strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński Publicystyka
<<<strona 20>>>

 

Siedem lat chudych

Odcinek pierwszy – "lub czasopisma"

 

Margot, specjalistka od reklamy, pisuje o targecie. Nie tylko na tzw. łamach, ale też i na forum, gdzie od jakiegoś czasu trwają dyskusje o rynku fantastycznym. Wszędzie pojawia się ów "target". Takie sobie słówko z nowomowy, oznaczające mniej więcej, komu warto nasz towar wciskać, a kogo sobie raczej odpuścić, bo i tak za cholerę nie kupi.

Ponieważ specjalistą nie jestem, nie będę usiłował analizować, jaki jest ów target.

Będę za to wieszczył. Oto nadchodzi siedem lat chudych. Król jest nagi, a rynek fantastyczny malutki jak fiutek Dawida.

 

Oficjalnie króluje propaganda sukcesu. Środowisko, cokolwiek by to słowo znaczyło, pracuje na rzecz propagowania fantastyki w narodzie. Są sukcesy, bo wiodąca gazeta zamieszcza kilkuzdaniową notatkę o Najważniejszej Nagrodzie. Organizuje się dziesiątki konwentów, od Polconu po Zadupcon (© by W.O). Konkurent Wiodącej Nagrody notuje znaczny wzrost liczby esemesów na jednego fantastę. Jacka Dukaja nominują do Paszportu Polityki. Najlepiej sprzedającymi się książkami, poza dziełami Andrzeja Sapkowskiego są...

No właśnie. Harry Potter i Eragon. Jakby nie ta bajka.

Konwenty, owszem, bywają. Konwent, to taka impreza dla graczy. Przyjeżdża ich dużo, zamykają się w salach i grają. Gdzieś tam na uboczu odbywa się program literacki. Spotkania gromadzą kilkanaście do kilkudziesięciu (!) osób. Czasem kilka. A czasem to trzeba uważać – bo autorowi grożą stany lękowe na tle wyalienowania. Na spotkaniu wraz z Tomaszem Piątkiem mieliśmy przewagę liczebną nad publicznością. Wyjąwszy wydawcę, paru znajomych i Masona (wymieniam osobno, bo był w mundurze, wiec się wyróżniał) przyszła jedna pani, której nikt nie znał. Ciekawe po co.

 

Ale jest dobrze, a podobno będzie jeszcze lepiej. Przez ostatnie trzy-cztery lata istotnie mogło się wydawać, że oficjalna propaganda sukcesu ma w sobie coś z prawdy, i tak powstała Środowiskowa Pułapka #1. Powstały wydawnictwa, które postawiły sobie za cel wydawanie polskich autorów, pozostałe miały spora ofertę przekładów. Zaś na rynku czasopism zrobiło się nagle całkiem gęsto.

Mogło się wydawać, że wszyscy uwierzyli, iż grono odbiorców fantastyki nagle rośnie, oto zbożna praca na ugorze, czyli integrowanie środowisk erpegowców owocuje wzrostem czytelnictwa, i te konwenty wypełnione pod sufit larpami, sesjami i czymś tak jeszcze nie idą całkiem na marne. Kilkuzdaniowa notatka o najważniejszej nagrodzie spowodowała, że czytelnicy GW rzucają się szturmować empiki, by tylko nabyć książkę laureata. A przede wszystkim łakną słowa pisanego w formie czasopisma.

Tymczasem dziś można do analizy rynku czasopism fantastycznych sprzed roku stosować metody paleontologiczne. Odbyło się bowiem Wielkie Wymieranie.

Co ciekawe, część czasopism powstawała według klucza propagandy sukcesu, czyli biorąc na serio kilka obiegowych mitów. Przede wszystkim ten, że fantastyka to i książki, i gry, a nawet filmy. Do tego mangiści-animiści, komiksiarze i to tam jeszcze da się wrzucić do wspólnego wora, by tylko móc powiedzieć "siła nas".

Powstały pisma typu szwarc, mydło i powidło. Trochę o grach, trochę o filmach. Na okrasę trochę tekstu, co prawda nie najdłuższego, żeby się Nowy Czytelnik (to coś takiego jak Nowy Ruski) nie wkurzył i nie rzucił, bo długie to nudne. Nowego Czytelnika trzeba wszak hołubić, bo a nuż wyrośnie z niego Stary Czytelnik.

Nie wyrósł. Ponieważ ten uniwersalny czytelnik, co to interesuje się "szeroko pojętą fantastyką" po prostu nie istnieje. Gracze mają pisma o grach, komiksiarze o komiksach. Nie wywalą kasy na coś, z czego w najlepszym wypadku będą musieli wyrwać jedną trzecią. A czytelnicy... No cóż, zawartość literacka tychże czasopism była dostosowana do Nowego Czytelnika, bo to on miał być Wielką Nadzieją i zapewniać rozchodzenie się kilkudziesięciotysięcznych nakładów. Człowiek normalny, czyli czytelnik po obejrzeniu shortów, pełniących rolę opowiadań, dużych literek, eksperymentów szalonych składaczy (do dziś pamiętam felieton Oramusa złożony fioletową czcionką na czarnym tle), obrazków ciskał pismo w kąt.

"Fantastyczna prasa kolorowa" startowała z oszałamiających nakładów. Kończyła typowymi, kilkutysięcznymi. Pozostaje pytanie, ile się z tych kilkutysięcznych sprzedawało.

W ten sposób, empirycznie, udało się obalić jeden z mitów propagandy sukcesu. O istnieniu tzw. "szerokiego odbiorcy fantastyki". Ponieważ, z racji wielkich nakładów początkowych straty były bolesne, raczej nikt już nie pójdzie tą drogą.

Skoro więc masowego odbiorcy nie ma, to jak ten odbiorca wygląda?

Popatrzmy z drugiej strony. Już nie na historię poszukiwań mitycznego Czytającego Gracza, czy Grającego Czytelnika, ale na próby uruchomienia pisma dla najnormalniejszego w świecie odbiorcy fantastyki.

Niedawno, po cichutku, zszedł był Ubik. Pismo jak najbardziej literackie, bez bajerów, bez, jak mawia Margot, blurów glołów i szadołów. Bez bezsensownych działów za instrukcjami do gier i komiksów na pół numeru.

Póki funkcjonował w ograniczonej dystrybucji – tu nie jestem pewien, w jakiej, ale chyba ograniczonej terytorialnie i do empików – jakoś sobie żył, biedaczek. Nie wychylał się z niszy, był bardziej fanzinem, niż komercyjnym pismem.

O ile wiem padł, kiedy usiłował stać się pismem dostępnym w ogólnopolskiej dystrybucji. Nic dziwnego, bez środków na reklamę wylansowanie ogólnopolskiego pisma to mission impossible. Z dystrybucji wróci większość.

Skąd taki samobójczy krok, bez szans powodzenia? Można się tylko domyślać, iż redakcja Ubika wpadła w Środowiskową Pułapkę #2.

Ubik miał grono wiernych czytelników. Nieliczne, jak można sądzić z wyników sprzedaży. W tym gronie znalazła się jednak grupa, która potrafiła zrobić ograniczony szum medialny. Owszem, składała się z kilku osób, które niewątpliwie w dobrej wierze wypowiadały się w superlatywach o linii pisma. Jako że w skład grupki wchodzili publikowani autorzy, wzajemnie podbijali sobie bębenka. Zarazem i redakcji, która uwierzyła w świetlane perspektywy i wysoką jakość publikowanych tekstów.

Tego ostatniego nie sposób negować. Ale najlepszy tekst nie pomoże, kiedy nie ma odbiorcy, który będzie chciał kupić czasopismo. I, cytując Sprzątacza z Pulp Fiction, lizanie się po fiutach tego odbiorcy nie wykreuje.

Zatrzasnęła się Pułapka Środowiskowa #2. Okazało się, że nieliczne, aktywne grono nie zastąpi milczących czytelników. Milczących, nie chwalących się nawzajem. Ale za to czytających, a co ważniejsze, kupujących pismo w tym celu.

Kłania się stara prawda – czasopisma nie robi się dla przyjemności redakcji, a tym bardziej autorów i współpracowników. Pismo robi się dla czytelnika. Kto o tym nie pamięta, ginie.

Ten rodzaj pułapki jest, w dobie internetu, stosunkowo groźny. Mała grupka klakierów, której gust niekoniecznie pokrywa się z gustem milczącej większości, potrafi skierować politykę redakcji na manowce. To samo dotyczy i krytyków. Ale o tym w następnym odcinku, o wydawnictwach książkowych.

Z pism "dla ludzi", czyli dla fantastów czytających, była jeszcze Super Fantastyka Powieść. Pomijając nietrafiony i pretensjonalny tytuł (super duper hiper), pomysł był całkiem ciekawy. Pismo, które miało prezentować jeden większy tekst, nowelę czy mikropowieść, poza tym coś jeszcze na dokładkę.

Pomysł, jak powiedziałem, fajny. Tylko spóźniony. Niechętnie kupujemy większe formy o kształcie czasopisma, już nie te czasy, kiedy z wypiekami na twarzy kolekcjonowało się powieści wycięte z Fantastyki. Bo ani to na półce postawić, a też oferta normalnie wydanych książek jest tak duża, że można mówić o nadpodaży.

Poza tym, taki pomysł niesie ze sobą spore ryzyko. Jeśli pismo znajduje się w dystrybucji "czasopismowej", oznacza to, ze nie może leżeć w punktach sprzedaży w nieskończoność. Jako periodyk musi być wycofywane. To nie książka, która leży, póki się nie sprzeda w nakładzie, który zapewni przynajmniej zwrot kosztów. I ponieważ w numerze był jeden większy tekst, istniało ryzyko, że część odbiorców ten tekst odrzuci.

Kupując czasopismo można liczyć, że coś w numerze się znajdzie, choćby był najsłabszy. Dlatego grupa odbiorców jest mniej więcej stała przy jako tako prosperującym tytule. Nie zmienia się z numeru na numer. A tutaj... No cóż, powiem na podstawie autopsji – w pierwszym numerze była Patricia McKillip, której ja nawet długim kijem, po doświadczeniach z "Mistrzem zagadek skądś tam". Nie kupiłem, bo co mi zostanie z pisma, okładka?

Musiało się skończyć jak skończyło. Czyli padaczką.

Tyle o stworzeniach wymarłych z gatunku czasopism. Jest wprawdzie jeszcze Magazyn Fantastyczny, ale to taki prasowy yeti. Ukazuje się z rzadka, jest dwumiesięcznikiem o mniej więcej ośmiomiesięcznym cyklu. W dodatku zawiera mniej więcej połowę komiksów, czyli znów nie wiadomo dla kogo jest. Z całokształtu zapamiętałem jedną okładkę, z wielką różową dupą. Gołą. Gdyby była na krzyżu, byłaby może szansa na skandal na miarę Nieznalskiej. Ale nie była.

Tak oto zakończyliśmy opis wielkiego wymierania. Jak widać, Szeroki Odbiorca pozostał mitem, błędnym ognikiem, w pogoni za którym paru wydawców poparzyło sobie palce. Można zaryzykować twierdzenie, ze czytelników jest tylu, ilu nabywców dwóch ocalałych z pogromu tytułów, czyli NF i SF. Kilka, albo kilkanaście tysięcy.

A także drugie – że ci odbiorcy nie należą do tych aktywnych i wypowiadających się na każdy możliwy temat. Oni po prostu kupują.

Jeszcze kupują.

Popatrzmy teraz na tych, co ocaleli z pogromu. Tych, których target zawiera się w podanym wyżej przedziale ilościowym. Też nie jest różowo.

Najpierw, z racji starszeństwa, Nowa Fantastyka. Który to tytuł przed dwoma laty przeszedł rewolucyjne zmiany pod hasłem "tak dalej być nie może". Zmienił się wydawca, zmienił się naczelny. I wkrótce wielu z tych, co nie szczędzili krytyki, mówiąc, ze pismo tak ostro zorientowane światopoglądowo nie ma racji bytu, zaczęło gromko krzyczeć "Parowski wróć!".

Sam krzyczałem. Bo można się z NUMPem nie zgadzać, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość.

NF bowiem teraz przypomina szacowną damę w średnim wieku, która w pewnym momencie poczuła drugą młodość. Też zapragnęła, żeby leciały na nią młode chłopy, a co najważniejsze, żeby ich było dużo. Zrobiła sobie piercing i tatuaż nad tyłkiem, wbiła w modne ciuszki.

Ale farba nie przykryła siwizny, ząbki trzeba na noc wkładać do szklanki, a z obcisłych spodenek wylewają się tłuszcze.

Co gorsza, dotychczasowi wielbiciele, dojrzali panowie dostrzegli to, co kiedyś skrywała garsonka. Odwrócili się z przerażeniem i pobiegli poszukać kogoś młodszego.

Tak bardziej serio – od dwóch lat permanentna rewolucja. Wydawca uwierzył widać w mitycznego Szerokiego Odbiorcę, i począł pismo dostosowywać, choć mało konsekwentnie. Oczywiście dużo kolorków, spora czcionka, żeby się analfabeta nie zmęczył. Króciutkie recenzje, bo po co nudzić nadmiernie? Jak z goryczą powiedział w wywiadzie Lech Jęczmyk, jedna z pierwszych ofiar rewolucji, pismo ma być robione według recepty amerykańskiej. Im głupsze, tym lepiej. Do tego oczojebna witryna www, wszystko we flashu plus, jako bonus, gra "traf kursorem w przycisk zanim spier...".

Gdybyż to jeszcze była linia pisma... Ale nie jest. Redakcją wciąż miotają paroksyzmy koncepcyjne, bo najwyraźniej dotychczasowe pomysły nie skutkują. A raczej skutkują, tylko nie tak, jak wydawca by chciał. Spadkiem sprzedaży. Zmiany ponoć miały zdobyć Szerokiego Czytelnika. A wałła, jak mawiali Tatarzy.

Ponoć w ostatnim numerze jest lepiej. Nie wiem, osobiście już wymiękłem. Zostaje SF, czyli coś, co nie powinno istnieć.

Czasopismo, które zawiera głównie tekst pisany, gajowy Nikitycz zniknął. I dobrze, choć był odrobinę mniej głupi od Ratmana, paskudztwa które straszyło długo i konsekwentnie.

Ale też pismo wprowadzane na rynek tylnymi drzwiami, bez reklamy, bez promocji. Tyle, że parę lat temu, wtedy jeszcze było to możliwe. I trzeba sobie też powiedzieć, że Robertowi Szmidtowi trafiło się, jak ślepemu psu na cudzej wsi.

Pamiętam, w Ząbkowicach Śl., na panelu wydawców czasopism – Marek Oramus, który powtarzał: "padniesz, Szmidcie". Wszystko wtedy na to wskazywało. Tymczasem nie padł.

Ale SF to gospodarka niedoboru, działająca na granicy opłacalności, co często widać. Strona, która miała być wizytówką pisma jest martwa, bo się naczelny przecież nie rozmnoży, a przynajmniej nie sam. W jednym trzeba Szmidtowi oddać sprawiedliwość – wie, że wyżej dupy nie podskoczy. Kilka tysięcy czytelników to wszystko, o z rynku można wycisnąć.

Nie istnieje wzrost czytelnictwa, wręcz przeciwnie. Istniejące pisma ledwie wiążą koniec z końcem. Szeroki Odbiorca ma w dupie fantastykę, woli czytać, tfu... oglądać "Chwilę dla Debila". Propaganda sukcesu jest tyle warta co za Gierka, i tak samo się skończy.

Co było do udowodnienia. Ponieważ Fahrenheit jest po pierwsze sieciowy, po drugie non-profit, dowodu mogliśmy dokonać na cudzych błędach. To inni dokonali eksperymentu na własnych kieszeniach.

I tyle w dzisiejszym odcinku. W następnym o wydawnictwach książkowych, czyli ou sont les débutantes d’antan?




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Galeria
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
M. Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
Piotr A. Wasiak
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Tomasz Pacyński
Zuska Minichova
Magdalena Popp
Natalia Garczyńska
Paweł Paliński
K. Ruszkowska
PS
Miroslav Žamboch
Anna Brzezińska
Robin Hobb
Marcin Wolski
 
< 20 >