strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Magdalena Popp Literatura
<<<strona 27>>>

 

Albatros

 

 

O AUTORCE
Mam 34 lata, prawnicze wykształcenie, sześcioletnią córkę i ex-męża. Aktualnie mieszkam i pracuję w Kaliszu - małym mieście z wielkimi pretensjami. Piszę na różne tematy. Prowadziłam swego czasu bloga, który zmarł śmiercią naturalną, pełnego opowiastek bardziej lub mniej fantastycznych i felietonów bardziej lub mniej śmiesznych. Obecnie też prowadzę bloga, ale ma on formę bardziej zapisków dla siebie niż dla mas (choć i takie się zdarzają). Szufladę mam pełną opowiastek, które miały roboczy tytuł wspólny "Inny świat". Rzeczywistość w nich jest jak najbardziej realna, tylko w nieco nierealnym aspekcie pokazana. Inna przegródka to obyczajowe szkice z życia, ubrane w literacką formę. Jeszcze inna to polemiki z samą sobą na tematy przeróżne. Najbardziej lubię, kiedy wiedziona skojarzeniem z obrazem, słowem, łapię pojawiający się znikąd wątek i pozwalam opowiadaniu "się pisać" - zakończenie takich fragmentów zaskakuje niekiedy mnie samą. Oprócz pisania maluję na szkle, tańczę hula i uczę się świątynnego masażu lomi-lomi. Z ideologii wszelakich zdecydowanie pociąga mnie szamanizm, szczególnie hawajski - z jakim skutkiem, pokaże czas. W nielicznych wolnych chwilach (kiedy oczy bolą od czytania;) zagapiam się w telewizor i czasami udaje mi się coś ciekawego wypatrzyć, jak choćby rozmowę z redaktorką Fahrenheita, dzięki której wysłałam swoje opowiadanie do tego pisma.

Jak pięknie... – pomyślała.

Jej oczy stopniowo przyzwyczajały się do rzednącego mroku. W pierwszych, nikłych jeszcze promieniach słońca, fale zdawały się połyskiwać żywym srebrem. Coraz jaśniejsze smugi światła przesączały się przez chmury.

Siedziała na piasku i spokojnie czekała, aż nastąpi codzienna przemiana.

 

Jej ciało powoli stawało się coraz większe, gładsze. Niemal białe włosy spływały kaskadą na plecy. Rysy twarzy zyskiwały miękkość. Tylko oczy pozostawały dziwnie ciemne, okrągłe, przenikliwe...

Wstała i szybko założyła ubranie, schowane w przygotowanej skrytce wśród kilku głazów, jakie niewiadomym sposobem znalazły się pośród nadmorskich wydm.

Kiedy szła wąską uliczką wzdłuż portowego nabrzeża, biegły za nią nieco zdziwione spojrzenia garstki rybaków wyruszających w morze na codzienny połów. Ignorowała je. Szła szybko w stronę domu. Było jeszcze bardzo wcześnie. Miała kilka godzin na sen, nim rzeczywistość wciągnie ją w swoje codzienne tryby.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi, poczuła ulgę. Nie lubiła tego świata. Źle się czuła w tej skórze. Krępowały ją ludzkie spojrzenia, normy moralne, zasady społeczne, konieczność uśmiechania się do kolegów i koleżanek w pracy, brak tego niewytłumaczalnego i niepowtarzalnego uczucia jedności z całym światem. Ale cóż... taki jej los. Sama wybrała...

Nim jej głowa dotknęła poduszki, spała kamiennym snem.

 

Śniła o tym, że leci przez ocean.

Że ląduje na pięknej, tropikalnej plaży, wokół której morze jest ciepłe, lazurowe.

Że on siada obok niej.

Że zostaje z nim, na zawsze już.

Że nie musi wracać... do siebie... do świata...

 

Budzik obudził ją z tego pięknego snu wściekłym piskiem.

Niemal warknęła na niego, wciskając wyłącznik.

Ale musiała wstać.

Otrząsnęła z powiek resztki snu i ze smutkiem włożyła codzienny mundurek. Granatowa spódniczka przepisowo zakrywała kolana, podkreślając smukłość łydek. Dopasowany żakiecik z wdziękiem opinał szczupłą talię. Konwencjonalna, biała bluzeczka. Włosy upięte w ciężki kok tuż nad karkiem szeroką klamrą z motywem białego ptaka – jedyny dozwolony osobisty ozdobnik...

Jeszcze tylko kontrolne spojrzenie w lustro i mogła wyjść.

Dzisiaj leci do San Salvador... Dawno już nie leciała w tak daleki rejs. Czuła nawet pewne podniecenie, które stało się jej już niemal obce po tylu miesiącach, spędzonych na pokładzie samolotu, po tylu uprzejmych uśmiechach do pasażerów, po tylu rutynowych informacjach podawanych przez intercom...

 

Lot mijał spokojnie.

Międzylądowanie w Paryżu zaowocowało nawrotem wspomnień związanych z urokami tego miasta.

Przez szyby widać już było niezwykłe kolory Ameryki Łacińskiej. Słońce żółkło, zbliżając się niebezpiecznie do granicy z ziemią.

Obyśmy tylko zdążyli wylądować, przemknęło jej przez myśl.

– Proszę o zgaszenie papierosów, zapięcie pasów. Zbliżamy się do lądowania – oznajmiła uprzejmym, spokojnym, wyuczonym tonem.

Samolot miękko siadł na pasie startowym lotniska w tym cudnym, świętym niemal mieście.
Spokojnie, choć z prawie niewidocznym zniecierpliwieniem, sprawnie pomogła opuścić pokład pasażerom.

Nie zdejmując służbowego uniformu, rzucając krótkie "hi" kolegom z załogi, wybiegła z portu lotniczego wprost w kierunku oceanu. Była już tu kiedyś. Pamiętała każdą skałę na drodze do oceanu. Patrząc na zachodzące coraz niżej słońce, przyspieszyła kroku. Wkrótce znalazła się na znajomej, kamienistej, bezludnej plaży.

Zdjęła ubranie. Schowała je między dwa duże kamienie leżące na brzegu. Usiadła na wilgotnym piasku.

Robiło się coraz ciemniej. Czuła nadchodzącą przemianę.

 

W zupełnej już niemal ciemności wzbiła się w niebo.

Z góry niewiarygodnie oświetlone miasto wyglądało jak migoczące morze ognia. Napawała się tym niecodziennym widokiem. Czuła szum wiatru w skrzydłach. Niosło ją niczym nieskrępowane uczucie wolności.

Myślała teraz, że nie bez przyczyny wybrała zawód stewardessy. Od dziecka marzyła o lataniu. Od dziecka nabijała sobie dotkliwe guzy, próbując na papierowych skrzydłach sfruwać z coraz wyższych regałów i drzew.

Wylądowała w końcu na intensywnej terapii, mocno potłuczona i połamana.

Rodzina miała nadzieję, że ta lekcja wybije jej w końcu z głowy kolejne próby wzbicia się w powietrze. Nadzieja okazała się płonna, a pęd do szybowania w przestworzach niezniszczalny.

Ignorując prośby matki, poszła na kurs stewardess. Skończyła zajęcia z wyróżnieniem i szybko dostała pracę w renomowanej firmie przewozów lotniczych. Bez mrugnięcia okiem brała najdłuższe i najbardziej męczące trasy. Obcy był jej dyskomfort związany z brakiem domu, rodziny, stałego mieszkania, stref czasowych. Chciała tylko latać...

Wkrótce okazało się jednak, że i jej praca, jak każda inna, jest bardzo przyziemna, że koledzy interesowni, że zawiść, że niesnaski i układy.

Próbowała nie zwracać na to uwagi. Cieszyła się każdą kolejną chwilą w powietrzu.

 

Podczas jednego z lotów do Szanghaju w zeszłym roku, przeżyła niezwykłą przygodę. Od tamtego czasu to się zaczęło.

W czasie przerwy w locie, spotkała w hotelu niezwykłego człowieka. Był buddyjskim mnichem. Miał gładko ogoloną głowę i przenikliwe, jasne oczy. Wzbudził jej zaufanie. Opowiedziała mu o swojej miłości do latania. O potrzebie wolności i braku skrępowania. O radości, jakiej doznaje, kiedy samolot wzbija się w powietrze, sięga chmur. O próbach latania na lotni. Skakania ze spadochronem.

Przedstawił jej wtedy niewiarygodną propozycję.

Była tak zaskoczona, że wzięła to, co mówił, za czystą fantazję. Mnich zrozumiał jej wahanie. Prosił, by całą sprawę przemyślała raz jeszcze i wróciła do niego jutro rano, przed odlotem.

Nie spała wtedy całą noc, rozważając setki razy tę ideę.

Obiecał jej, że stanie się ptakiem.

 

Obietnicę spełnił.

Teraz, kiedy jako piękny biały albatros, krążyła nad San Salvador, czuła niewypowiedzianą wdzięczność za ten dar.

To nic, że w skórze ptaka mogła być tylko nocą, gdy zapadały absolutne ciemności, a stawała się znowu kobietą, gdy tylko pierwsze promyki słońca pojawiały się jako cieniutka srebrzysta nitka nad horyzontem.

To nic...

Te parę godzin codziennego, niczym nieskrępowanego lotu, dawało jej siłę i energię na każdy kolejny, monotonny dzień.

Po raz kolejny nadchodził świt.

Spokojnie usiadła na plaży i złożyła skrzydła...

 

Ubrała się i wróciła do hotelu, by wziąć szybki prysznic i pobiec na lotnisko, gdzie już na nią czekali.

Uśmiechnęła się odruchowo do mijanego pasażera.

Miał coś w oczach, co ją zaniepokoiło, ale zignorowała, to znajome jakby, migotanie jasnych tęczówek.

Kolejny lot minął bez nieprzewidzianych zdarzeń.

Port lotniczy w Rębiechowie błysnął swojsko wielobarwnymi światełkami.

Znów odprawa.

Zespół rutynowych czynności.

Krótkie "do widzenia".

Miała już wychodzić, bo zmrok powolutku się zbliżał, kiedy zatrzymało ją pytanie:

– Nadal kochasz latać?

Zatrzymała się zaskoczona. Odwróciła się w stronę głosu, który wydawał jej się znajomy. Napotkała wpatrzone w siebie zimnoniebieskie uśmiechnięte oczy.

– To ty...? – zapytała z wahaniem, choć w tej samej chwili go poznała.

Włosy nieco mu odrosły, choć nadal były krótkie. Ubrany był zwyczajnie. Jak przeciętny podróżujący Europejczyk. W ręku trzymał walizeczkę z laptopem.

– Poznałaś mnie. Cieszę się. – Uśmiechnął się szerzej.

– Jak mogłabym cię zapomnieć. – I ona szczerze się uśmiechnęła. – Nadal kocham latać – dodała.

Po czym już w myślach do samej siebie powiedziała: i nadal kocham ciebie...

 

Kiedy w końcu udało jej się oderwać wzrok od tych przepastnych oczu, spojrzała w niebo.

– Aaach... – Zasłoniła usta dłonią, by nie krzyknąć z przerażenia.

Czerwona kula słońca znikała właśnie za linią horyzontu.

Usłyszała za plecami:

– Nie bój się. Dziś przemiana nie nastąpi. Od dzisiaj miłość będzie dawała ci skrzydła.

– ...?

– Też cię kocham.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Galeria
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
M. Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
Piotr A. Wasiak
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Tomasz Pacyński
Zuska Minichova
Magdalena Popp
Natalia Garczyńska
Paweł Paliński
K. Ruszkowska
PS
Miroslav Žamboch
Anna Brzezińska
Robin Hobb
Marcin Wolski
 
< 27 >