strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 16>>>

 

Dramat współczesny: "Romeo i kilka Julii"

 

 

R. K pisał sobie książkę. Mniejsza o to, kto jest ów. Ważne dla mnie jest to, że znalazła się tam scena, czy raczej "ta sytuacja". Główny bohater obudził się w świecie pozbawionym innych ludzi. Nie bardzo wiedział, gdzie się oni podziali. Nie bardzo się też tym zajmował. Sytuacja się zmieniła, no to się zmieniła. I koniec. Trzeba się dostosować. Bohater postanawia zadbać o swą przyszłość. Odnajduje wielki sklep czy magazyn. Wjeżdża z koszykiem do niego. Sam jeden. Przytłoczony ogromem ilości towarów, próbuje ocenić, na ile one mogą mu wystarczyć. Nie bardzo potrafi.

Osobliwie literatura lubi się zajmować analizą uczuć w sytuacjach różnych. Szczególnych, ogólnych, ludzi takich lub innych. Tym razem przedmiotem mojego zainteresowania jest człowiek, który doznał konfrontacji z nadmiarem. Powiedzmy coś takiego, głodny wróbelek naraz znajduje się w spichlerzu, w którym jest kilkadziesiąt ton zboża.

Zastanawiałem się kiedyś, ile jestem w stanie napisać w ciągu jednego dnia z sensem. Jeśli chodzi o pisanie jakiekolwiek, to tylko kwestia fizycznej wytrzymałości. Jeśli się nie mylę, to w konkurencji zwanej przepisywaniem osiągnąłem kilkadziesiąt stron w ciągu sesji. Innym osiągnięciem było wywalenie tekstu liczącego ponad sześćdziesiąt tysięcy znaków. Nawet, jeśli byłem tylko częściowo ich producentem, bo podparłem się programem komputerowym dla produkcji dziwoląga, to przerobiłem to po literce. Tak czy owak, na skutek mojej działalności wyszło te sześćdziesiąt z hakiem tysięcy znaków.

Ale z sensem. O to chodziło. I tu, muszę przyznać, gorzej. Szacuję, że w porywach dochodzę do trzech stron. W porywach incydentalnie, chwilowo i z pewnym przymknięciem oka w kwestii owego sensu. Zazwyczaj, gdy potem dochodzi do konieczności ukrócenia wodolejstwa, to te strony, wklepane w szale twórczym i nadzwyczajnym przypływie sił kreacyjnych, topnieją niczym bałwany na wiosnę.

Miałem takie chwile, zwłaszcza gdy chodziło o kasę za liczbę znaków, że wodolejstwo mnie ponosiło. Niestety, kilka razy w swym życiu przekonałem się, że słowo pisane także skowronkiem wylatując, wołem powraca. Czytelnicy potrafią się dopominać wyjaśnień. No i nie zostaje nic lepszego do zrobienia niż przyznanie się do prawdy, że się nie bardzo wiedziało, co pisało. Wariant mniej optymistyczny, podejrzewam znacznie częstszy, czytają, o nic się nie dopominają, myślą "idiota". I więcej już nie czytają.

Powyższy akapit, to gdyby się jakiś człowiek zaczął dopominać uzasadnienia, dlaczego miałbym się zastanawiać nad pisaniem z sensem, a nie pisaniem w ogóle. Czytelnicy, którym to wydaje się oczywiste, albo którzy pisanie z sensem mają uzasadnione względami moralnymi, zechcą wybaczyć: rzeczy nie zwerbalizowane bywają zdradliwe niebezpieczne, gdy używać ich w rozumowaniach. Więc gdyby kto pytał, dlaczego z sensem, to dlatego, że na przykład idąc ulicą patrzyłby podejrzliwie na ludzi, czy czasem nie trafi mi się jakiś czytelnik, czy czasem nie pokaże swojemu kumplowi "popatrz, to ten co tak głupio pisze". I jeśli nawet nie ma za wiele rozsądku w tym rozumowaniu, to bym się tego obawiał. Nawet mimo tego, że rozumowanie zawiera karkołomne i buńczuczne założenie, że ludzie czytają, co napiszę.

Szczerze mówiąc, to zdarzyło mi się już klepać w klawiaturę przy założeniu, że jedynym celem tego klepania jest wyprodukowanie atrapy tekstu. Niestety, okazało się, że ową atrapę ktoś przeczytał. I co z tego, że jeden? Wystarczy, żeby się wstydu najeść!

Choć żaden na zasadniczy wygląda i żaden nie jest absolutny, a wszystkie częściowe, takie miniaturowe, nieśmiałe nawet, względne i bardzo osobiste, powiedziałbym, wręcz wątpliwe, to jest tłumek powodów, by pisać z jakimś choćby miniaturowym, niewielkim sensem, jeśli już w ogóle za pisanie się zabierać.

Sprawa grafomana czy pisania terapeutycznego, to osobna niezbadana jeszcze Ziemia. Domyślam się, że choć oficjalnie nikt nie przyznaje się do pisania terapeutycznego, to jak istnieje terapia poprzez pracę, terapia zwana hippoterapią, dogoterapia, terapia poprzez malowanie, zwłaszcza osób – niepoprawnie politycznie mówiąc – sfiksowanych, to istnieje pisanio-terapia. I wiele osób ją uprawia. Wiele osób na przykład musi się wygadać, musi obmówić wszystkie sąsiadki, opowiedzieć o swych teoriach na temat powstania światowej masonerii i niewątpliwym wpływie na losy świata.

Niewątpliwie spora grupa osób musi pisać donosy. Inni wreszcie, muszą pisać programy partii politycznych, przemówienia i inne takie. A wszystko w celach terapeutycznych. Jak się na przykład człowiek nie wypowie na temat polityki rządu w dziedzinie badań naukowych, to ma kłopoty z wątrobą. Jak się wypowie, od razu lżej na organie albo na przykład następuje wypróżnienie, niekoniecznie takie, jakie można mieć na myśli, ale na przykład torby, w której bez sensu od kilku dni nosi się zakupioną za 24 zł maszynę do pisania.

Sprawa tych 24 złotych, nie przypadkowa, bo znajomy zakupił maszynę za 24 złote, ze złomowania z działu utylizacji śmieci na Uniwersytecie. Dlaczego sam nie kupiłem? Bo zauważyłem, że do niczego się nie nadaje. Mogłaby ewentualnie jeszcze się na części jakieś do czegoś. Ale nie wiem ani na jakie, ani do czego.

Otóż ów fakt zakupu maszyny do pisania wbrew pozorom jest moim zdaniem bardzo istotny w kwestii pisania terapeutycznego. Jak widać, ludzie uprawiają tę terapię i są im potrzebne przybory. Osobiście kiedyś w tym celu stosowałem papier śniadaniowy i zalewające długopisy, takie, które wylądowały w koszu. Oprzyrządowanie to sprawiło, że i owszem nabrałem fizycznej odporności przy pisaniu, natomiast mogłem sobie pozwolić na pisanie bez sensu, bez stresu, że ktokolwiek może przeczytać, bo stawiałem kulfony jak lekarz, długopis zalewał i nawet sam, zwłaszcza orientując się mniej więcej, że głupoty, nie byłem w stanie tego odczytać. Nie wyobrażam sobie człowieka, który choćby po odszyfrowaniu kilku zdań nie doszedł do tego wniosku i jeszcze do drugiego, że szkoda czasu i nie ciepnąłby tym w kąt. Tak więc nawet gdyby próbował potem opowiadać, że Cebula głupoty wypisywał, to wszakże nie przeczytawszy wszystkiego, nie miałby dostatecznego do pognębienia mnie argumentu. Głupoty, tak! Ale pewność tylko dla pierwszych akapitów. Dalej się tak rozlało, że Bóg jeden raczy wiedzieć, na jakie mądrości wystarczy!

Zapamiętajmy sobie problem pisania terapeutycznego. On istnieje. Efektem są teksty strony, zdania układające się lub nie w cokolwiek, na przykład historię, czy historyje. Najczęściej w nic się nie układające, zapewne.

Pisarstwo terapeutyczne stoi w pewnej opozycji do pisania z sensem. Człowiek, który już się przekonał, że ludzie go czytają, niestety musi się zastanowić, czy aby w tym, co nasmarował, owego sensu ciut. I ów, ja w szczególności, najwyżej trzy strony dziennie, przy bardzo liberalnym traktowaniu owej sensowności. Przy mniej, to oczywiście, chyba zdanie na całe życie, wręcz równoważnik zdania. Wypowiadany we wczesnej młodości na przykład "mamo, kupa!" Sens zdań składających się z więcej niż dwu wyrazów wydaje się mocno wątpliwy.

Tak więc mamy takie oto trzy tezy. Dla literatury, która powiedzmy sobie szczerze, zazwyczaj zajmuje się analizą człowieka, który czegoś nie ma, na przykład Romeo nie ma Julii, intrygująca może być sytuacja, gdy ma za wiele. Pomyślmy o tragedii "Romeo i Julie". Prawda? Tenże obszar niezgłębionym jest do dna samego choćby z powodu, że nie ma tytułu powszechnie poważanego na przykład "Romeów kilka i Julia" lub jak wyżej. Tak więc człowiek w sytuacji nadmiaru to temat przyszłości. Wszelako, trzeba tu zaznaczyć, raczej głównonurciany.

Teza numer dwa – to, że ludzie potrzebują pisania. Pisanie wszelako traktowane jako przekaz informacji, nie jest tym pisaniem, które sprawia, że powstaje najwięcej tekstów. Potrzeba pisania może wynikać z nieprawidłowego składu chemicznego płynu międzymózgowego, czy jak się tam nazywa, generalnie ze sfiksowania. Może tez być przyczyną powstawania wielu tekstów konieczność zarabiania pieniędzy.

Teza trzecia: bezpieczniej umieć pisać z sensem. Świadomi redaguję ją bardzo ostrożnie i warunkowo. Dobrze jest wiedzieć, kiedy coś napisać i umieć to napisać.

Teza czwarta: Ale nie da się więcej jak trzy strony.

Dołączę do tego jeszcze opowieść o próbach robienia porządku. Postanowiłem przetrzebić swoje dyskietki. Mam ich z czasów, gdy dyskietka była znaczącym nośnikiem informacji. Ostatnimi czasy zakupiłem, taka techniczna dygresja, czytnik kart pamięci do aparatów fotograficznych. Ściślej, to po prostu czytnik kart pamięci, które są urządzeniami uniwersalnymi. Historia owego zakupu jest dość złożona, nie bardzo planowałem, ale jest i już. Szybko odkryłem pewne zastosowanie owego urządzenia. Tworzenie kopii zapasowych.

Sprawie archiwizacji danych nie tylko ja poświęciłem wiele uwagi. Tak naprawdę przy innych, to moja żadną uwagą jest. Napisano o tym tomiszcza, wykonano specjalne urządzenia, opracowano systemy.

Mnie banalnie chodzi tylko o to, żeby mieć kopie tego, co mi potrzebne, na wypadek, gdyby się hmm... gdybym sobie skasował na przykład wszystko, czyli i to, co potrzebne. Wypadek taki zdarzył mi się niedawno. Częściowo podpadł pod problem archiwizacji potrzebnych danych. Albowiem dane były... nawet lamentowałem po stracie. Aczkolwiek, gdy zorientowałem się, że gdzieś na CDROM-ach jednak one są, zapał do poszukiwania jakoś mi opadł, nawet trudno powiedzieć (za przeproszeniem) o opadaniu. Nie wystąpił w ogóle. Rzecz w tym, że o poszukiwaniach i wszelkich związanych z nimi działaniach powiedzieć można dopiero wtedy, gdy wiemy, że jest czego szukać, tym czasem po koszmarnym komunikacie o tym, że i owszem, system może naprawić system (plików), wszelako kasując tablicę czyli wszystkie moje dane, po tym jak z jękiem wcisnąłem "enter" (wiem, jak czułby się mędrzec kładący ogień pod Bibliotekę Aleksandryjską), miałem w duszy poczucie, ba pewność nieodwracalnego dramatu myśli, co raz rozbłysły i więcej do istnienia nie wrócą, co giną bezpowrotnie, jak fale docierające do brzegu. Dopiero potem przyszła myśl, że jednak gdzieś to zachowywałem. Dodajmy, myśl ostra, niczym sztylet wbity w szlachetną rozpacz. Są? Aha. To spoko. To niech tam będą. Co oznacza, że niepotrzebne.

Owszem. Istnieje problem prac bieżących. To zazwyczaj kilka tekstów. W przypadku, gdy dochodzą jeszcze zdjęcia, objętość krytycznego materiału może dojść do kilkudziesięciu megabajtów. Stan, w którym trzeba pilnować tych plików, trwa do około dwu miesięcy. Po tym przechodzą już do historii.

W przypadku tekstów, objętość materiałów rzadko przekracza kilkadziesiąt kilobajtów. Na wszelki wypadek używam "otwartych" formatów, zazwyczaj txt. A w txt strona maszynopisu znormalizowanego, to mniej więcej 2 KB.

W sumie uznałem, że karta pamięci załatwi mi problem tworzenia bieżących kopii zapasowych. Przy pojemności 256 KB można na nią zapakować najmniej kilka artykułów z tekstami. Potem ewentualnie zwalić to na CD, wycinając rzeczy, które okazały się niepotrzebne. A że takich zazwyczaj jest sporo, czasami dobrze ponad 3/4 to karta pamięci załatwi mi problem mnożących się jak króliki płyt z archiwami.

Tu pozwolę sobie na techniczną dygresję. W domowych warunkach tworzenie archiwum służy przede wszystkim ograniczeniu czasu pracy, jaki musielibyśmy poświęcić na odzyskanie materiału. To nie Biblioteka Aleksandryjska. Tu nie leżą wiekopomne dzieła. Nawet jeśli to archiwum Szekspira, to dopóki Szekspira żyjącego, może on napisać ponownie "Romea i Julię" a nawet "Romea i Julie", gdyby była taka potrzeba. Z tego powodu, przy tworzeniu takiego archiwum trzeba wziąć pod uwagę czas poszukiwania. Jeśli nawet po kilku godzinach odszukam jakiś tekst sprzed kilku lat, to może się okazać, że napisałbym to w czasie dwa razy krótszym. Dlatego potrzebne jest archiwum edytowalne. Takie, z którego można na przykład właśnie wypieprzyć niepotrzebne rzeczy, bo nadmiar dokumentów jest najlepszym sposobem na zgubienie się w nich. Dlatego pomysł: "zwalę partycję na DVD" nie jest sposobem na archiwizację danych, ale na chwilowe ich uratowanie. Mając kilka płyt po kilka gigabajtów każda, na których zachowaliśmy sobie WSZYSTKO, po pewnym czasie nie będziemy w stanie znaleźć NICZEGO w (powtórzę się specjalnie) czasie krótszym niż trwałoby napisanie tego od początku.

Archiwum bezpieczeństwa musi mieć jeszcze cechę niezależności od komputera. Doświadczyłem awarii zasilacza, po której nie uratowała się nawet klawiatura. Ponieważ taka awaria może być wywołana przepięciem w sieci, to nawet zachowanie danych na drugim komputerze, ale w tym samym pomieszczeniu, nie zawsze uratuje nas przed skutkami.

Karta pamięci i owszem nie przetrwa pożaru mieszkania. Sądzę jednak, że po takim wypadku miałbym na głowie całkiem inne problemy, chyba że napisałbym coś naprawdę mądrego. Natomiast po odłączeniu od czytnika może to cudo ulec najwyżej samoistnej awarii albo zagubieniu. Ponieważ jednak to w stosunku do komputera jest zdarzenie niezależne, prawdopodobieństwo jednoczesnego zajścia nieszczęść równa się ich iloczynowi dla przypadków pojedynczych i jest to w sumie na tyle nieprawdopodobne, że nie warto sobie głowy zawracać.

To drobne urządzenie techniczne skłoniło mnie do czynności poniekąd melancholijnej, jakkolwiek technicznie zdecydowanie wyglądającej. Mianowicie postanowiłem przetrzebić stare dyskietki. Mam tego zbiór spory z czasów, gdy nie było sieci, gdy nie było nagrywarek, a w momencie, gdy się one pojawiły, przez krótki okres czasu zanosiłem do znajomego dane na dyskietkach celem zwalenia ich na jedną płytę. Operacja częściowo się udała, ale dyskietki pozostały. Jakkolwiek daleki jestem od uznania, że to już kompletny przeżytek, to wywalenie takich, które już nie działają, wydało mi się celem zbożnym.

No i tak to jest, że przeglądanie starych papierów, zwłaszcza listów jest czynnością romantyczną, pobudzającą wyobraźnię i pełną wyrazu. Kopanie się w pudełkach z dyskietkami, to "komputeroholizm" i rodzaj choroby cywilizacyjnej. Wszelako, okazało się, że są tam jakieś zapiski sprzed lat już wielu, łzę niemal uroniłem nad swoimi projektami które odnalazłem, i niemal w ekranik ucałowałem (jak wyrazić swą czułość informacji, czy ktoś wie, gdzie się głaska bita?!) i przystąpiłem do przenoszenia burdelu z dyskietek na kartę pamięci (byle nie do kompa, na twardziela, bo już tam zostanie na wieczne wieki amen!). Do czynności porządkowych dołączyła się jeszcze ciekawość eksperymentatora: czy programy linuksowe potrafią podnieść zwalone dyskietki? Ano znalazło mi się ze dwie tak dokumentnie padnięte. Na jednej Linux zameldował śmierć na miejscu, awaria w rejonie pierwszego sektora. Niestety, nie dałem za wygraną. Mam gdzieś w archiwach takie coś na DOS-a, co formatuje dyskietki na 1,72 MB. To coś radzi sobie ze zwaleniem pierwszego sektora. I poradziło sobie.

Eksperymenty przyniosły skutek taki, że znalazłem się w posiadaniu koło 20 (dodatkowo) czystych dyskietek. Najgorsza z nich zameldowała około 350 KB nieuszkodzonego obszaru. Co nie oznacza, że kolejne podejścia nie wydusiły z niej reszty. Zazwyczaj badsektory zajmują kilkadziesiąt KB.

Choć brzmi to może niewiarygodnie, ale znalazłem się w nader niewygodnej sytuacji. Miałem bowiem wywalić trochę nie działających dyskietek, ale niestety działają wszystkie. Możesz, Kochany Czytelniku powiedzieć, że sensu nie ma zajmowanie się zdefektowaną dyskietką. Dobrze. Powiedzmy, że idziesz sobie do sklepu z komputerami i widzisz dwa zestawy. Na jednym z nich wisi informacja, że przetestowała go instytucja, której wierzysz i stwierdziła, że pod względem prawdopodobieństwa utraty informacji jest dwa razy lepszy. Różnica w cenie wynosi 1 złotówkę. Który wybierzesz?

Zapewne odpowiesz, że oszukuję, bo chodzi o to, że mogę zapisać robotę na dyskietce. To wymaga kilku dodatkowych czynności. Zapłaciłbyś, gdyby było dwa razy bezpieczniej, i nic nie trzeba by było robić. Ot, tu wkraczamy w sferę, która nigdy do końca nie była uczciwie opowiedziana, a której na imię Prawdziwe Lenistwo. Rzeczywiście: trzeba dokonać kilku czynności. Co gorzej, mam pomysł, by dane zapisywać na DWU dyskietkach. A więc dwa razy wykonywać coś tam. Makabra? Sęk w tym, że argument o dodatkowej robocie byłby rozsądny, gdybym miał coś więcej do roboty. To znaczy, gdyby łepetyna w odpowiednim tempie na przykład produkowała warte utrwalenia myśli, a ja nie miałby żadnego powodu, żeby nie siedzieć przy klawiaturze i nie walić w nią. Otóż, nawet gdyby, to po pewnym czasie trzeba sobie zrobić przerwę. Dla zdrowia psychicznego. Dlatego, że łepetyna wcale nie wyrzuca z siebie samych mądrości tylko głupoty. Jeśli nawet kilka minut trzeba poświęcić na zapis danych, to nie jest czas stracony, bo straciłby się i tak. Na przykład na pisanie wówczas gdy się już do powiedzenia nic nie ma.

Tak więc masz dwa zestawy, przy czym ten bezpieczniejszy nie oferuje ci takiego komfortu obsługi, jak mniej bezpieczny, ale też, ja już dawno nie biję czółkiem przed bożkiem współczesności czyli komfortem obsługi. I tak największy komfort to nie musieć niczego obsługiwać. Komfort to albo leżeć brzuchem do góry, albo na przykład z rozdziawioną gębą i anielskim wyrazem bezgranicznego zachwytu wgapiać się w ekran.

Z tej perspektywy zachowywanie kopii bezpieczeństwa wydaje się czynnością z serii tych, co zajmują nam w ciągu życia łącznie całkiem spory kawał czasu, ale które są miarą naszej przyzwoitości, takie jak mycie zębów, czy czyszczenie butów (tego to unikam). Tłumaczenie się brakiem czasu na zaszycie sobie dziury czy wypucowanie obuwia jest bezdyskusyjnie idiotyczne. Także opowiadanie, że wcięło nam naszą robotę w całości jest, delikatnie mówiąc, weryfikacją naszej wartości, przynajmniej w dziedzinie zorganizowania.

Kłopot tym większy, że dwukrotnie większe prawdopodobieństwo przechowania danych to wówczas, gdy co drugi zapis dokonuje się z sukcesem, to znaczy daje się odczytać. Gdyby tak było, to już bym się wkurzył i dyskietkę wywalił. W rzeczywistości nie razy dwa, ale kilkadziesiąt.

Możesz mi, Czytelniku, nie wierzyć, ale jest to w granicy bezpieczeństwa danych zapisanych na papierze. Wniosek nasuwa się sam: wypada, tak, wypada, z akcentem na to wypada, zapisywać.

No i wypada te dyskietki trzymać, bo się przydają. Jeśli jednak myślisz, że zaczynając od obrazu tego sklepu, nie supermarketu, którego wszystkie dobra znalazły się w posiadaniu jednego człowieka, miałem na myśli to, że tych dyskietek jest trochę, że nie zaklepię ich w ciągu najbliższego roku ani dwu, że nie mam szans na to w ciągu reszty życia, o ile nawet zostało mi lat ze trzydzieści na zapełnienie jednej karty pamięci, że te dwadzieścia dyskietek może mi wystarczyć na powiedzmy dwadzieścia lat, bo trzy strony dziennie to 6 KB a trzech stron co dzień nie napiszę, bo wydawałbym rocznie dwie opasłe powieści (364x3=1092 stron), to masz rację tylko częściowo.

Najbardziej dramatycznie sprawa wygląda, gdy zdamy sobie sprawę z tego wzrostu bezpieczeństwa informacji. Bo tak na przykład miałem jedną awarię nowego dysku w ciągu jakichś dziesięciu lat zajmowania się komputerami. Tylko jedna była nie do końca spodziewana, choć sypanie się twardziela sygnalizowały pady systemu. Tak więc naprawdę zabezpieczyłem wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Padł mi jeszcze jeden dysk ze starości. Z braku wirusów na Pingwina nic mi nie zjadło danych, nikt się nigdy nie włamał, na komputer domowy (a przynajmniej nikt nic nie zrobił na skutek włamu).

Jeśli jednak przyjmiemy, że średnio raz na trzy lata, bo tyle dają gwarancji, dysk twardy pada, to zapis na zwalonej dyskietce wydłuża spodziewany czas utraty informacji do lat powiedzmy kilkudziesięciu, przy czym bliżej stu jak pięćdziesięciu. Tyle, bo, żeby zapis przepadł, musi jednocześnie ulec awarii i twardziel i floppy. Zapis na kolejnej zwalonej dyskietce, to jest razy kolejne kilkadziesiąt. Sięgamy więc jednej awarii średnio na kilkaset lat. Co jeszcze? Banalny zabieg, wysłanie do siebie listu, umieszczenie pliku gdzieś w sieci. Na moje oko awaryjność na poziomie lepiej niż 1/1000. Czyli lat kilkadziesiąt razy tysiąc albo pięć tysięcy. A więc sięgamy już czasów geologicznych.

Oczywiście nie mówię tu o spodziewanym czasie przechowywania ale o prawdopodobieństwie wyrażonym poprzez abstrakcyjny średni czas od awarii do awarii. Informacja po pewnym krótkim czasie straci całkowicie ważność. Z tejże przyczyny rozważania, po jakim czasie ktoś z serwera pocztowego wywali nasz list, po jakim czasie na skutek polimeryzacji rozleci się nasza dyskietka (na pewno nie za długim, zapewne kilkanaście lat), są całkowicie nie na miejscu. W chwili gdy piszę ten tekst, do jego opublikowania pewnie jest kilka tygodni. Jeśli w tym czasie go stracę, to tylko z racji własnego niezgulstwa. Mam sytuację całkowicie pod swoją kontrolą. Przerażająco całkowicie.

Niewygoda mojej sytuacji wynikła z za dobrej technologii. Producent kombinował, jak popsuć, ale nie dało się jednocześnie być na rynku i popsuć. W rezultacie wypuścił produkt, który przeżył swoją epokę technologiczną i który okazał się był odporny na zwyczaje wyrzucanie co jakiś czas i oczekiwania użytkownika co do trwałości.

Produkt, który dla właściciela stworzył pewną zaskakującą go sytuację.

Oczywiście nie jestem głupi. Zamiast frustrować się, co zrobić z dyskietkami, po prostu przestałem się nimi zajmować. Zwyczajnie. Nawet jeśli przeszkadzają, to nie będę sobie tym łamał głowy, najwyżej odłożę w jakiś kąt.

Co chciałem zilustrować? Styk technologii i człowieka, to daje właśnie nowe zjawisko, że potrzeby są zaspokajane w nadmiarze i to czasami tak przekraczającym nasze potrzeby, że zahaczające o kosmiczne wielkości. Zjawisko chyba całkowicie obce literaturze głównonurtowej, chyba nie zauważone przez tak zwanych humanistów, a jeżeli już, to traktowane hurtem razem z innymi dziwactwami cywilizacji. Bo cywilizacja, mój drogi czytelniku literatury SF, to dziwne zjawisko, rodzaj wyjątkowo paskudnej pogody, gdybyś nie wiedział.

A tymczasem, jest to coś, co kształtuje naszą rzeczywistość i to z mocą znacznie przekraczającą wyobrażenia. Ot, mieliśmy my, młode trzydzieści lat temu pokolenie, marzenia o szybkim postępie naukowo-technicznym, o tym, że przede wszystkim wiedza się będzie liczyć. Postęp mamy taki, że dziś nie sposób za nim nadążyć, a wokół sprawy własności intelektualnej, czyli patentów obraca się dziś jedna z główniejszych awantur politycznych i ideologicznych. To wściekły postęp techniczny powoduje, że wielu ludzi traci swe znaczenie, że w wieku przed pięćdziesiątką trzeba zmieniać zawód. Liczy się wiedza, więc na studia walą tłumy. Tłumy rozdeptują uczelnie. Mamy to, czegośmy chcieli w cholernym nadmiarze. Mamy nadmiar książek SF i F w bibliotekach. Jakby komu było mało, może czytać jeszcze w sieci.

Nie ma jeszcze lekarstwa na AIDS, raka i grypę. Owszem, tego owego brakuje przy nadmiarze innych rzeczy. Obraz cywilizacji po roku 2000. Typowe zajęcie dla litery SF w połowie wieku XX. Teraz prosiłoby się, żeby się tak zwaną kondycją człowieka współczesnego w kompetentny sposób zajęli specjaliści od ludzkiej duszy.

Niestety, wygląda mi na to, że cokolwiek bliskiego prawdy mogą powiedzieć tylko ci od rakietowych szlaków, i to zapewne z powodu odpowiednio niewybrednej wyobraźni, może przepraszam bardzo pisarzy głównonurtowych, sprawnej, sprawnej zwyczajnie, nie inaczej. Można nawet postawić tezę o tym, że wszelkie te współczesne romansidła o kochających, także właśnie inaczej, zaradnych inaczej, ludzkich inaczej ludziach dzieją się w świecie równoległym. Wymyślonym świecie humanistów, w którym nie ma jeszcze dyskietek albo dyskietki przemijają tak szybko jak kartki papieru i mają pojemność kilkudziesięciu kilobajtów, zegarki są mechaniczne i zegarmistrze nie muszą się bać konkurencji elektroników produkujących plastykowe badziewie po 5 zł, które jest w stanie przetrwać dłużej niż metalowe cacko za kilka stówek. Taki świat ograniczonej roli techniki bardzo podobny do naszego, a jednak mocno nieprawdziwy świat literatury współczesnej. Terapeutyczny świat terapeutycznej literatury, w której szczęśliwie bohaterowie nie mają żadnych uczuć stosunku do dyskietek, kart graficznych, telefonów komórkowych, refleksji na temat kart pamięci, a wszystkie emocje wyzwalają się w interakcjach między ludźmi.

Swoją drogą, dramat współczesny "Romeo i kilka Julii" to całkiem obiecujący temat. Przynajmniej dla zdziadziałych erotomanów.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Galeria
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
M. Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
Piotr A. Wasiak
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Tomasz Pacyński
Zuska Minichova
Magdalena Popp
Natalia Garczyńska
Paweł Paliński
K. Ruszkowska
PS
Miroslav Žamboch
Anna Brzezińska
Robin Hobb
Marcin Wolski
 
< 16 >