.

Chevrolet Suburban. Ciekawy wózek, pomyślał Dziadek, zanim jeszcze tamten zamrugał czerwono kierunkowskazem. Roześmiał się głośno. Amerykanin, niezwyczajny do toru przeszkód, jakim jest podlaska szosa, nawet międzynarodowa. Dlatego tak ostrożnie jedzie.

Zaciągnął się głęboko. Wariujesz, stary, nadpłynęła niewesoła myśl, zwidują ci się strachy. Po raz pierwszy tego dnia zatęsknił jednak do pustego mieszkania, do samotności. A przede wszystkim do butelki odrobionej na kształt szklanej góry, która zawierała błękitnie opalizujący płyn. Perfumy "Biały niedźwiedź", najlepsze lekarstwo na wszystkie smutki i zmory.

Docisnął gaz. Przez chwilę miał dziecinną ochotę pościgać się z chevroletem, pokazać durnemu kowbojowi, jak jeżdżą prawdziwi mężczyźni z Europy Wschodniej. Widział w oddali tylne światła minivana, wciąż w zasięgu, czasem tylko znikały za zakrętami. I za chwilę pojawiały się znów.

Błysnęła pomarańczowo lampka rezerwy paliwa. Dziadek zmarszczył brwi. Mógł na rezerwie przejechać jeszcze sporo, ale odeszła mu ochota do wyścigów z Amerykaninem. Bez sensu, pomyślał, jeszcze się biedak zabije. Zaczął rozglądać się za stacją benzynową.

Dojrzał znak. Zaledwie kilometr, zastanawiał się przez moment, czy nie jechać dalej. Ale rozprostowałby przy okazji kości, a poza tym naszła go nagle ochota na kubek kawy. Nawet tego paskudztwa, które dają zwykle na stacjach benzynowych. Byleby było gorące i zawierało odpowiednią dawkę kofeiny.

Prawie czuł już smak kawy z ekspresu, jej zapach. I aż się skurczył za kierownicą, kiedy ten wyimaginowany zapach przywołał inne, nieproszone i niechciane. Wspomnienia aromatu, który czuł kiedyś, unosząc do ust pełny kubek. I jeszcze innego.

Zapachu czarnych włosów.

Światła minivana zbliżyły się znów. Przestało już padać, Dziadek widział wyraźnie czarną karoserię, po której przemykały odblaski rzadko rozstawionych latarni. Zbliżali się do jakiegoś miasteczka, rzędy drzew po bokach szosy zastąpiły blaszane hale hurtowni i magazynów, wszechobecne billboardy.

Dziadek klął jeszcze pod nosem, usiłując zepchnąć wspomnienia głąb świadomości, gdy ujrzał, niedaleko już, żółtawe światła sodowych latarni i wielkie logo koncernu paliwowego. Chevy przed nim też zwalniał, mrugał czerwony kierunkowskaz.

 

***

 

Kawa, zgodnie z przewidywaniami, była paskudna. W dodatku w styropianowym kubku, który wprawdzie udawał filiżankę z kształtu, ale tylko udawał. I jej zapach nie przywodził żadnych wspomnień, nie przywoływał obrazów. Może poza obrazem palonej tektury, rozmoczonej w wodzie.

Dziadek sączył podejrzany płyn, nawet nie czarny, ale lekko bursztynowy, jak mocna herbata, z którą wszakże, prócz barwy, nie miał nic wspólnego. Nie spieszył się, godzina była na tyle późna, że mógł zostawić spokojnie swojego range rovera pomiędzy dystrybutorami, bez obawy, że ktoś nadjedzie, i zrobi awanturę.

Uśmiechnął się. To nie byłoby nawet najgorsze, takie stare bmw albo odwijany z drzewa golf, pełen miejscowych drechów. Byłaby jakaś rozrywka. Ale to środek tygodnia, nie gorączka sobotniej nocy. Nie ma co liczyć na nabuzowaną młódź wracającą z dyskoteki.

Spoglądał na swe odbicie w wielkiej szybie, z której nie spłynęły jeszcze do końca wszystkie krople niedawnego deszczu. Widział starszego, siwego faceta o zmęczonej, pochmurnej twarzy. Sennego sprzedawcę, który był wyraźnie wściekły, że ktoś mu głowę zawraca o takiej nieludzkiej godzinie. I jedynego, poza sobą, gościa, zgarbionego nad stolikiem faceta w nieokreślonym wieku. Ciekawe, co on tu robi, przemknęło mu przez głowę, skąd się w ogóle wziął. Na całej stacji nie było innych pojazdów, prócz terenówki, którą przyjechał, i lśniącego suburbana tuż przed nią. Chevy stał zaparkowany jakoś krzywo, Dziadek pomyślał, że jeśli nie wróci kierowca, trzeba będzie wyjeżdżać tyłem. Był zły na siebie, dopiero teraz uświadomił sobie, że zajęty tankowaniem nie przyjrzał się pasażerom minivana. Miał uporczywe wrażenie, że coś w wyglądzie samochodu mu się nie spodobało. Za nic nie mógł sobie uświadomić, co.

– Nieważne – mruknął pod nosem, i zaklął zaraz, tym razem w duchu, uświadomiwszy sobie, że znów mówi sam do siebie. Wariujesz, Morozow, skarcił się, głupiejesz od samotności, od...

Od tęsknoty? Której nigdy już nie zaspokoisz?

Gorąca kawa prysnęła na dłoń, kiedy bezwiednie zgniótł prawie styropianową filiżankę w wielkim łapsku. To przywróciło go do przytomności, serce uspokajało się, przestawało łomotać. Rozejrzał się dyskretnie, czy nikt nie spostrzegł, jak idiotycznie się zachowuje. W oczach sprzedawcy nie pojawił się choćby cień błysku zainteresowania.

Dziadek odetchnął z ulgą. Może jeszcze jakiś czas uda mi się nie zrobić z siebie ostatecznego durnia. Trzeba rozejrzeć się za robotą, taką, jak ostatnia. Nie tutaj, gdzie agencyjna psychoza osiągnęła stadium paranoi. Ale mało to krajów, gdzie można sobie postrzelać? I zmęczyć się tak, by zasypiać jak kamień, bez snów. I bez wspomnień.

Matylda powinna coś wiedzieć, pomyślał, trzeba do niej zadzwonić. Robi jakieś interesy z tymi dwoma wariatami, Borejką i Kwiatkiem, może będzie miała coś na oku. Albo choćby poradzi.

Zatęsknił nagle za dziewczyną, zapragnął choćby usłyszeć jej głos. Przypomniałby może o czasach, kiedy wszystko wydawało się prostsze. I szczęśliwsze. Sięgnął do kieszeni kurtki po komórkę, zastygł w pół ruchu. Nie, nie teraz, postanowił.

Oszukiwał się. Tłumaczył sobie, że przecież jest środek nocy, a nawet bliżej już do rana, nie wypada telefonować. Zdąży przecież, choćby jutro. To jednak nie była cała prawda.

Oddalili się od siebie. Oddalali coraz bardziej. Ostatnio rozmawiali... Zamyślił się chwilę. Tak, przed trzema tygodniami. Wysłuchał zdawkowych pytań, udzielił podobnych odpowiedzi. Sam zadał kilka. Równie zdawkowych. I kiedy w słuchawce zapadła nagła cisza, kiedy chciał już powiedzieć coś cieplejszego, zburzyć mur, który pomiędzy nimi wyrósł, usłyszał pożegnanie.

Chłodne i obojętne. Cześć, miło cię było usłyszeć. Zadzwoń kiedyś.

Poczuł ukłucie żalu. Ją też straciłem, uświadomił sobie całkiem spokojnie i chłodno. I wiedział już, że nie zadzwoni rano. Ani nawet kiedyś.

Dopijał resztkę paskudnego płynu ze zgniecionej, styropianowej filiżanki. Trzeba się zbierać, pomyślał, i zastygł ze wzniesionym do ust naczyniem, czując na sobie czyjeś spojrzenie. Nie chciał się odwracać, popatrzył więc na odbicie w szybie.

Zgarbiony człowiek w czarnym płaszczu wbijał w niego nieruchomy wzrok. Właśnie w odbicie, jakby przewidział, gdzie Dziadek za chwilę spojrzy, jakby chciał, by ich oczy się spotkały.

Czarne, wielkie punkty źrenic. Nieruchome, jak u ptaka.

Nieznajomy nagłym, szarpiącym ruchem odwrócił głowę. Dziadek powoli wypuścił powietrze. Odstawił pustą już filiżankę, zgniótł ją w garści. Zaczynasz wariować, przemknęła mu po raz kolejny ta sama myśl.

Wstał, skinął głową sprzedawcy, który nie raczył odpowiedzieć na ten gest, jakby go wcale nie zauważył. Może rzeczywiście nie dostrzegł, pochłonięty obserwowaniem wiszącego tuż pod stropem telewizora, który odbierał jakiś muzyczny kanał, chyba MTV. Z wyłączonym dźwiękiem.

Dziadek rozprostował z ulgą plecy, aż trzasnęło w krzyżu. Cisnął celnie zgniecione resztki kubeczka do kosza na śmieci. Stał jeszcze chwilę, zastanawiając się, czy nie kupić papierosów. Ale w gablocie za ladą nie dostrzegł uczciwych cameli, tylko białe paczki tych ponoć mniej szkodliwych. Ruszył do wyjścia.

Człowiek w czarnym płaszczu nie spojrzał nawet na niego. Wbił spojrzenie w brudny, pozalewany kawą, plastikowy blat. Dziadek poczekał, aż automatyczne drzwi rozsuną się przed nim, po czym wyszedł na zewnątrz i zaczerpnął głęboko w płuca haust chłodnego, przesyconego niedawnym deszczem, powietrza.

I wtedy uświadomił sobie, co poczuł, mijając zgarbionego nieznajomego.

Ciężki, duszący zapach mokrych piór.

 

***

 

Suburban wciąż stał przy dystrybutorach, wciąż krzywo zaparkowany, tarasując wyjazd. Dziadek sięgnął do kieszeni po kluczyki, idąc przez podjazd z betonowej kostki myślał niechętnie, że trzeba będzie się wycofywać. Żadna fatyga, ale był zły. Co za baran, przemknęło mu przez głowę, nie potrafi nawet równo stanąć. Nie jest przecież, psiakrew, u siebie. Przystanął na moment, popatrzył na motel nieopodal, którego reklama pobłyskiwała pulsującymi, kolorowymi światełkami. Paradise, przeczytał, i splunął. Niezwykle oryginalnie. Pewnie tam siedzi ten debil, pomyślał bez związku, i chla porządną kawę, nie taką, jak ja. Zresztą, co Amerykanin może wiedzieć o kawie.

Nacisnął guzik na breloczku, range rover pisnął, mrugnął światłami. Dziadek podszedł bliżej, ujął klamkę, by otworzyć drzwi. I zamarł.

Już wiedział, co nie pasowało mu w wyglądzie minivana. Chevrolet Suburban z przyciemnianymi, nieprzejrzystymi szybami miał najzwyklejszą, białą, polską tablicę rejestracyjną. I czerwone, nieprzepisowe, amerykańskie kierunkowskazy. Nikt nie zarejestrowałby tego wozu, mógłby jeździć najwyżej na próbnych blachach.

Chciał się odwrócić, chociaż zdawał sobie sprawę, że już za późno. Zamiast tego zdjął rękę z klamki, powoli, starając się, by dłonie były widoczne, położył je na dachu.

– Kurwa mać – zmełł pod nosem przekleństwo.

Ten, który podszedł z tyłu, umiał to robić rzeczywiście cicho. Dopiero teraz słuch Dziadka Mroza uchwycił delikatny chrzęst kamyka pod podeszwą.

Jasne światło zalało podjazd przy dystrybutorach. Zajazgotał rozrusznik, po chwili dał się słyszeć miarowy warkot silnika. Drugi chevy podjechał powoli, blokując wyjazd od tyłu.

– Gospodin Morozow.

To nie było pytanie. Człowiek, na którego Dziadek wciąż nie spojrzał, doskonale wiedział, z kim ma do czynienia. W głosie można było dosłyszeć nutkę triumfu.

Trzasnęły otwierane drzwi drugiego minivana. W świetle reflektorów Dziadek kątem oka zobaczył dwie czarne sylwetki. Wzniesione ręce, przedłużone czarnymi, tęponosymi konturami. Ingramy albo mini uzi.

Nawet nie czuł złości, tylko żal. No dobrze, musiał przyznać, trochę żalu też, do siebie, że mógł aż tak stracić czujność. Nie dostrzec wszystkich oznak, niepokojących szczegółów, które przecież wszystkie miał pod nosem, jak na talerzu.

Na każdego kiedyś przyjdzie pora, pomyślał filozoficznie, doskonale zdając sobie sprawę, że może już wyłącznie sobie pofilozofować. Jego desert eagle z pełnym magazynkiem leżał oddalony o niecały metr, oddzielony zamkniętymi drzwiami terenówki. Ale równie dobrze mógłby się znajdować na Antarktydzie na przykład, albo w innym, równie irracjonalnym miejscu.

– Za głupotę się płaci – mruknął Dziadek i odwrócił się powoli. Wciąż starając się, by dłonie były widoczne. Nie miał wprawdzie wielkich złudzeń, podpadł Amerykanom wystarczająco, by resztę życia spędzić w Guantanamo, odziany w gustowny, pomarańczowy kombinezon. I roześmiał się niespodziewanie, aż po twarzy stojącego przed nim człowieka w eleganckim garniturze przeleciał nikły cień zdumienia.

Resztę życia, pomyślał Dziadek Mróz. Cóż, w jego przypadku amerykańskie wyroki kilkuset lat więzienia nabierają nowych znaczeń.

Spoważniał, przyjrzał się uważniej przystojnej twarzy agenta. Facet był młody, czarniawy, w świetle reflektorów widać było przebijający mocny, aż siny zarost. Wzrok Dziadka rejestrował machinalnie szczegóły. Lekkie wybrzuszenie marynarki, mimo iż typ ubierał się u niezłego krawca, nie dało całkiem ukryć potężnej spluwy. Słuchawka z cielistego plastiku, prawie niedostrzegalna, cienki kabelek niknął za kołnierzem.

Secret Service, skonstatował Dziadek z rezygnacją. Albo inna organizacja, powołana po jedenastym września, tak cholernie tajna i profesjonalna, że jej agentów można było rozpoznać na pół kilometra, do tego stopnia wzbudzali respekt. Ciekawe, czego się doszukali, zastanawiał się. Kilku Saddamów, jednego bardziej oryginalnego niż drugi? A może wpadli wreszcie, z jakiego powodu rozpoczęli tak naprawdę tę bezsensowną wojnę? Wszystko jedno, wszystkie drogi i tak prowadzą do Guantanamo.

– Gospodin Pawło Morozow? – powtórzył agent Tym razem zabrzmiało to na tyle pytająco, że Dziadek zdecydował się odpowiedzieć.

– Nie, Myszka Miki – odparł nonszalancko. Nie miał złudzeń, ale nie miał też zamiaru ułatwiać. – Co, nie poznajecie?

Uśmiech przemknął po twarzy agenta i zaraz znikł. Trzasnęły drzwi range rovera, jeden ze szperających w środku zaśmiał się krotko.

– Wy mnie tu, Morozow, nie podskakujcie – uciął sucho agent. Mówił po polsku, bez wyczuwanego śladu obcego akcentu. Ale wyglądał na Włocha z pochodzenia, czarnowłosy, o smagłej cerze. Albo może Portorykańczyka. W każdym razie, południowy typ.

Sięgnął w zanadrze. Dziadek sprężył się, choć przecież nie spodziewał się, iż smagłolicy typ wyjmie spluwę i zastrzeli go na miejscu. Ale ten wyjął tylko dużą odbitkę, mało pogniecioną. Popatrzył uważnie, przeniósł wzrok na twarz Dziadka.

– Nie, nie wyglądasz na Myszkę Miki – stwierdził z zadowoleniem. – Natomiast na Morozowa, i owszem. Wsiądziesz sam, czy mamy cię skuć i wrzucić przemocą? Uszkodziwszy nieco wprzódy, jeśli będziesz stawiał opór?

Dziadek rozluźnił mięśnie. To nie miało sensu, zdawał sobie sprawę. Złapali go, jak mawiali kumple ze Specnazu, z opuszczonymi gaciami. I mógł najwyżej rozbić sobie mordę, gdyby próbował uciekać z nogami skrępowanymi w kostkach.

I w dodatku obciach. Mimo to spróbował jeszcze.

– A to niby dlaczego? Kim wy w ogóle jesteście? Co do mnie macie? I jakie macie prawo działać tu, na tym terenie?

Smagłolicy uśmiechnął się ze znużeniem. Widać nie raz prowadził już takie rozmowy. Kiedyś może go bawiły, teraz musiał już tylko wypełnić obowiązek.

– Po kolei, Morozow, skoro ci tak na tym zależy... – zaczął.

Dziadek udawał, że słucha z zainteresowaniem. Stał pozornie spokojnie, ale wszystko się w nim gotowało. Zwłaszcza kiedy z samochodu, przeszukiwanego teraz przez dwóch tajniaków, dobiegł trzask, który mógł bezbłędnie rozpoznać jako odgłos zapalanego ronsona. Nie dość, że wsadzą do pierdla, może zabiją nawet, pomyślał melancholijnie, to jeszcze i zapalniczkę podpierdolą

– Jesteśmy tajni, więc nie musimy ci się legitymować. Spytasz, dlaczego tajni? Odpowiedź jest prosta. Bo tak.

Agent skrzywił wargi w kpiącym uśmiechu.

– Czekasz, aż odczytamy ci twoje prawa? No fuckin’ way, Morozow. Nie masz żadnych.

Trzasnęły drzwiczki range rovera. Dwaj tajniacy zakończyli przeszukanie. Ten, który rozmawiał z Dziadkiem, stał nieruchomo, jakby na coś czekał.

I doczekał się. W Dziadku Mrozie obudziła się wreszcie bunt. Będzie co będzie, raz kozie śmierć.

– Mam wsiadać? – parsknął zapalczywie. – To się okaże! Prędzej mnie diabli porwą...

Urwał, ujrzawszy, że smagłolicy agent nie uśmiecha się już, tylko śmieje pełną gębą, demonstrując garnitur równiutkich, białych zębów.

– Diabli porwą, powiadasz, Morozow? – spytał tajniak, wciąż krztusząc się od śmiechu. – To da się zrobić...

Dziadek poczuł, jak na obu ramionach zaciskają mu się silne palce.

 

***

 

Od kierowcy i agenta na przednich siedzeniach oddzielała Dziadka gruba szyba. Wyglądała na kuloodporną, ale gdyby nawet nie wierzył, to i tak nie miałby jak sprawdzić. Drzwi suburbana naturalnie nie posiadały klamek od środka.

Nie mógł nawet wyglądać. Okna minivana, przynajmniej z tyłu, były nieprzejrzyste, zupełnie jak z zewnątrz, lśniły nieprzenikniona czernią.

I co ja mam, kurwa, zrobić? – zastanawiał się Dziadek z ponurą desperacją. Kiedyś wydawało mu się, że jest przygotowany na wszystko. I był. W obcasie jego buta krył się uniwersalny wytrych, którym mógłby otworzyć każde, klasyczne kajdanki. Zaś na wypadek, gdyby związano mu ręce plastikową, zbrojoną kewlarem taśmą, miał inną niespodziankę.

Uśmiechnął się krzywo i przesunął końcem języka po siekaczach. Przypomniał sobie ów dzień przed laty. Iżewskij Awtomobilnyj Zawod, w którym, jak sama nazwa wskazuje, produkowano znakomite czołgi. Zapach rozgrzanego żelaza, stary mechanik, który pamiętał chyba jeszcze czasy zaraz po rewolucji. Pisk szlifierki kątowej, którą ów zacny człowiek szlifował Dziadkowi nowe koronki na siekaczach, z pierwszorzędnego karborundu.

Wszystko na nic. Agenci, w swej perfidii, nie skuli mu rąk. Ani tradycyjnymi kajdankami, ani plastykową taśmą.

Dziadek usiłował się zorientować, dokąd jadą. Ale z tylu widział tylko kawałek przedniej szyby, nie mógł dostrzec żadnych charakterystycznych punktów. Skręcili zresztą z szosy na boczne drogi, chevrolet kołysał się i podrzucał na wybojach. Światła reflektorów wydobywały z mroku pnie drzew, czasem rozwalające się opłotki. Mignął ukośny krzyż, zanim podskoczyli na szynach, na niestrzeżonym przejeździe kolejowym.

Nie warto się wysilać, postanowił Dziadek. Dojedziemy na miejsce, to się zobaczy. A raczej dolecimy. Nie wiedzieć czemu, wyobrażał sobie, że podróż zakończy się na tajnym, wojskowym lotnisku. Samochód wjedzie w ciemną czeluść, podniesie się za nim rampa, i C-17 wyruszy w daleki, transatlantycki lot. A potem – witaj, Kubo. Szkoda tylko, że po niewłaściwej stronie zasieków.

Co ma być, to będzie, pomyślał, i rozchmurzył się nieco. Agenci byli perfidni, nie skuli rąk. Ale nie okazali się aż tak perfidni, żeby zabrać piersiówkę. Odkręcił metalowy korek, pociągnął spory łyk. Tego właśnie było mu trzeba.

Poczuł, jak znów wracają mu siły. Jak uchodzi pesymizm i zmęczenie. Cóż, pomyślał zadzierżyście, pociągając znowu, nie wiecie, kogoście złapali. Jeszcze się przekonacie.

Agent obok kierowcy odwrócił głowę. Dziadek widział teraz jego ciemny profil, ostry i wyrazisty, z dużym, garbatym nosem. Uniósł metalową flaszeczkę w parodii toastu. Z satysfakcją dostrzegł, jak grdyka tajniaka poruszyła się gwałtownie.

Dobrze ci tak. Kolejny łyk spłynął przez przełyk, grzał miło w żołądku. Nie był to wprawdzie Biały Niedźwiedź, napój prawdziwych wojowników. Ale bimber, który Bizoń z Waflem Cztery pędzili w chłodnicy pomocniczego agregatu prądotwórczego też miał swoją moc.

Dziadek rozparł się na siedzeniu, jakby jechał limuzyną na spotkanie z producentem filmowym. Co ma być, to będzie.

 

***

 

Nie dojechali na żadne lotnisko. Całą noc tłukli się po wertepach, aż Dziadek, ukołysany wstrząsami samochodu, zasnął smacznie, tuląc do piersi pustą już, blaszaną piersiówkę.

Obudził się dopiero, kiedy chevrolet zatrzymał się nagle. Dniało już, wstawał pochmurny, wiosenny dzień. Dziadek przetarł oczy, ze złością potrząsnął pustą flaszką. Zaczynało go suszyć.

Przez przednią szybę mógł dostrzec kawałek wysokiego, żelaznego ogrodzenia. Jedno skrzydło bramy. I ochroniarza, który niczym się nie wyróżniał, ponury facet w czarnym mundurku. Mógłby pilnować wszystkiego, od supermarketu poczynając, na supertajnej bazie wojskowej kończąc. Rozmawiał teraz przez komórkę, popatrując na oczekujące przed bramą samochody.

Obaj agenci na przednim siedzeniu też ożywili się nieco. Dziadek mógł się im wreszcie lepiej przyjrzeć. Aż zmrużył z niedowierzaniem oczy, było w nich obu coś niepokojąco znajomego. Wyglądali wręcz na braci swojego szefa, o ile oczywiście facet od dowcipów o prawach człowieka był szefem. W każdym razie sprawiał takie wrażenie.

Tajniacy byli ciemnolicy, smagli, o ostrych, wyrazistych rysach. Teraz, nad ranem, ich policzki pokrywał mocny zarost. Dziadek poskrobał się z namysłem po głowie. Coraz więcej znaków zapytania, ale też coraz mocniejsze wrażenie, że coś się zaczyna układać.

Strażnik skończył rozmowę. Schował telefon, machnął przyzwalająco ręką. Skrzydło bramy poczęło się przesuwać po niewidocznych rolkach. Nie zdążyło jeszcze znieruchomieć, kiedy suburban minął już ogrodzenie. Za nim podążał drugi.

Pod oponami zazgrzytał żwir. Minivany toczyły się wolno alejką, która wiodła raczej przez park niż przez ogród. I to rozległy park, nieźle utrzymany, jak mógł Dziadek zauważyć. Mignęła mu przez chwilę sylwetka człowieka, który grabił zawzięcie zeszłoroczną trawę. Przez plecy ogrodnik miał przewieszony karabin szturmowy, jakiś rzadki sprzęt, Dziadek nie zdołał nawet rozpoznać typu.

Ale i ogrodnik przywodził na myśl południowca.

Jeszcze jeden zakręt, i przed maską suburbana wyłonił się budynek. Jak się należało spodziewać, był to stylowy pałacyk, o ścianach porośniętych bluszczem. Wrażenie psuły wielkie talerze anten satelitarnych na rozległym tarasie.

Dziadek nie zdążył się bliżej przyjrzeć. Siła odśrodkowa rzuciła go w bok, zaklął głośno, kiedy blaszana piersiówka, którą wciąż bezwiednie ściskał w dłoni, upadła na podłogę. Kierowca zatoczył fantazyjny łuk, i brutalnie depnął hamulec. Minivan znieruchomiał, po chwili ucichł cichy pomruk silnika.

Klnąc pod nosem, Dziadek macał po podłodze w poszukiwaniu flaszki. Kątem oka widział ostry profil agenta za kuloodporną szybą z przodu. Tajniak był wyraźnie ubawiony.

Trzasnęły zwolnione zamki w drzwiach. Ktoś z zewnątrz ujął klamkę, do wnętrza wpadł rześki, chłodny powiew wiosennego poranka. Pachniało zgrabionymi liśćmi, mokrą ziemią. I czymś jeszcze. Dziadek Mróz zmarszczył nos, węsząc niczym wyżeł. Zapach budził jednoznaczne skojarzenia.

– A niech was wszyscy... – mruknął i urwał. Omal nie roześmiał się na głos.

Poczekaj no, dodał w myśli, teraz już naprawdę wściekły. Niech no tylko się okaże, że mam rację.

Nie czekał, aż agent na zewnątrz poprosi, by wysiadł. Tak naprawdę nie czekał nawet, aż drzwi otworzą się do końca. Pchnął je brutalnie, z całej siły, i uśmiechnął się tylko pod wąsem, czując jak w coś uderzają. I słysząc bolesne stęknięcie.

Wygramolił się powoli. Stanął obok chevroleta, przeciągnął się, aż trzasnęło w stawach. Nocna podróż w nieznane dała mu mocno w kość. Obok agent w garniturze i słuchawką w uchu rozcierał ramię. Nie wyglądał na szczęśliwego.

– Prosimy, panie Morozow – mruknął wreszcie z uprzejmą nienawiścią w głosie. Gestem wskazał, by Dziadek ruszył przed nim.

Ten ani drgnął. Utkwił w tajniaku nieruchome, kpiące spojrzenie swych bladoniebieskich, poczciwych na pozór oczu. I milczał.

– Prosimy – powtórzył smagłolicy. Już zaczynał zdawać sobie sprawę, że nie udało się do końca. Nie całkiem dobrowolny gość już się zorientował.

– Nie zapomniałeś o czymś? – spytał chłodno Dziadek, potwierdzając jego przypuszczenia. Wyciągnął rękę, otwartą dłonią ku górze. I czekał.

Po smagłej twarzy tajniaka przebiegł ledwie wyraźny skurcz. Zmrużył głęboko osadzone, ciemne oczy, ocienione krzaczastymi, zrośniętymi brwiami. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

Wreszcie, z ociąganiem, agent przymknął powieki. Uniósł rękę, pstryknął palcami. Siwe wąsy Dziadka zadrgały, wargi rozciągnęły w nieznacznym uśmiechu. Za jego plecami zaskrzypiał żwir.

Bez słowa, nie spuszczając wzroku z tajniaka przed sobą, wysunął rękę w tył. Poczuł znajomy ciężar.

Uważnie przyjrzał się broni, zważył ją w ręce. Wyglądało, że wszystko jest w porządku. Chwilę stał bez ruchu, spoglądając, jak połyskuje niebieskawa oksyda. Tajniak przed nim zmarszczył brwi, wyraźnie zaniepokojony. Cofnął się o krok, śledząc poczynania siwego, zwalistego mężczyzny. W jego piwnych oczach zamigotało coś na kształt niepokoju.

Szczęknął przeładowywany pistolet. Pora na ostateczny test, pomyślał Dziadek i uśmiechnął się złośliwie. Ryzykowny, ale cóż, jest ryzyko, jest zabawa...

Uniósł powoli broń, zaszurał żwir, kiedy rozstawił nogi. Ugiął kolana. Wielki, izraelski pistolet wymagał, by traktowano go z szacunkiem, nie wybaczał lekceważenia. Lewa dłoń spoczęła na kabłąku osłony spustu, zanim jeszcze przyrządy celownicze zgrały się w samym środku klatki piersiowej agenta, któremu uśmiech całkiem już spełzł z twarzy. Smagłolicy cofał się niepewnie, strzelał oczami na lewo i prawo. Śmiesznym, zdawałoby się bezcelowym gestem wyciągnął przed siebie otwartą dłoń, poruszył wargami, jakby chciał coś powiedzieć, dokładnie w chwili, kiedy palec Dziadka zgiął się płynnie na spuście.

Desert eagle kopnął potężnie. Niewątpliwie było to złudzenie, ale Dziadkowi wydawało się, że tajniak zdążył kwiknąć z przestrachem, w tej krótkiej chwili, kiedy pocisk opuścił sześciocalową lufę i podążył do celu.

– Auć! – Okrzyk bólu przeszył powietrze zanim jeszcze wybrzmiało grzmiące echo wystrzału, a wyrzucona łuska uderzyła z brzękiem o karoserię suburbana. Ciemnolicy agent stał chwilę, potrząsając dłonią. Jego twarz pobladła nagle, tym wyraźniej widać było ciemny, mocny zarost. Po czym tajniak włożył dłoń miedzy uda i, skrzywiony, począł drobnym kroczkiem obiegać samochody. Coś mruczał pod nosem, niewątpliwie nie były to błogosławieństwa.

Dziadek, zmrużył oczy, popatrzył pod nogi. Nie musiał długo szukać, pocisk leżał nieopodal, pomiędzy ziarenkami żwiru i większymi kamyczkami. Wyglądał na nienaruszony.

Gdzieś z boku dobiegły powolne oklaski.

– Nie zawiodłem się na tobie, Morozow. – Rozległ się znajomy głos, drżały w nim nutki wesołości. Dziadek spoważniał, ale nie odwrócił się nawet. – Zawsze musisz sprawdzić.

Tajniak przestał już biegać dokoła samochodów. Przysiadł w otwartych drzwiach suburbana, zerkał z nienawiścią, hołubiąc obolałą dłoń.

– A tobie, durniu, mówi coś pojęcie "energia wylotowa"? – W znajomym głosie zabrzmiała irytacja. – Przecież to nie żadna zasrana dziewiątka, tylko .44 Magnum. Ile razy mam powtarzać? Nie dłonią, tylko na klatę, na klatę...

Smagłolicy kiwnął tylko głową.

– Na drugi raz zapamiętasz – pocieszył go Dziadek dobrodusznie. Wetknął wielki pistolet za pasek. Pokiwał jeszcze z politowaniem głową, choć przecież nie miał żadnych powodów, by współczuć nieszczęsnemu agentowi. Po czym odwrócił się powoli, spojrzał w stronę pałacyku.

Stojący w połowie szerokich, marmurowych schodów mężczyzna oblókł twarz w profesjonalnie nieszczery i przymilny uśmiech. Skłonił się ceremonialnie.

– Zapraszamy, gospodin Morozow. Czym chata bogata i tak dalej...

Dziadek skrzywił się tylko. Wciąż stał bez ruchu.

– Masz ciekawe metody zapraszania gości, Abbadon – stwierdzi cierpko.

Szatan błysnął zębami. Jego uśmiech wyglądał tym razem na szczery.

– A gdybym po prostu zadzwonił, przyjechałbyś? – spytał.

Chwilę trwało milczenie. Dziadek przygryzł siwego wąsa, popatrzył spod oka na diabła w eleganckim, drogim garniturze. Po czym też się roześmiał.

– Nie – przyznał szczerze. – No dobra, Abbadon, nie będziesz chyba gościa trzymał na dworze? Przejdźmy może do kuszenia... hm... Do interesów.

 

***

 

– Odpowiedź brzmi – nie.

Szklanka stuknęła w pokryty drogim fornirem blat biurka. Sam mebel był ogromny, ale pasował do gabinetu – też wielkiego, o bezpretensjonalnym owalnym kształcie.

– Ostrożnie – zatroszczył się szatan. – Nie porysuj...

Dziadek spojrzał kpiąco na zaniepokojonego gospodarza. Obawy były uzasadnione, trunek, który właśnie pili, był dość agresywny chemicznie.

– No dobra, wiem, że masz to biurko na stanie. – W jego tonie zabrzmiały pojednawcze nuty.

Był gotów wybaczyć szatanowi wiele, kiedy tylko sekretarka o olśniewającej urodzie wniosła tacę z trunkami. A właściwie jednym gatunkiem trunku, który dziwnym zbiegiem okoliczności przypadł niegdyś do gustu również gospodarzowi.

– A żebyś wiedział, że mam – burknął szatan z rozdrażnieniem. – Stary kutwa, nie dość, że obcina budżet, to jeszcze wszystkiego pilnuje osobiście. Wszechwiedzący, cholera, nawet protokołu zniszczenia nie można napisać.

– Mówisz o Szefie? – spytał Dziadek cicho. – Nie bluźnij.

Abbadon potrząsnął głową, zaskoczony. Kaszlnął, jadowicie błękitny alkohol, o zupełnie innym pierwotnym przeznaczeniu, palił nawet diabelskie gardło.

– No co ty, Pawło – zaprzeczył szybko, z nagłym zażenowaniem.

Zerknął odruchowo na portret Szefa, który wisiał za nim na ścianie, jak w każdej porządnej instytucji rządowej. Dziadek podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Na portrecie Szef zbliżał palce do wyciągniętej dłoni Adama.

Trzeba przyznać, że ma dobrego portrecistę, przemknęło Dziadkowi przez głowę. Naturalnie, była to tylko reprodukcja.

– Jakżebym śmiał – sumitował się Abbadon, gładząc machinalnie obleczoną w nylon łydkę sekretarki, która przycupnęła skromnie na rogu wielkiego biurka. – O szefie zaopatrzenia mówię...

Cień złości przemknął po przystojnej twarzy szatana.

– Bo pomyśl tylko, Pawło. – W głosie zabrzmiała irytacja, i poczucie niezasłużonej krzywdy. Tak wielkie, że Dziadek z trudem powstrzymał uśmiech. – Przecież to czysta złośliwość, szefem zaopatrzenia zrobić archanioła. Ech, kłody pod nogi...

Nie udawał zdenerwowania. Ręka drżała mu lekko, kiedy przechylił butelkę w kształcie szklanej góry lodowej.

– O, przepraszam – zreflektował się i sięgnął po szklankę gościa. Zabulgotały nalewane perfumy polarne misie, zalśniły przejrzystym, jadowitym błękitem. W powietrzu rozszedł się niezrównany zapach, którego nie można z niczym pomylić, i zmieszał z dyskretnym aromatem siarki.

Dziadek pociągnął spory łyk.

– Do rzeczy, Abbadon – ponaglił gospodarza. – Mów, co masz jeszcze do powiedzenia. Bo późno się robi, a jeszcze musicie mnie odwieźć.

Szatan spojrzał spod oka. Gładził nogę sekretarki, teraz już w okolicy kolana. Dziewczyna, najwyraźniej znudzona, wyglądała przez ogromne okno, na park, po którym snuły się czarne postaci agentów.

– A co, chcesz posłuchać? Przecież już odmówiłeś?

Dziadek Mróz zerknął na niego z rozbawieniem, ostentacyjnie przeniósł spojrzenie na opróżnioną dopiero w połowie butelkę.

– Aż tak bardzo mi się nie spieszy – oświadczył godnie. – Możesz nawijać dalej, posłucham, z samej uprzejmości. Chociaż i tak nie skorzystam.

Szatan skrzywił się lekko.

– Nie bądź taki pewien – zripostował. – Na razie była relacja, kusić dopiero zaczynam.

W oku gościa pojawił się nagły błysk. Przygasł szybko.

– Nie masz mnie czym kusić, Abbadon – powiedział Dziadek oschle. – Już nie masz.

Zapadła cisza. Dłoń Abbadona znieruchomiała na udzie sekretarki.

– Wiem, Pawło – powiedział miękko szatan. W jego głosie dało się słyszeć prawdziwe, niekłamane współczucie. – Naprawdę rozumiem.

Dziadek poruszył szklanką, błękitny płyn zakołysał się, spłynął po ściankach naczynia.

– I nie roztkliwiaj się – uciął. – Nie znoszę tego.

Diabeł pokiwał głową.

– W porządku – odparł. – Tak dla porządku tylko wspomnę... Żebyś wiedział, że gram uczciwie.

Popatrzył twardo na rozmówcę. Po raz pierwszy na jego przystojnej twarzy można było zobaczyć solenną powagę. I nic poza tym.

– Nie mogę cię tym kusić. Nie mam takiej mocy. Nikt nie ma, poza...

Zawiesił głos. Skinieniem głowy wskazał portret Szefa.

– Zapomnij, Abbadon. – Dziadek pochylił głowę, zalśniły krótko ostrzyżone, siwe włosy na poznaczonej bliznami czaszce. – Nie proszę o protekcję. Nie sprzedam za to duszy.

W oczach szatana zamigotało profesjonalne zainteresowanie. Ukrył je szybko, opuszczając powieki.

– Przecież nie możesz – powiedział po chwili. – Jesteś nieśmiertelny.

Palce Dziadka zacisnęły się na szklance.

– Jestem – powiedział. – Więc skończ już.

– W porządku. – Rozłożył ręce szatan. Gość podziękował mu krótkim skinieniem głowy. Dopił resztkę trunku, sięgnął po butelkę.

– Nie krępuj się, Abbadon – powiedział. – Opowiadaj. Chętnie jeszcze raz posłucham.

I jeszcze raz odmówisz, pomyślał diabeł, i z trudem powstrzymał złośliwy uśmiech. Jeszcze tym razem...

– No dobrze. – Przybrał oficjalny wyraz twarzy. Popatrzył groźnie na sekretarkę, która obciągnęła spódniczkę i złożyła wargi w ciup. – No to jeszcze raz...

Wstał z fotela z szerokim, skórzanym oparciem. Zapewne kuloodpornym, jak i szyby w oknach owalnego gabinetu, grube, zielonkawe w odcieniu. Żaden poliwęglan, uczciwe, grube, hartowane szkło pancerne.

– Jak wiesz, Pawło... – Szatan urwał, spojrzał pytająco. – Mogę mówić tak do ciebie?

– Jak ci wygodniej, Abbadon – Dziadek machnął lekceważąco ręką. – Powiedzmy, to moje nom de guerre.

Poskrobał się po siwej szczecinie, porastającej czaszkę.

– Ale muszę chyba zmienić – mruknął z zastanowieniem. – Bo skoro już takie dupki je znają, jak ci twoi agenci...

Abbadon skrzywił się lekko, ale nie zareagował.

– Mnie możesz nazywać M – poinformował i uśmiechnął się skromnie.

Politura wielkiego biurka znalazła się w niebezpieczeństwie, kiedy Dziadek omal nie parsknął przez wąsy przełykanym właśnie polarnym misiem.

– Jak? – spytał, z trudem utrzymując powagę. – Nie odbiło ci czasem? Nie przedawkowałeś telewizji? A może zmieniłeś imię? Na Mephistopheles?

– Nieważne – zmieszał się M, do niedawna Abbadon. – Na czym to myśmy...

Dziadek dolał sobie do szklanki, skwapliwie zapominając dopełnić naczynie gospodarza. Perfumy już się kończyły.

– Na kolejnym, wspaniałym przedsięwzięciu, które właśnie rozkręcasz, Abbadon – podsunął usłużnie. – I do którego, nie wiedzieć z jakich powodów, uznałeś za stosowne mnie zaprosić.

– Nie wiesz? – Popatrzył chytrze szatan i momentalnie przełączył się w tryb kuszenia. – Przecież jesteś dobry, ba, najlepszy. I przecież lubisz to robić.

– Nie lubię – przerwał Dziadek sucho. – I już.

Szatan zastygł na chwilę z otwartymi ustami, zaskoczony. Ale już za chwilę uśmiechnął się jeszcze bardziej profesjonalnie i jeszcze bardziej obleśnie.

– Ostatnie trzy miesiące spędziłeś, szkoląc jakichś młodziaków, Morozow – powiedział rzeczowo. – Wiem, stary, kawaleryjski koń usłyszał trąbkę, chrapy mu drżą, do boju się zrywa. Pułkowniku Morozow, larum grają! A ty się nie zrywasz? Na koń nie siadasz?

Urwał.

– No i co się tak gapisz?

Istotnie, Dziadek przyglądał mu się, jakby po raz pierwszy w życiu widział diabła w garniturze.

– Zapomniałeś dodać o nieprzyjacielu w granicach – stwierdził sarkastycznie. – I zdecyduj się. Albo stary koń, albo na koń.

Abbadon milczał chwilę, pocierał z namysłem brodę.

– No dobrze... Widzę, że tak się nie da, więc posłuchaj...

Dziadek Mróz miał już dość. Nalał sobie resztę polarnych niedźwiadków, wypił jednym haustem, po czym otarł siwe wąsiska.

– Nie, teraz ty posłuchaj – odparł twardo. – Robiłem to, bo coś trzeba robić. Czymś wypełnić pustkę, poza którą nie ma nic. Rozumiesz? Bo może się komuś na coś przydam, komuś pomogę. A tylko to umiem. Nauczyć, jak przeżyć. I dawać gnojom prezenty. Ale teraz to robi byle hipermarket.

– A wasza misja? – wpadł mu w słowo szatan. – Czynienie świata lepszym, eliminowanie hipokryzji i oszustwa?

Śmiech zabrzmiał gorzko.

– I po co ja ci to mówię, Abbadon? Jaka misja? Przecież to mrzonki, kompleksy i trauma małej dziewczynki, która stała się, niepostrzeżenie, kobietą. Samooszukiwanie.

Rozejrzał się z nagłą irytacją.

– Napiłbym się jeszcze – burknął. – Skoro już mamy rozmawiać.

Szatan skinął na sekretarkę, która wydawała się być pochłonięta piłowaniem paznokci.

– Poza tym, jacy "my"? Przecież, kurwa, wiesz, co się stało. Nie zawracałbyś mi dupy, gdybyś nie wiedział. Nie ma już "nas". Skończyło się.

Kolejny szklany korek, ozdobiony figurką białego niedźwiedzia, spoczął na biurku. Na dobrze schłodzonej butelce w kształcie góry lodowej osiadała matowa rosa.

Obaj chwilę milczeli. Szatan, by nie spłoszyć, nie kusić zbyt natrętnie. Dziadek starał się ukryć zażenowanie. Ta rozmowa za bardzo zaczynała przypominać wizytę u psychoanalityka.

– Widzisz, nie zdążyłem ci powiedzieć wszystkiego – zaczął Abbadon wreszcie. – Bo może i ty odnajdziesz cel. Czego ci szczerze życzę.

Jego rozmówca pokręcił tylko z powątpiewaniem głową.

– Przecież sam nas kiedyś odwodziłeś od naszej, jak to powiedziałeś, śmiesznej krucjaty – przypomniał z ironią. – Mówiłeś, że na świecie jest prawdziwe zło, nie durne, nieszkodliwe już przecież bajeczki, w które nie wierzą nawet dzieci. Poza może tymi najbardziej skrzywdzonymi, jak Matylda. I co, zmieniłeś nagle zdanie? Bo twoje polityczne układy nie wypaliły? Dostałeś łomot od aniołów, a co gorsza Szef przesunął cię do gorszej roboty?

Szatan skrzywił się kwaśno, przypomniawszy sobie niemiłe wydarzenia. Ale nic nie powiedział. Słuchał dalej.

– I co teraz? Dostałeś budżet na jakąś durną agencję, bo już nie było co z tobą zrobić? Bo ludzie przestali wierzyć w szatana, a tobie nie udało się kupić żadnej duszy od lat?

Zerknął złośliwie na diabła, i aż się zdziwił. Na wzmiankę o handlu duszami twarz Abbadona drgnęła, nie potrafił ukryć nagłego błysku pożądliwości. Przypominał przez moment narkomana na głodzie, czy raczej nałogowego hazardzistę, który spłukał się już dawno do ostatniej nitki, a teraz spogląda tęsknie na drzwi lokalu bukmachera.

Ciekawe, przemknęło Dziadkowi przez głowę. Skrupulatnie zanotował ten szczegół w pamięci, choć nie wiedział zupełnie, do czego może się przydać.

– Opowiadasz mi o agencji – podjął. – O nieograniczonych środkach, wsparciu rządów, a nawet samego szefa. Udajesz kogoś, kim nie jesteś, boś naoglądał się za dużo filmów. Twoi ludzie...

Uśmiechnął się mimo woli.

– Twoje pomniejsze diabełki udają Secret Service, rozbijają się samochodami, które w tym kraju można rozpoznać na kilometr. Szkoda, że nie udają tajniaków z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Burkina Faso, byłoby jeszcze śmieszniej. A ty? Każesz się nazywać M, ja pewnie mam zostać komandorem?

Wskazał ruchem głowy na sekretarkę, która udawała, że nie dociera do niej coraz gwałtowniejsza wymiana zdań.

– A ona to kto, Moneypenny? Jesteś żałosnym amatorem, Abbadon, ot co!

Dziadek parskał gniewnie przez chwilę. Gospodarz słuchał, bębniąc palcami po blacie. Panował nad sobą znakomicie, o jego wściekłości świadczyły tylko nikłe smużki dymu, wydobywające się z nozdrzy i uszu. Oraz bruzdy, jakie pazury zostawiły na fornirze.

– Skończyłeś? – spytał pozornie spokojnie. – To się mylisz. Nazywamy ją Hella, też ładnie.

Sekretarka uśmiechnęła się, po czym ułożyła wargi w zgrabne kółeczko. Dym z uszu szatana zgęstniał na chwilę.

– Tego, o czym to ja... – Abbadon wrócił do rzeczywistości. – A, Hella. W rzeczywistości nazywa się Kasia Frędzelek, niedawno jeszcze pracowała w monopolowym. Nie, nie jest diablicą ani sukkubem. Ale ma kwalifikacje.

– Widzę – odparł sucho Dziadek. Kwalifikacje były aż nadto widoczne.

– Mylisz się. – Potrząsnął głową szatan. – Nie o te chodzi. Ona skończyła kurs komputerowy, i nieźle zna francuski.

– Nie wątpię.

– Przestaniesz wreszcie przerywać? – zirytował się gospodarz. – Jesteśmy agendą międzynarodową. I według statutu powinniśmy zatrudniać siły miejscowe, dla wspomagania gospodarki krajów zacofanych. Na to idzie kasa z Brukseli, Szef nie będzie przecież finansował wszystkiego.

– Dostajecie kasę z Unii? – cmoknął Dziadek z podziwem. – No, no...

Zresztą, pomyślał, nie ma się co dziwić. W końcu kto może uzyskać dotację, jak nie sam diabeł?

– Nieważne – dodał po chwili. – I tak nie skorzystam. Definitywnie, Abbadon.

Szatan sapnął tylko, oczy błysnęły mu czerwienią niczym lekko uszkodzonemu Terminatorowi.

– Kaśka, wynocha! – rzucił. – Ale już, musimy zostać sami.

– Nazywam się Hella – prychnęła sekretarka. Ale posłusznie zniknęła za drzwiami, odbierając Dziadkowi możliwość podziwiania jej kwalifikacji.

– No wreszcie – sapnął Abbadon. – Możemy swobodnie pogadać. Rozpuszczona dziewucha, ale nie uwierzysz, co...

– Uwierzę – przerwał Dziadek bezlitośnie. – We wszystko uwierzę. Ale chyba nie o tym chcesz swobodnie rozmawiać?

Podsunął szklankę. Jednak szatan pokręcił przecząco głową. Zdecydowanym ruchem wetknął szklany korek w szyjkę dopiero co napoczętej butelki.

– Nic z tego – oznajmił szorstko. – Część artystyczna skończona, zaczynamy oficjalną. Nie mogę siedzieć z tobą w nieskończoność, mam napięty harmonogram.

Krzaczaste brwi jego gościa uniosły się w wyrazie udawanego zdziwienia. Ale nie padł żaden komentarz.

– Teraz będzie serio – obwieścił szatan. – Wiesz już, że Szef powołał tę agencję, i na jej czele postawił najlepszego kandydata. Znaczy mnie – uściślił.

Machnął ręką, jakby chciał od razu rozwiać wszelkie wątpliwości.

– Może kiedyś usłyszysz, że to naciski polityczne. Albo że dostałem kopniaka w górę. Nie wierz w to, Szef nie robi takich błędów.

Znów popatrzył na portret na ścianie.

– Może wydaję ci się śmieszny – przyznał. – Może istotnie, lubię tę robotę, za bardzo lubię. Jej atrybuty, duży gabinet, duży budżet. Sekretarkę z dużymi...

Urwał na chwilę, uśmiechnął z rozmarzeniem. Ale za moment spoważniał.

– Lubię – powtórzył. – Ale jestem zawodowcem. Nie wątpisz chyba w personalne decyzje Szefa?

Tani chwyt, przemknęło przez głowę jego rozmówcy. Ale coś w tym jest. Słuchał teraz uważniej.

– To ty jesteś amatorem, Morozow. – Szatan podkreślił wagę swych słów, uderzając pięścią w blat. Kostki jego dłoni, porośniętej na grzbiecie długimi, czarnymi włosami, pozostawiły w drewnie wyraźnie wgłębienia. – Ty i Matylda. Owszem, chcieliście dobrze, ale popatrz, jak się to skończyło?

Dziadek poderwał się z fotela. Jego rumiana zwykle twarz pobladła, wydawało się, że zaraz rzuci się na szatana.

– Skończ już! – wysapał. Abbadon pokręcił głową, uśmiechnął się z politowaniem.

– Nie, to ty skończ, Pawło – powiedział z lodowatym spokojem. – Przestań udawać, że cokolwiek udało wam się osiągnąć. Owszem, jakieś drobiazgi. Stuknęliście parę stworków, tych bardziej obrzydliwych. Ale nieznaczących.

Jego smagła twarz lśniła od potu. Może spowodowanego nadużyciem błękitnego eliksiru, który i na szatana miewał piorunujące działanie. A może wysiłek, który wkładał w kuszenie, był rzeczywiście spory.

– Już wiesz, Pawło, że na świecie są bajki dla dorosłych. Złe, mroczne, i zawistne. Udało wam się obudzić coś, co drzemało ukryte głęboko. Żądne krwi i zemsty, rozczarowane i gniewne. I przegraliście.

– Skończ. – W głosie Dziadka drżała prośba.

Szatan pokręcił głową.

– Przegraliście wszyscy. Ona straciła życie. Ty największą miłość. Wszyscy straciliście cel i sens.

To prawda, przemknęło Dziadkowi przez głowę. Skurwysyn czyta chyba w moich myślach. Już dawno do tego doszedłem, nie tylko ja zresztą.

– Ja mogę ci pomóc coś odzyskać. – Abbadon uznał, że wystarczy zmiękczania, minął czas kija, nadszedł czas marchewki. Przystąpił do kuszenia. – To nie jest czas samotników, Pawło, te czasy minęły. Skończyła się epoka amatorów, wolnych strzelców, tylko organizacja pozwala odnosić sukcesy. Zaplecze, logistyka, rozpoznanie. Zresztą, co ja ci będę tłumaczył, sam jesteś fachowcem.

Dziadek poderwał głowę, spojrzał na kusiciela. Oczy szatana, przecięte pionowymi szparkami źrenic, przypominały oczy węża. Abbadon nieźle wczuwał się w rolę.

– Mam przystąpić do was? – spytał Dziadek Mróz z powątpiewaniem. – Po co? Nie powiesz przecież, że Szef nagle zabrał się do tępienia bajeczek? Przecież to bzdura...

Bezradnie potarł brodę. Nic już nie rozumiał.

– I co zaoferujesz w zamian? Zemstę? Nie, przyjacielu, zemściłem się sam. I nie jest mi od tego lżej.

Szatan uśmiechnął się szeroko. Już nie musiał udawać, zwierzyna sama lazła w sidła. Jednak nie wyszedłem z wprawy, pomyślał zadowolony, umiem kusić. Ech, żeby tak jeszcze jakąś duszyczkę kupić, nawet maleńką i plugawą...

– Pozwolisz, że odpowiem najpierw na pierwsze pytanie – zaczął spokojnie, pilnując, by nie wpaść w ton nadmiernego, przedwczesnego może jeszcze, triumfalizmu. – Jak już wiesz, są i bajki dla dorosłych...

Popatrzył na reakcję, ale rozmówca tym razem nie dał niczego po sobie poznać. Nieco speszony ciągnął dalej.

– Są groźne. I w ogóle, wiesz, ze światem coś się źle dzieje. Kryzys wartości. – Dość dziwnie to zabrzmiało w ustach szatana, ale Abbadon się nie przejął. – Sam zresztą wiesz, ot, choćby w Afryce, mogłeś się sam przekonać. I wiesz już, że magia niekoniecznie czyni zło. Może stanąć naprzeciw chciwym korporacjom. Przeciwstawić się imperialistycznym knowaniom. Stanąć na drodze neokolonializmu, globalizmu i podżegaczom wojennym.

– Miej litość, Abbadon, Fidelowi takie głodne kawałki wciskaj – przerwał Dziadek. – Albo Kadafiemu. Jeśli nie zauważyłeś, to informuję, że Mur Berliński padł lata temu.

Szatan speszył się, ale tylko trochę. Istotnie, przyznał w duchu, dałem się ponieść retoryce. Ale i Dziadek poczuł się nieswojo. Jak ona się nazywała? – usiłował sobie przypomnieć.

– Nundá mla wátu – szepnął cicho, do siebie. Diabeł dosłyszał, rozpromienił się radośnie.

– No widzisz, zaczynasz łapać. – Zatarł włochate łapska. – Zaczynasz kapować. Niekoniecznie wszystko, co bajkowe, jest złe. Niekoniecznie trzeba je zaraz odstrzelić. Ale są też stwory, nawet bogowie pomniejsi, którzy zasługują na dziewięć gramów w łeb.

Abbadon, chyba nieświadomie, znów zaczął wpadać w zimnowojenną retorykę.

– A nasz Szef jest Szefem zazdrosnym! – Wzniósł oczy do nieba. – Nie może na to pozwalać, by plugastwo łby plugawe unosiło. I po to jesteś nam potrzebny, Morozow. Ty, i Matylda, bo oferta dotyczy was dwojga. Koniec z amatorszczyzną, będziecie robić to, co dotąd, co zawsze chcieliście. Ale w sposób zorganizowany.

Umilkł, bębnił tylko niecierpliwie pazurami po blacie. Spod szponów pryskały drzazgi i wióry.

Dziadek milczał długo. Nie patrzył nawet na kusiciela. Zmarszczył czoło.

Szatan usunął się dyskretnie, jakby zawieszał swą obecność aż do podjęcia decyzji. Z całych sił walczył z pokusą, by nie podsłuchać myśli rozmówcy.

Wreszcie decyzja została podjęta.

– Nic z tego, Abbadon. – Wypalone, bladobłękitne oczy Dziadka ziały pustką. – Naprawiaj sobie świat, jak chcesz. Ale beze mnie.

Wstał zdecydowanie.

– Odwiezie mnie ktoś? Obiecałeś – przypomniał.

W owalnym gabinecie uniósł się swąd siarki. Szatan zgrzytnął zębami, z odgłosem przypominającym szlifierkę kątową, wgryzającą się w stalowy kształtownik. Z ust sypnęły mu się skry, ślepia zajarzyły krwawo. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie, ale zebrał wszystkie siły, by się opanować.

Podszedł do Morozowa, położył mu ciężką dłoń na ramieniu. Powstrzymał pokusę, by wbić szpony w ciało. Trudno, pomyślał, skoro inaczej się nie da...

– Widzisz, przyjacielu... – zaczął powoli, ważąc słowa. – Ja jestem od kuszenia. Roztaczam perspektywy, świetlane, łudzę i zwodzę. Ale i dotrzymuję słowa, bo to interes. Szatański, ale zawsze interes. Ale co ja mam z tobą, kurwa, zrobić, skoro ci na niczym nie zależy?

Splunął ze złością. Plwocina zalśniła jadowitą, fluorescencyjną żółcią niczym jucha ksenomorfa, poczęła z sykiem wypalać dziurę w drogim, perskim dywanie. Abbadon roztarł ją niedbale podeszwą.

– Jesteś pieprzonym zombie, Pawło! – Z głosu diabła przebijała teraz długo tłumiona wściekłość. – Żywym trupem, choć nieśmiertelnym.

Zatoczył się, odepchnięty silnym ramieniem. Przez chwilę obaj wpatrywali się w siebie, dysząc ciężko. Oczy Dziadka stały się lodowate, ślepia szatana błyszczały złowrogo.

– Odpierdol się ode mnie, diabełku.

– Ani myślę. Siadaj na dupie i słuchaj. Może zmądrzejesz.

Morozow wprawdzie nie usiadł, ale odprężył się nieco. Zaczęła do niego docierać cała ironia sytuacji. Szatan zatroszczył się o zbawienie.

– Nie znoszę tego robić – mruknął Abbadon. – To nie w moim stylu, ja jestem od obiecywania. Nie lubię moralnych szantaży, rób tak, nie rób tego. Bo inaczej pójdziesz do piekła.

Zaśmiał się, jak przystało na tego, kim był. Demonicznie.

– Nie pójdziesz, bo nie ma miejsc. Moce przerobowe się kończą. Od szantażu zaś, obecnie bez pokrycia, są aniołki.

Chciał znów splunąć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, widząc wypaloną w dywanie dziurę. Przypomniał sobie poniewczasie, że w tym roku budżetowym nie przewiduje się już zakupów wyposażenia biurowego.

– Nie przestraszę cię piekłem, Pawło – powiedział ze znużeniem. – Ty już jesteś w piekle, sam je sobie stworzyłeś. Ale owszem, mam środki nacisku, możesz to nazwać szantażem.

Dziadek popatrzył uważnie.

– Co, zaciekawiłem cię? – Roześmiał się szatan. Spoważniał zaraz. – Wiedziałem, że dasz się złapać. Ale nie blefuję, naprawdę mam na ciebie haka.

Odwrócił się do biurka, nacisnął przycisk interkomu.

– Pójdziemy do operacyjnego, i sam się przekonasz. Potem... Potem jestem się gotów założyć o co chcesz, że zostaniesz z nami.

– Przegrasz – odparł Dziadek chłodno. Ale sam już nie był taki pewien.

Szatan wskazał drzwi zapraszającym gestem.

– Jeszcze jedno – dodał z ironicznym uśmieszkiem, zanim gość ruszył się z miejsca. – Nie jesteś zaprzysiężony, rozumiesz zatem, że jeśli się jednak nie zdecydujesz, będę musiał poważnie rozważyć możliwość zabicia cię. Gwoli zachowania tajemnicy.

– Zaryzykuję – mruknął Morozow i ruszył do drzwi.

Nie obejrzał się. Nie widział więc, że na twarzy szatana igra zwycięski uśmieszek.

 

***

 

W bezokiennym, podziemnym pokoju operacyjnym unosiła się ledwie uchwytna woń ozonu. Rzędy jarzeniówek, wpuszczone w sufit, oświetlały długi, konferencyjny stół.

Przed wygaszonym monitorem, na obrotowym krzesełku, drzemał zwinięty w kłębek tłusty, rudy kot. Nie poruszył się nawet, kiedy weszli.

Na jego widok smagła twarz Abbadona pociemniała. Szatan podskoczył do krzesła, kopnął w nie z całej siły.

– Mulciber! – wrzasnął.

Kot, tak niecnie i z nagła obudzony, morfował niezdarnie.

– Miau! – wrzasnął, nie całkiem jeszcze zdając sobie sprawę, co się właściwie dzieje, choć już przybrał swoją właściwa postać. – To znaczy, melduję...

– Zamknij swoją kocią mordę, Mulciber – wycedził zwierzchnik z wściekłością. – Znowu spałeś na służbie.

Pomniejszy diabeł, z dalszego kręgu, zapadł się w sobie pod jego spojrzeniem.

– Ja tylko... Miau... To znaczy...

Abbadon machnął ręką.

– I tylko obciachu narobiłeś. – Był autentycznie zły. – Przy gościu, co on sobie o nas pomyśli?

Niedbały podwładny spuścił głowę, nie próbował się już tłumaczyć. Puszysty ogon, którego nie zniknął przez zapomnienie, wił się nerwowo, zamachiwał na boki.

Gniew Abbadona ulotnił się tak szybko, jak się pojawił.

– Trzy tygodnie łapania myszy poza kolejnością – oznajmił szatan tonem suchym i nieodwołalnym. – Zaraz, głąbie, po służbie – dodał, widząc jak uszy Mulcibera wydłużają się i porastają sierścią. – Teraz będziesz potrzebny.

– Tak jest – miauknął służbiście diabeł.

– No to psik! – Uśmiechnął się złowrogo szatan. – To znaczy, odmaszerować. I schowaj ten ogon.

Mulciber westchnął z ulgą i odmaszerował. Daleko nie miał, na kręcone krzesełko przed komputerem. Ogona nie schował, podwinął tylko pod siebie.

– Siadaj, Pawło. – Abbadon wskazał gościowi fotel, kiedy już wysapał całą złość. – Siadaj i patrz.

Dał znak pomniejszemu diabłu. Mulciber przebiegł palcami po klawiszach. Świetlówki pod sufitem pociemniały, wreszcie zgasły i pokój operacyjny pogrążył się w mroku. Zajaśniał kolorowo obiektyw projektora.

Byli przygotowani, zrozumiał Dziadek. Ten cholerny kocur wie, co robić.

Dalej nie zdążył nawet pomyśleć. Serce podskoczyło mu gwałtownie, kiedy na ekranie zobaczył zdjęcie. Dobrze znana twarz, z pozoru pospolita, w okularach o cienkich, złotych oprawkach. Zapadła mu w pamięć, po raz ostatni ją widział wykrzywioną złością, przez ułamek sekundy, kiedy cisnął już święty granat ręczny. I liczył do trzech. Albowiem nie do dwóch, ani nie do czterech miał liczyć.

– Pliwnik – dobiegł z mroku spokojny głos Abbadona. Nieco nonszalancki, jakby szatan siedział właśnie w sali wykładowej i tłumaczył coś leniwym studentom, z których większość i tak niczego nie zapamięta.

– Używał ostatnio imienia Ihor, choć tak naprawdę Pliwnik to jego właściwe miano. Stary, zapomniany bóg, od skarbów ukrytych w ziemi. Diamentów, złota, innych bogactw. Ty znałeś go już jako oligarchę.

Dziadek usłyszał w ciemności złośliwy śmiech szatana.

– Nadal od bogactw. Teraz od ropy naftowej. Pojmujesz już, Morozow, jak narozrabiałeś?

Zaczynał pojmować. Ale wciąż bronił się przed oczywistym.

– Przecież go zabiłem? – Zabrzmiało to jak pytanie. Już nie był pewien.

– Owszem, zabiłeś – zachichotał szatan. – Mrocznych bogów też można wykończyć, zwłaszcza jak się użyje nowoczesnej technologii. Ale nie w tym problem, jak się domyślasz. Kłopot jest z konsekwencjami.

Fotel zaskrzypiał, kiedy Morozow poruszył się gwałtownie.

– Nie interesują mnie konsekwencje – prychnął pogardliwie. – Wiem, powiesz mi o destabilizacji rynku. O bezpieczeństwie energetycznym. O komisjach parlamentarnych...

Urwał na chwilę, głośno przełknął ślinę.

– To wszystko mnie gówno obchodzi, Abbadon. Chciałem jego krwi, zapłaty, i mam gdzieś konsekwencje, chociaż domyślam się, jakie są. Wiesz, nawet na poligonie czytam gazety. W latrynie, zanim się nimi podetrę.

Sapał gniewnie. W dodatku zaczynało go suszyć, był coraz bardziej zły.

– Skończyłeś? – spytał spokojnie szatan.

Dziadek pokręcił gwałtownie głową, choć pomyślał, że w ciemności i tak rozmówca tego nie zobaczy. Zresztą, kto go tam wie...

– No i co tak kręcisz łbem, Morozow? – Abbadon zirytował się wreszcie. – Powiedz jak człowiek, co masz do powiedzenia. Wyrzuć to z siebie, a od razu będzie ci lepiej.

Psychoanalityk się znalazł, przemknęło Morozowowi przez głowę. W porządku, jak chcesz.

– Mam to w dupie – oświadczył kategorycznie. – To ty chcesz naprawiać świat, nie ja. I naprawiaj sobie, ile chcesz, skoro masz na to nawet unijną dotację. Ale beze mnie.

Popatrzył w ciemność, tam, gdzie domyślał się twarzy szatana.

– Moja wojna się skończyła – dodał.

Od komputera, przed którym siedział Mulciber, dobiegło coś na kształt złośliwego miauknięcia. Dziadek nastroszył się gniewnie. Na co sobie pozwala, kot pierdolony. Prawie powiedział to na głos.

– Mówisz o konsekwencjach, Pawło – powiedział kpiąco szatan. – Nie obchodzą cię, bo cię nie dotyczą, prawda? Masz je, excusez le mot, w dupie? – Nagle zaczął wysławiać się elegancko.

Morozow milczał.

– Mylisz się. – Usłyszał po chwili chłodne zapewnienie. – Bardzo się mylisz.

Szatan pstryknął palcami. Zdjęcie uśmiechniętego Pliwnika zniknęło z ekranu jak zdmuchnięte, zastąpiło je inne. Na widok którego Dziadek aż podskoczył.

Z fotografii spoglądały na niego przenikliwe, nieruchome, ptasie oczy. Wydawało mu się, że znów czuje przenikliwy, duszący odór mokrych piór.

– Co jest, kur... – prychnął.

– Lelek – odparł spokojnie szatan. – Jeden z sług Pliwnika. Może zamieniać się w ptaka albo też jest ptakiem, na jedno wychodzi. Paskudne stworzenie. A jest ich więcej.

Zamilkł na chwilę. Mulciber kliknął myszą, pojawiło się następne zdjęcie. Pliwnik w otoczeniu sylwetek w czarnych płaszczach. I następne. Pliwnik przy limuzynie, obok Lelek, kształt, który trzymał w ręce, nieprzyjemnie przypominał AKR.

– Byłeś w GRU, Pawło. – To nie było pytanie, to było stwierdzenie. Dziadek aż podskoczył.

– Skąd, kurwa, wiesz?!

W głosie diabła zabrzmiało rozbawienie.

– Z akt, naturalnie – wyjaśnił pobłażliwie. – Nie, nie z tych, co myślisz. Z kartoteki Szefa. Szef na każdego ma teczkę. Nieważne zresztą. Ale powinieneś zatem wiedzieć, że KGB, w końcu konkurencja, zatrudniał dziwnych osobników. Tak, Lelki też tam pracowały, Pliwnik szykował się na nowe czasy, potem byli jak znalazł. I znakomicie wiedzą, co robić po jego śmierci. Mają cel i konsekwentnie go realizują.

Zadźwięczało szkło. Morozow poczuł, jak szatan wkłada mu w dłoń szklankę. Poczuł znajomy, mocny zapach.

– Tu się nasze cele zaczynają pokrywać, Pawło. Moja agencja musi powstrzymać Lelki, zanim narozrabiają jeszcze bardziej. A tak się składa, że twoja wojna się wcale nie skończyła, one polują na ciebie. W imię zemsty, naturalnie, to lojalne ptaszki, i pamiętliwe. Chcą cię wykończyć.

Abbadon zawiesił głos.

– Ciebie i Matyldę – dodał niedbale.

Chwilę trwała cisza.

– Poradzę sobie – odparł wreszcie Dziadek ochryple. – Zawsze sobie radziłem, nie potrzebuję...

Przerwało mu pstryknięcie palców.

– Mulciber!

Diabełek miauknął potakująco. Przez chwilę słychać było charakterystyczny dźwięk klawiatury.

– Patrz!

Tym razem to był film. Krótki, niespełna minutowy. Morozow patrzył szeroko otwartymi oczyma. Kiedy projekcja dobiegła końca, poprosił opanowanym głosem, by odtworzyć jeszcze raz.

Nie czuł, że szklanka pękła w bezwiednym uścisku, i krew z rozciętej dłoni kapie na dywan.

 

***

 

Nawet solidne drzwi z patentowanym zabezpieczeniem antywłamaniowym nie wytrzymają trafienia z RPG. Błysk, dym jeszcze nie zdążył się rozwiać, kiedy w ciemną czeluść wejścia wpadają czarne sylwetki. Okna rozbłyskują ognikami wystrzałów.

I gasną. Przez chwilę nic się nie dzieje.

Wreszcie wychodzą. Prawdziwi zawodowcy, spokojnie podpinają pełne magazynki, zanim broń zniknie w fałdach czarnych płaszczy.

Samochody odjeżdżają. I obraz zamazuje się, czernieje, kiedy optyka kamery nie nadąża z dostosowaniem się do rozbłysku wybuchu.

 

***

 

– Gdybym mógł, zabiłbym cię, Abbadon. Gołymi rękoma.

Już tylko rezygnacja. Pustka, większa niż kiedykolwiek. Najpierw Jagoda, teraz ona.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś wcześniej? Chciałeś, żebym miał jeszcze lepszy powód do zemsty? Chciałeś mieć dobrze motywowanego agenta? I pozwoliłeś, żeby ją dopadli?

Potrzaskiwały startery świetlówek, w pokoju operacyjnym zrobiło się jasno. Szatan milczał, spoglądał prosto w ściągniętą, poszarzałą nagle twarz Dziadka Mroza.

– Dlaczego na to pozwoliłeś, skoro wiedziałeś? Naprawdę, jesteś tylko diabłem...

Morozow tępo wpatrywał się w blat stołu konferencyjnego. Nie miał złudzeń, z takiego zamachu nikt nie wychodzi żywy.

Nie ma Matyldy. I to znów twoja wina, głupi dziadu.

Abbadon uniósł rękę, pstryknął palcami.

– Mulciber?

– Tak, szefie?

– Kiedy był zrobiony film?

Diabeł przy komputerze poskrobał się w głowę. Kliknął myszą.

– Zaraz... Już sprawdzam...

A co to, kurwa, ma za znaczenie, myślał tępo Dziadek. Jeszcze nie czuł bólu, czy żalu, był jak ogłuszony.

– Zaraz... – mamrotał Mulciber. – Już, mam... Pojutrze.

Chwilę trwało, zanim do Morozowa dotarło, co usłyszał. Poderwał głowę.

– Kiedy?! – wykrzyknął.

– Pojutrze – Uśmiechnął się ciepło szatan. – Chodź, Pawło, świeże powietrze dobrze ci zrobi.

 

***

 

Lekki wiaterek niósł ze sobą rześką wilgoć. Zapach traw, budzących się do życia po zimie, cierpką woń zgrabionych liści. Zapach wiosny.

Dziadek Mróz odetchnął głęboko. I poczuł, że musi zaraz przysiąść na marmurowych schodach, tak drżą mu kolana. Opóźniona reakcja, pomyślał.

Obok usadowił się Abbadon. Podetknął Morozowowi pod nos otwartą paczkę.

– Pal, niech ci będzie na zdrowie – zaprosił.

Ten nie odmówił. Zaciągnął się głęboko.

– Jak to zrobiłeś? – spytał. Nie musiał wyjaśniać, o co chodzi.

– Wytłumaczę przez analogię. – Roześmiał się szatan pobłażliwie. – Mocarstwa mają satelity szpiegowskie, i to zazwyczaj wystarcza. Ale czasem zachodzi sytuacja, że to nie wystarcza. Trzeba zaryzykować, ponieść większe koszty. I wtedy wysyła się U-2 albo nawet Aurorę. Nikt tego nie lubi, bo trzeba sporo załatwiać, uzasadniać...

Wydmuchnął misterne kółko dymu. Potem kwadracik.

– I tu jest tak samo. Więc się nie przyzwyczajaj. Mamy spore możliwości techniczne, wystarczy się zwrócić do Szefa. Naturalnie, drogą służbową...

Dziadek pokiwał głową ze zrozumieniem i mimowolnym podziwem. Szatan nie musiał już więcej tłumaczyć. Można było wyobrazić sobie tę przerażająca ilość formularzy, które musiał wypełnić. Kosztorysów, które odpowiednie czynniki musiały zaopiniować.

– Dziękuję – powiedział Morozow po prostu.

– Zależało mi – przyznał Abbadon i wydmuchnął tym razem zgrabny trójkącik. – Polubiłem tę dziewczynę. – Uśmiechnął się lubieżnie i zaraz odwrócił się, złowiwszy podejrzliwe spojrzenie Dziadka.

– Poza tym, chcę was mieć w zespole – dodał po chwili. – Nieźli jesteście.

Chwilę spoglądali obaj na minivany zaparkowane na podjeździe. Na ogrodnika z karabinem szturmowym na plecach. Dziadek zmrużył oczy, przyjrzał się uważniej. Wydawało mu się, że to prototypowy stoner.

– Dobrze – powiedział po chwili. – Wygrałeś zakład. Jeśli mi się uda, jeśli wyjdziemy oboje cało, postaram się ją namówić. Może rzeczywiście w tym, co powiedziałeś, jest jakiś sens.

Abbadon klepnął go radośnie po plecach.

– Jest – zapewnił. – Sam się przekonasz. To znaczy, przekonacie się oboje – poprawił się zaraz.

– Może – przyznał Morozow obojętnie. – Ale zrobię to po swojemu.

Szatan nie wyglądał na zachwyconego. Ale kiwnął głową.

– Dobrze – zgodził się. – Krakowskim targiem, weźmiesz dwóch moich. Jako, powiedzmy, oficerów łącznikowych.

Uniósł dłoń, uprzedzając protesty.

– Niech się uczą chłopaki.

Wiedział, że taka argumentacja trafi Dziadkowi do przekonania. Nie pomylił się.

– Mulcibera już poznałeś – dodał. – Mammona też. To ten, co chciał dłonią powstrzymać .44 Magnum.

Morozow roześmiał się.

– No, ten się już czegoś nauczył. – Spoważniał. – Dobra, czasu mało. Masz tu gdzieś telefon?

Nie musiał dodawać, że chodzi mu o bezpieczną, zabezpieczoną przed podsłuchem linię.

– I jeszcze jedno – zawahał się. – Naprawdę ci dziękuję. Nie sprzedam ci duszy, ale możesz na mnie liczyć.

Smagłe policzki Abbadona pociemniały jeszcze bardziej. Szatan po prostu się zarumienił.

– A na ch...cholerę mi twoja dusza? – spytał zmieszany.

Dziadek nie odpowiedział. Ale obiecał sobie, że postara się załatwić Abbadonowi jakąś parszywą duszyczkę do kupienia. Niech i stary drań ma jakąś przyjemność.

 

***

 

Nad polaną z wolna zapadał zmrok. W oddali, przez rzadkie zarośla, przebijały światła samotnego domu. Posesja znajdowała się z dala od wsi, na samym skraju lasu.

Lodziarz spojrzał na zegarek. Zdążyli o czasie.

– No, chłopaki, wyciągać sprzęt – rozkazał. – Musimy być gotowi.

Naciągnął kominiarkę na twarz. Miał zaufanie do Morozowa, ale gdzieś w głębi duszy podejrzewał, że cała akcja jest nielegalna.

Cholernie nielegalna, mimo błogosławieństwa pułkownika Bizonia.

Z furgonetki dobiegło ciche przekleństwo, coś stuknęło o karoserię. Major zmarszczył brwi.

– Ciszej! – syknął.

Nie opuszczał go niepokój. Wprawdzie Bizoń autoryzował akcję, ale wiele było niewiadomych. Major wiedział, że będzie musiał z kimś współdziałać, z kimś, kogo na oczy nie widział. Że nie będzie wsparcia. I że to nie ćwiczenia.

Jednak w głębi duszy tliło się podejrzenie, że to jednak kolejny test. Bo kto to słyszał, żeby do mossbergów ładować śrutową, myśliwską amunicję? A do peemów wcale.

Jak oznajmił pułkownik, amunicję dostarczy Morozow. Specjalną. Bo i specjalni są przeciwnicy.

Spojrzał jeszcze raz na zegarek. Nie zdążył pomyśleć, że po raz pierwszy chyba, odkąd go zna, Morozow się spóźnia. Najpierw zobaczył, potem usłyszał jak nad polaną przemknął cień, ciemniejszy od nieba. Zaszumiały gałęzie, szarpane podmuchem wirnika.

Teraz, kiedy już widział kształt jetrangera, słyszał cichy łoskot wytłumionych łopat. Dziób śmigłowca, niekształtny, najeżony naroślami czujników, przywodził na myśl latającego smoka.

Specjalna wersja, zdążył pomyśleć Lodziarz, zanim jeszcze płozy zawisły metr nad polaną. Pilot był szkolony, starał się nie dotknąć ziemi w przygodnym terenie, w trawie mogły czyhać niemiłe niespodzianki, w rodzaju min przeciwpiechotnych.

Ciemne sylwetki zeskakiwały z otwartych drzwi, biegły śmiesznie przygięte, choć tarcza wirnika obracała się dużo wyżej. Kiedy trzecia z nich znalazła się na ziemi, śmigłowiec wyprysnął w górę, ponad korony drzew. Pochylił się w zawadiackim wirażu i błysnął na pożegnanie światłami pozycyjnymi.

Pierwszy do furgonetki dobiegł Morozow. Był w pełnym rynsztunku, prócz empepiątki dźwigał śrutówkę, stary, radziecki jeszcze półautomat. Jego ludzie zatrzymali się za nim.

– Gotowe? – spytał Morozow bez żadnych wstępów.

– Tak jest – odparł Lodziarz. Obaj Wafle stanęli obok.

Jeden trącił drugiego w bok. Major spojrzał karcąco zanim komandos zdążył cokolwiek powiedzieć.

– Celem jest dom – zaczął Dziadek Mróz improwizowaną odprawę. – Mamy go chronić, a raczej osobę w nim przebywającą. Przeciwnik przybędzie za...

Popatrzył na zegarek, na którym migające cyferki odliczały wstecznie sekundy.

– Za mniej więcej osiemnaście minut. Liczebność nieznana, ale w granicach naszych możliwości.

Popatrzył na komandosów.

– To nie ćwiczenia, chłopaki. Włóżcie cegły do kamizelek, oni będą mieli AKR. Sam kewlar nie pomoże.

Lodziarz pokiwał głową.

– Tego nas nauczyłeś. – Uśmiechnął się, zęby błysnęły w wycięciu kominiarki. – Ale oni nie mają w ogóle kamizelek.

Wskazał dwie postaci za plecami Morozowa.

– Oni nie potrzebują – uciął sucho Dziadek. – I dlatego idą pierwsi, jakby co.

Major otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Jeden z Wafli zachichotał nerwowo.

– Chłopaki... – zaczął Dziadek Mróz, a w jego głosie brzmiała solenna powaga. – Być może zobaczycie rzeczy, o jakich wam się nawet nie śniło. Ale pamiętajcie, na wszystko pomaga siła ognia. Nie wolno ich wpuścić do domu. Za wszelką cenę.

Przerwał na chwilę, uśmiechnął się. Jego twarz jaśniała w mroku, nie wysmarował twarzy kamuflującą szminką, nie miał nawet kominiarki.

– Strzelajcie do wszystkiego, co się rusza. I do wszystkiego, co lata. Macie śrut?

Lodziarz przytaknął.

– Do ptaków też? – spytał. To miał być żart, ale major spostrzegł, że jednak się nim nie okazał.

– Zwłaszcza do ptaków – odparł poważnie Morozow. – Strzelajcie, żeby zabić. Ruszamy.

Odwrócił się bez słowa, pobiegł między drzewa, lekko, jakby ubyło mu nagle co najmniej trzydzieści lat.

 

***

 

Zjawili się punktualnie, jak na zamówienie. Czarne samochody nie zdążyły jeszcze stanąć, kiedy już wyskakiwali w biegu, przypadali do ziemi. Podbiegali skokami, kryjąc jeden drugiego. Znać było zawodowców.

Pierwsza seria z MP-5 przydusiła ich trochę, w pół drogi do bramy. Od strony samochodów błysnęły ogniki wystrzałów. Mieli wsparcie, i to cięższej broni niż AKR.

Lodziarz skulił się za podmurówką ogrodzenia, kiedy seria z erkaemu wgryzła się w płot, odłupała jasne drzazgi. Wychylił się nieco, czerwone kółko holograficznego celownika objęło niewyraźną sylwetkę. Nacisnął spust.

Erkaem wypluł długą, niemierzoną serię. Widać palec strzelca zacisnął się w śmiertelnym skurczu. Bliżej poderwał się jakiś kształt, Lodziarz błyskawicznie przerzucił broń. Wymierzył w sam środek biegnącej postaci.

Mógłby przysiąc, że trafił. Ale człowiek, a w zasadzie coś dziwnego, biegło dalej. Rozpadało się w biegu na fragmenty, które zamiast upaść na ziemię, wzbijały się w górę.

Kołowały wściekle, darły się skrzekliwymi głosami.

Małe, czarne ptaki. Lelki.

Major przez chwilę myślał, że oszalał, nie wytrzymał napięcia walki i osunął się w obłęd. Ale na szczęście przypomniał sobie słowa Morozowa, i już wiedział, po co targa ze sobą mossberga naładowanego śrutowymi nabojami na kaczki.

Huknął pierwszy, basowy strzał, i pikujący ptak zniknął w kłębie pierza. Lodziarz wymierzył w drugiego, słyszał, jak zawtórowała mu stara dwunastka Dziadka Mroza.

Kątem oka widział, jak następne cienie, jeszcze ludzkie, przeskakują ogrodzenie. Przez głowę Lodziarza przemknęła wątpliwość, czy aby na pewno dadzą radę. Czy Morozow nie przeliczył się z siłami.

 

***

 

Dziadek Mroz kopnął resztki drzwi, wysadzone wybuchem granatu kumulacyjnego. Za sobą słyszał już tylko głęboki huk śrutówek i wściekły wrzask kołujących ptaków.

Spełnił się najgorszy scenariusz, Lelkom udało się wedrzeć do domu. Nie wiedział nawet, ilu.

Wpadł do jasno oświetlonego hallu. Omiótł pomieszczenie lufą śrutówki.

Czysto.

Przekroczył leżące ciało w czarnym płaszczu. Pocisk zniósł całą czaszkę Lelka, mózg i krew spływały ze ściany. Zginął tak szybko, że nie zdążył się zdezintegrować.

Dalej, gdzie zaczynały się schody, było ciemno. Dziadek zamarł na chwilę. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie popełnia szaleństwa, szarżując tak bez wsparcia. Ale nie miał wyboru. Komandosi Lodziarza i dwa diabły mieli teraz pełne ręce roboty na zewnątrz. Ci ostatni, jak zauważy z mimowolnym uznaniem, radzili sobie znakomicie.

Nie miał wyjścia, zdawał sobie sprawę. Niepokój szarpał mu trzewia. Zmełł pod nosem przekleństwo, ruszył ku ciemnym schodom.

Stopnie zatrzeszczały, kiedy biegł w górę. I w połowie drogi złowił podwójny błysk u samego szczytu schodów.

Ogień wylotowy prawie go oślepił. Nie słyszał nawet wystrzałów, poczuł tylko potężne uderzenie w pierś, które wyparło mu dech z płuc. W oczach pociemniało, nagle wydało mu się, że jest lekki jak piórko, wręcz leci w powietrzu.

I leciał. Prawie z samego szczytu schodów.

Kurwa, tak głupio, błysnęła jeszcze myśl, zanim zwalił się z łoskotem na posadzkę.

Ciemność.

 

***

 

Przytomność wracała powoli, ból promieniował na całą klatkę piersiową. Dziadek czuł, że ktoś rozpina mu kamizelkę, trzasnęły rzepy.

Ostrożnie! – chciał krzyknąć, kiedy zakłuło dotkliwie. Ale z jego ust wydobył się tylko cichy charkot.

– W porządku, Pawło – Poznał głos Lodziarza. I poczuł ulgę. W tonie majora wyczuł euforię, uniesienie zwycięskiej potyczki. Już wiedział, że się udało.

Zdążyli.

Otworzył zaciśnięte powieki, przez chwilę nie mógł skoncentrować wzroku na pochylonej nad sobą twarzy.

– Kto... – zakaszlał. – Kto mnie dostał?

Mógł już zobaczyć, że Lodziarz się uśmiecha. Major ściągnął kominiarkę. Jego oczy błyskały wesoło w spotniałej twarzy.

– Ona – odpowiedział po prostu.

Dziadek odepchnął jego ręce. Spróbował usiąść. Udało się, choć przez chwilę widział tylko wirujące, czerwone płatki.

Matylda siedziała na podłodze. Na umorusanej, czarnej od spalonego kordytu twarzy łzy wyżłobiły jaśniejsze smugi.

Ociężale wstał, podszedł do niej. Opadł na kolana, objął niezdarnie. Nie odsunęła się, przylgnęła do niego całym ciałem. Na policzku poczuł gorące łzy.

– Już dobrze... – powiedział miękko. – Nie płacz.

Zadrżała.

– No i co, Morozow – pogadywał Lodziarz. – Będziesz teraz cegły wkładał, co? Pewnie byś się nawet ze schodów nie spieprzył. Tak sam kewlar nie wystarczył, będzie się teraz żeberka leczyć...

– Już dobrze – powtórzył Dziadek.

– Ech... – major machnął ręką. – Nawet nie słuchasz. Chłopaki, wychodzimy, co tak będziemy tu sami sterczeć.

Pod podeszwami butów zachrzęściło rozbite szkło.

– Mulciber, nie baw się ptaszkiem...

Diabeł popatrzył z urazą na majora. Odrzucił ze wstrętem zakrwawione, pierzaste ścierwo. Ruszył za nowymi kolegami.

 

***

 

Przed domem walały się wystrzelone, tekturowe łuski. Fruwały, unoszone wiatrem, czarne pióra.

Z dala, od szosy, narastał jęk syren.

Dziadek wyszedł przed dom, z dziewczyną uwieszoną jego ramienia. Utykał lekko.

No, za stary jestem na to wszystko, pomyślał. Po prostu za stary. Matylda ścisnęła lekko jego dłoń.

– Nie jesteś – zapewniła.

Był zbyt rozbity i obolały, by zastanawiać się, czy mówił na głos, czy może dziewczyna podsłuchuje jego myśli. A może po prostu mnie zna, przemknęło mu przez głowę.

– Będzie już dobrze? – spytała cicho. Przygarnął ją do siebie.

– Będzie – odpowiedział cicho. – I wiesz, mamy znów pracę. Razem.

Nie zaprotestowała, choć nie wiedziała wcale, czy odpowiedział na właściwe pytanie. Milczała chwilę.

– Jaką? – spytała wreszcie.

– Niezłą, i w branży. – Roześmiał się i zakaszlał, kiedy zakłuły popękane żebra. – Taki, wiesz, szatański interes.

Nie zauważył, że nieco spochmurniała. Ale nie zaprotestowała ani słowem.

– Domyśliłam się – mruknęła po chwili. – Cóż, wszystkiego trzeba w życiu spróbować.

Podszedł do nich Lodziarz. Mrugnął porozumiewawczo do dziewczyny.

– Ma szczęście, że strzelałaś bezpłaszczowymi. – Nie byłby sobą, gdyby darował sobie tę złośliwość. Dziewczyna wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

– I poddźwiekowymi – dodała uprzejmie. – Strasznie cięty jesteś na niego – zauważyła. – Przeczołgał cię kiedyś?

Major żachnął się, ale zaraz też roześmiał.

– Załatwił mnie tak, jak ty jego – wyjaśnił. – Ale ja miałem ceramikę.

Odgłos syren narastał. Na cichą niegdyś uliczkę na dalekich przedmieściach wpadł z piskiem opon czarny samochód. Za nim drugi. Koguty na dachach połyskiwały niebiesko.

Lodziarz zmarszczył brwi, kiedy rozpoznał sylwetkę człowieka, który wyskoczył z pierwszego wozy, zanim ten się na dobre zatrzymał.

– Oszalałeś, Morozow? – spytał zdziwiony. – A on tu po cholerę?

Dziadek uśmiechnął się tylko, obserwując cywila, który zbliżał się do nich zamaszystym krokiem.

– Na wszelki wypadek – wyjaśnił półgłosem. – Jakby nagle pojawiła się konkurencja, antyterroryści.

Lodziarz parsknął śmiechem. Już rozumiał.

– Pokazałby legitymację i powiedział: spierdalać, chłopaki.

– Oczywiście – przytaknął Dziadek. – A poza tym zalegalizuje nam operację.

Z samochodów wysypywała się obstawa. Ochroniarze rozglądali się z wybałuszonymi ze zdziwienia oczyma, podziwiali scenerię, która przywodziła na myśl skutki wielkiej draki na fermie drobiu.

– Co się tu, kurwa, dzieje? – wrzasnął łysy cywil. – Co to za burdel?

Stanął przed Dziadkiem, zmierzył wściekłym spojrzeniem Matyldę. I zaraz jego wzrok złagodniał, kiedy dziewczyna uśmiechnęła się uwodzicielsko.

Skłonił się szarmancko, wyciągnął rękę.

– Pani pozwoli. Jestem...

– Bez nazwisk, panie pośle – przerwał mu Dziadek. – To sprawa o randze, khem... międzynarodowej.

Parlamentarzysta rozpromienił się jeszcze bardziej. Uwielbiał być w centrum wydarzeń. Zwłaszcza tych ściśle tajnych. Niepokoiła go tylko obecność Morozowa, bez wątpienia obcego agenta.

– Zaraz przyleci śmigłowiec – dodał Dziadek niedbale. – To będzie spotkanie na wysokim szczeblu.

 

***

 

Tym razem płyn w butelce opalizował bursztynowo. Abbadon pociągnął łyk, delikatny smak dwunastoletniej whisky rozlał się po szatańskim podniebieniu.

– Pańskie zdrowie.

Hella dyskretnie podsunęła arkusz czerpanego papieru. Szatan przebiegł tekst wzrokiem, ot tak, dla zasady. Ta niechlujna dziewczyna potrafiła czasem nie wpisać sygnatury. Jednak tym razem wszystko było w porządku.

Przesunął dokument po blacie.

– Proszę, panie pośle.

Twarz łysego zmarszczyła się podejrzliwie.

– Tylko bez nazwisk...

Abbadon uśmiechnął się pobłażliwie.

– Ależ oczywiście. Wystarczy krzyżyk. – Stuknął szponem w dokument. – O, tu.

Ze stalówki spłynęła gęsta, czerwona kropla.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Galeria
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
M. Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
Piotr A. Wasiak
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Tomasz Pacyński
Zuska Minichova
Magdalena Popp
Natalia Garczyńska
Paweł Paliński
K. Ruszkowska
PS
Miroslav Žamboch
Anna Brzezińska
Robin Hobb
Marcin Wolski
 
< 25 >