Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 07>>>

 

Recenzje (3)

 

 


Smutek współczesnych baśni

 

Głos namiętności lepszy jest niż głos rozumu

Gdyż beznamiętni zmieniać nie potrafią dziejów

Czesław Miłosz – „Dziecię Europy”

 

Doczekaliśmy się powieści, która inicjuje nowy trend w literaturze fantasy – fantastyki korzystającej z inspiracji światem islamu, kultury Bliskiego Wschodu – można powiedzieć: fantasy orientalnej. Zaszczyt ten przypadł „Wygnańcowi” – pierwszej części cyklu Krzysztofa Piskorskiego.

Debiut powieściowy autora, który publikował już w periodykach fantastycznych i zdobył laury na niwie RPG, zebrał sporo przychylnych ocen i pozytywnych recenzji (niżej podpisana zapoznała się ze wszystkimi, jakie udało się znaleźć). I w zasadzie, jest to zrozumiałe, bo powieść napisana jest sprawnie i dobrze skonstruowana – przyczepić się nie można. I też nie taki cel przyświecał recenzentce, by szukać mniej lub bardziej wyimaginowanych błędów czy potknięć.

Krzysztof Piskorski roztacza wizję świata postapokaliptycznego, gdzie wspomnienie zagłady żywe jest nie tylko w wierzeniach i legendach, lecz wpisane jest w realia, jako zdolność do posługiwania się magią wśród potomków pierwszego proroka, tego, który ocalił ludzi przed zagładą. Ocaleni żyją w sercu pustyni, w mieście Tel’Halik, a ich kultura przesycona jest wiarą w Najwyższego, którego wolę objawia Księga i prorok – przywódca zarówno religijny, jak i polityczny. Analogie są czytelne od samego początku – uniwersum przedstawione w pierwszej części „Opowieści Piasków” wzorowane jest na kulturze islamu. Krzysztof Piskorski nie próbuje jednak nawiązać do niej bezpośrednio, raczej jest to próba zbudowania klimatu bliskowschodniego średniowiecza, luźna impresja i wariacja, która w efekcie dała świat quasi-arabski. To zabieg typowy dla tradycji literackiej fantasy, lecz źródło inspiracji stanowi niewątpliwe novum.

W tym świecie pustyni poznajemy losy Kashima al’Shannagga – wojownika piątej krwi, mogącego rozkazywać geniuszom powietrza. Śledzimy jego przygody od chwili, gdy próbuje rozwiązać zagadkę zabójstwa sławnego uczonego, oglądamy jego oczami miasto – i fasadę, i to, co ukryte w podziemiach, podążamy na pustynię, gdzie bohater prowadzi oddział wyrzutków, niczym major Reisman parszywą dwunastkę. Akcja toczy się wartko – udziałem Kashima staje się nie tylko śledztwo i rola detektywa, czy spotkanie z obcymi, bohater będzie musiał także odkryć prawdę o świecie, zrewidować wierzenia, w których go wychowano, a przede wszystkim poznać prawdziwą, nie legendarną historię miasta oraz świata o wiele większego niż ten wyznaczony granicami pustyni.

Oczywiście, Kashim al.-Shannagg to stereotypowy bohater epicki, wybrany, który przez pochodzenie i przymioty ducha, predestynowany jest do wielkich czynów, jakich ciężaru nie udźwignąłby przeciętny człowiek. To wojownik doskonały, o tajemniczym rodowodzie i zaletach, pozwalających mu zwycięsko wychodzić ze zmagań z przeciwnościami losu – postać znana z poematów heroicznych i baśni oraz z literatury fantasy, oczywiście.

Taki bohater niejako wymusza strukturę powieści opartej na mocno zarysowanym głównym wątku, uzupełnianym przez pomniejsze epizody – jak gawędy ślepego starca (to zawsze musi być ślepy starzec, nieprawdaż?) lub intrygi dysydentów Tel’Halik. Powieść uporządkowana jest chronologicznie, z fabułą doskonale linearną, nie przerwaną praktycznie retrospekcją ani refleksją odautorską.

Znać wyraźnie szkołę RPG – Krzysztof Piskorski postawił na stereotypy i akcję, na scenariusz, który wciągnie odbiorcę w wir wydarzeń rozgrywających się na tle solidnie zbudowanego świata przedstawionego. Przy tym, robi to z opanowaniem i samokontrolą godną Mistrza Gry – nie próbuje dopowiedzieć wszystkiego na siłę, ze szczegółami, co jest częstym błędem początkujących autorów. Na pewno „Wygnańcowi” nie można zarzucić przegadania, ani nadmiernej egzaltacji autorską wizją. Co więcej, odnosi się wrażenie dystansu – cechy niezbędnej i dobrym gawędziarzom, i Mistrzom Gry, niewątpliwie.

Ten sam dystans narracyjny, tak dobrze sprawdzający się przy opowiadaniu historii, dużo gorzej wypada jednak przy jej napisaniu. Nie bez przyczyny oralityliteracy są przez literaturoznawców stawiane w opozycji. Powieść Krzysztofa Piskorskiego o wiele więcej ma wspólnego z pierwotną, ustną tradycją opowiadania niż z literaturą. Zaznacza się to wyraźnie w konstrukcji utworu – linearności, jednowątkowości, porządku chronologicznym następstwa wydarzeń, świecie przedstawionym magicznym, choć przez analogię do realności oswojonym. Sięganie do struktur baśni nie jest zarzutem, z tych wzorców literatura czerpie nieustannie, wzbogacając je i przekształcając w nowe formy. Problem leży jednak w warstwie językowej, zdającej się zbyt blisko „oralności” i zbyt mocno odcinającej się od sposobów komunikacji przez pismo. Wydaje się, jakby autor zapomniał, że nie ma do dyspozycji typowych dla bajarzy środków wyrazu – mowy ciała, natężenia głosu, intonacji i rytmu wypowiedzi, jakby zapomniał, że musi je zastąpić literackimi formami – nie tylko tymi stylistycznymi, jak niebezpieczna metafora, lecz także kompozycyjnymi, które budują rytm opowieści i napięcie... W efekcie język „Wygnańca” jest nie tyle oszczędny, co po prostu ubogi i oschły, przez co nie wzbudza emocjonalnego rezonansu, a w sztywnej, uporządkowanej i przewidywalnej niekiedy fabule próżno oczekiwać zmian rytmu i napięć. To język suchy, jak pustynny piasek i równie mało sugestywny. Nie ratuje go próba stylizacji przez naśladowanie wypowiedzi z „Kitabalf layla wa layla” ani ornamentacja słownictwem arabskim lub arabskonaśladowczym. Język Piskorskiego doskonale mieści się w strukturze powieści, formalnie bez zarzutu, lecz przezroczystej, a przez to odbieranej obojętnie.

Podobnie, nie pojawia się podczas lektury choćby ślad utożsamienia z głównym bohaterem – właśnie dlatego, że autor tak doskonale dystansuje się do opowiadanej historii. Kashim al’Shannagg, jak przystało na postać baśniową, nie odczuwa, lecz czyni – nie poznajemy jego wrażeń i emocji, lecz zachowania. Podejście behawiorystyczne szczególnie mocno zaznacza się w momencie, kiedy bohater wpada w gniew – autor opisuje jego zachowanie z perspektywy przypadkowego obserwatora, aby dodatkowo podkreślić i tak przecież wyraźny narracyjny dystans.

Celowo nie szukam powiązań ze znanymi dziełami bliskowschodniej kultury, choć Piskorski stara się arabizować i cytuje nawet poezję al-Buhturiego. Jednak inspiracje „Opowieściami tysiąca i jednej nocy” lub diwanami są bardzo odległe, „Wygnańcowi” bliżej do scenariusza filmu przygodowego (tu szybkie skojarzenie z mini-serialem pt.„Tajemnice Sahary”) lub zapisu szczególnie udanej sesji RPG.

Oczywiście, powieść Krzysztofa Piskorskiego znajdzie na pewno wielu usatysfakcjonowanych czytelników, szczególnie wśród tych, którzy z kuchni literackiej najbardziej lubią proste dania na zimno. Niestety, nie dołączę do tego grona. Lektura „Wygnańca” pozostawiła mnie doskonale obojętną. Nie wzbudziła żadnych refleksji, nie przyśpieszyła tętna, nie wywołała uśmiechu, ani też nie pozostawiła śladu negatywnych wrażeń, nawet cienia irytacji lub rozczarowania. To powieść poprawna formalnie i językowo. I jałowa, jak połać piasku. Nie brzmi w niej głos namiętności, nie ma czaru, który potrafiłby uwięzić w fikcyjnym uniwersum wyobraźnię, sprawić, aby odbiorca przeżywał opowieść, a nie tylko ją przeczytał...

Ogarnia mnie smutek, na myśl, że coraz częściej trafiam na takie właśnie utwory – ziarna piasku z beznamiętnej, literackiej pustyni...

 

Małgorzata Koczańska

 

Krzysztof Piskorski

Opowieść Piasków, Tom I: Wygnaniec

RUNA, 2005

Str.: 320

Cena: 26,50

 


Przepis krótki na bestsellera

 

Dan Brown szokująco zwyżkuje we wszelkich rankingach popularności z czterema powieściami wydanymi chyba już wszędzie. Największą sławę przyniósł mu „Kod Leonarda da Vinci”, ale i o pozostałych pozycjach głośno wszem i wobec.

Jako że na urlopie lubię oddać się literaturze całkiem rozrywkowej i popularnie nazywanej czytad­łem*, obłożyłam się dwiema wczesnymi powieściami Browna, które łyknęłam w ciągu trzech dni.

Autor zbiera skrajne recenzje swoich książek, od totalnego zachwytu do totalnej pogardy. Ta druga reakcja jest najczęściej skutkiem rażących uchybień w fabule, dotyczących merytorycznych wpadek, nieścisłości i przekłamań. A to się czytelnicy przyczepią do pięcioramiennej orbity Wenus, a to zwijają ze śmiechu historycy, czytając o świętej krwi, a to rozgorączkują się fani Kościoła w jedynej słusznej postaci...

Od lektury urlopowej nie oczekuję wodotrysku. Ma się dobrze czytać! – to jedyny warunek. I ten „Zwodniczy punkt” i „Cyfrowa Twierdza” spełniły aż w nadmiarze (zabrakło mi książek do czytania, sądziłam, że tysiąc stron na plażę wystarczy).

A co mogę o nich powiedzieć? Przeczytawszy także wspomnianą najsłynniejszą powieść, mam już cudnie rozrysowany pomysł na bestsellera.

Według Dana Browna to bardzo proste! Należy wziąć trzydziestoparoletnią, piękną, superinteligentną bohaterkę. Przydać jej utalentowanego wszechstronnie, bogatego wewnętrznie bohatera o fizys Apolla. Wrzucić oboje w wir wydarzeń sekretnych, niezwykłych i niecodziennych, najlepiej związanych z jakąś tajemnicą rządową narodu Stanów Zjednoczonych. I dusić w tym tygielku aż do szczęśliwego rozwiązania.

Prawda, że proste? Ale tak jest w rzeczywistości.

W obu powieściach na głównym planie są opisane wyżej kobiety: Rachel Sexton i Susan Fletcher. Pierwsza jest córką wpływowego senatora, głównego konkurenta rządzącego prezydenta USA, dla którego Rachel pracuje. Jest specem od prokurowania króciutkich notek, tak zwanych skrótów, omawiających aktualne wydarzenia polityczno-gospodarcze z całego świata, które to notki prezydent sobie podczytuje podczas szybkiego śniadania.

Druga jest specjalistką, pracującą dla NSA (Narodowej Agencji Bezpieczeństwa), zajmującą się kryptologią, czyli odczytującą szyfry godzące w bezpieczeństwo USA.

Obie w sumie są nic nieznaczącymi pionkami w strukturach władzy. Szarymi urzędniczkami, sumiennie wykonującymi swoje obowiązki. I nagle coś, jakiś czynnik zewnętrzny powoduje, że stają się takimi swoistymi wonderwomen.

W przypadku „Zwodniczego punktu” – Rachel musi pojawić się na lodowcu Arktyki, żeby dla Białego Domu skomentować fakt monumentalnego odkrycia: wielki meteoryt przybył jakiś czas temu na naszą planetę, przynosząc z sobą skamieliny kosmicznego życia!

A tytułowa „Cyfrowa Twierdza” to nadzwyczajny szyfr, którego nie uda się złamać. Kod, dzięki któremu wraże czynniki będą mogły zaplanować każdy zamach na suwerenność USA, a biedne agencje nie przejrzą ich zamiarów. Zadaniem Susan jest ocalenie agencji, zdemaskowanie zdrajcy w szeregach.

Piękna Rachel dopiero teraz poznaje mężczyznę swego życia – Michael Tolland, światowej sławy oceanograf przebywa na lodowcu w charakterze eksperta i ma za zadanie sprawdzenie autentyczności meteorytu.

Piękna Susan już ma mężczyznę swego życia – David Becker, wykładowca na uczelni, awansuje na starszego wywiadowczego agencji swojej ukochanej i zostaje oddalony do poszukiwań autora Cyfrowej Twierdzy.

Tworzenie w ten sposób par głównych bohaterów jest stare jak świat. Dzięki takiemu zabiegowi każdy czytelnik może się utożsamić z bohaterem. Kobiety będą wzdychać za ideałami męskiej urody (bo i Tolland, i Becker mają niepospolite fizjonomie, a także głębokie wnętrze) oraz współczuć lub przyklaskiwać bądź kibicować bohaterkom na zasadzie identyfikacji z własną płcią. Zaś męscy czytelnicy zapewne będą śledzić wiernie poczynania owych bohaterek, jako że one obie śliczne i mądre, nie takie jakieś zwyczajne...

Obu pięknym paniom przydani są też mentorzy – nauczyciele, starszawi goście o szerokich horyzontach, oszałamiający swą wiedzą i doświadczeniem, otaczających swe podopieczne parasolkami ochronnymi i okazujący iście ojcowskie uczucia. Do czasu...

Brakuje nam tylko czarnych charakterów. W tej funkcji występują postaci drugoplanowe lub tak zwany bohater zbiorowy. W „Zwodniczym punkcie” jest nim NASA, w „Cyfrowej Twierdzy” NSA – mimo wszystko. Oczywiście źli ludkowie też się pojawiają – bez nich nie można by było zawiązać akcji. Kim są – nie zdradzę, żeby nie popsuć zabawy.

Gdy już mamy zarysowane wszystkie postaci i początkowe konflikty osobowościowe, następuje wielkie BUM. I od tego czasu nic nie jest takie, jakie się zdawało jeszcze parę stron temu. Zwroty akcji, pościgi, polowania, ucieczki, szantaże, przebieranki... Dobry bohater staje się złym, a ten początkowo zły nagle umiera, bo okazał się tylko słabym białym pionkiem.

Wybuchy, fajerwerki, oprawa godna sfilmowania, tempo narracyjne takie, że tchu nie można złapać.

I to lubię! Bo takie powinny być wszystkie wakacyjne czytadła* – szybko podane, pożywne i lekkostrawne.

Czas wreszcie wyjaśnić symbol przy słowie „czytadło”, aczkolwiek z twórczością Dana Browna nie ma to wyjaśnienie nic wspólnego. Otóż, szukając innej literatury rozrywkowej w dostępnych mi namiotach księgarnianych w pobliżu plaży, omiatałam wzrokiem tony harlequinów (zdecydowanie odradzam!). Ale w pewnej serii owych na pierwszych stronach okładek krzyczały podtytuły: „wakacyjne czytadło” z erką, jako nazwą zastrzeżoną. Oczom nie wierzyłam, zatem zbliżyłam do nich parę powiastek i okazało się, że słowo „czytadło” zostało zastrzeżone przez pewne wydawnictwo. Tfu!

A wracając do Browna i jego powieści, żeby zamknąć jakoś po ludzku tę recenzję – polecam wszystkim tym, którzy przepadali swojego czasu za Crichtonem, Ludlumem i powieścią sensacyjną. Świetnie się czyta.

 

Karolina Wiśniewska

 

Dan Brown

„Zwodniczy punkt”

Tłum: Maria i Cezary Frącowie

Albatros/Sonia Draga, 2005

Cena: 30,00

Str.: 528

 

Dan Brown

„Cyfrowa Twierdza”

Tłum: Piotr Amsterdamski

Albatros/Sonia Draga, 2005

Cena: 28,50

Str.: 448

 


Dwuznaczny urok kontrowersji

 

– Te książki nie mogą skutecznie współzawodniczyć z wielowiekową historią, zwłaszcza kiedy tę historię opowiada niekwestionowany bestseller wszech czasów. (...)

– Chyba nie powiesz, że Harry Potter też jest o Świętym Graalu.

– Miałem na myśli Biblię.

Dan Brown: „Kod Leonarda da Vinci”

 

Spory ideologiczne ucichły, media skierowały uwagę na inne wydarzenia, autorytety różnej maści wymieniły opinie i w końcu zapadła decyzja, że kontrowersyjne dzieło zostanie zekranizowane. Mowa, oczywiście, o „Kodzie Leonarda da Vinci” Dana Browna – bestsellerze, który rozpalił emocje czytelników i krytyków na całym świecie.

Mam wrażenie, jakbym w tym czasie przebywała gdzieś na lodowcu, dyskurs nad powieścią nie dotarł bowiem do mnie ani mnie obszedł. Z umysłem niczym tabula rasa zasiadłam do lektury w ciszy, w której zmęczeni interlokutorzy brali głębokie oddechy i środki na uspokojenie.

Krótko powiem: to jest znakomita powieść sensacyjna, bez dwóch zdań. To, co mnie ujęło od razu, to uderzająco czysta struktura tego utworu. Pozwolę sobie napisać o niej trochę szerzej, rzadko gości bowiem w literaturze beletrystycznej książka, w której treść wiąże się bezpośrednio z konstrukcją wewnętrzną. A „Kod Leonarda da Vinci” ma naprawdę porządnie zbudowaną ramę. Fabuła oparta jest o wątek Sophie i Langdona, szukających tajemniczego Świętego Graala, zakazanego skarbu, do którego ujawnienia nie chcą dopuścić władze Watykanu. Tempo akcji wyznacza prędkość pościgu policji za obojgiem bohaterów, którzy z kolei nie decydują, dokąd uciekną – prowadzi ich bowiem trop ukryty w zagadce, jaką pozostawił przed śmiercią kustosz Muzeum Luwru, Jacques Sauniere. Za Sophie i Langdonem podąża również fanatyczny wysłannik Opus Dei. Każda z grup – Sophie i Langdon, francuska policja, Opus Dei i Watykan, porusza się od zagadki do zagadki. Każda z grup bowiem ma do rozwiązania własne łamigłówki: Langdon i Sophie muszą odkryć, czym jest Święty Graal i gdzie został ukryty, od tego zależy bowiem poznanie prawdziwego mordercy dziadka Sophie, Jaquesa Sauniere. Policja, naturalnie, prowadzi śledztwo, które staje się jeszcze bardziej skomplikowane, przez nieszablonowe postępowanie dwójki podejrzanych. Opus Dei również podąża do celu, jakim jest Graal, ale nieco inną ścieżką, przygotowaną znacznie wcześniej. Nad tą triadą, w jaką grupują się postaci powieści, górują dwa antagonistyczne umysły – tajemniczego Nauczyciela i zmarłego autora zagadek. To oni sterują biegiem wydarzeń – choć tylko na jednej płaszczyźnie. W „Kodzie...” pojawiają się również inne plany czasowe. Wspomnienia głównych bohaterów budują nie tylko ich psychologiczny portret, stanowią również część rozwiązania wielopiętrowej szarady. Jest również plan znacznie odleglejszy – wojny krzyżowe i templariusze, wielcy ludzie, wśród których wybija się na plan pierwszy Leonardo da Vinci – wszyscy na przestrzeni wieków związani z tajemnicą Graala i historią, która doprowadziła do powstania tajemniczego Zakonu Syjonu. Akcja zatacza krąg i Brown spina opowieść kompozycyjną klamrą, nadając powieści formę skończoną i układającą się w klarowny symbol, niemal architektoniczną konstrukcję, która daje wiele interpretacji i wiele możliwości odczytań.

Symbole to nadrzędny bohater tej opowieści – stare i nowe, krzyże, trójkąty, kule, magiczne i matematyczne ciągi liczb, treści ukryte w nazwach i nazwiskach bohaterów, szyfry ukryte w słynnych dziełach Leonarda „Mona Lisa” i „Ostatnia wieczerza” – początkowo bez znaczenia, okazują się jednak istotnymi elementami układanki. Zagadki w zagadkach, podwójne znaczenia, głębsze i ukryte – to wszystko nadaje powieści urok tajemnicy.

Przy tym powieść naprawdę wciąga – barwna, dynamiczna, absorbująca uwagę czytelnika.

Dan Brown pięknie stopniuje napięcie, właściwie używając retardacji i podsuwając za każdym razem tylko część wyjaśnienia, by potem zaskoczyć odbiorcę, odsłaniając „drugie dno” rozwiązania.

Generalnie: znać, że struktura została wykonana solidnie, a treść, jaka się w niej zmieściła, przykuwa uwagę i wciąga natychmiast, aż można zapomnieć o istnieniu owego kołka, na którym wisi niewiara... Podczas lektury ów kołek zatrzeszczał mi tylko raz – gdy bohaterowie biedzili się długo nad fragmentem wiersza zapisanego zaszyfrowanym alfabetem. Cóż, dla każdej osoby zlateralizowanej przeciwnie niż praworęczna większość, rozwiązanie jest oczywiste, a długie męczarnie specjalistki od kryptografii i badacza symboli wywołują jedynie uśmiech politowania.

Właściwie już w tym momencie można zakończyć omawianie „Kodu Leonarda da Vinci” rekomendacją: warto przeczytać, świetna lektura na wieczór lub kilka wieczorów, solidne, rozrywkowe czytadło z paranaukowymi ambicjami.

Pozostaje jednak ostatnia rzecz, która wprawiła mnie w bezbrzeżne zdumienie: poważny dyskurs nad wymową powieści Dana Browna, jaki wiedli przedstawiciele kręgów krytyczno-literackich oraz kościelnych! Nie będę się skupiać nad tym, co mówiono i jakich używano argumentów. Zaskakujący jest fakt, że taka dyskusja w ogóle miała miejsce. Nie dziwią wypowiedzi recenzentów, krytyków, specjalistów – dziwi, że włączyli się przedstawiciele kościoła katolickiego i postanowili naprostować stek bzdur, którymi nafaszerował autor swoją powieść. I tego, szczerze przyznam, nie rozumiem wcale. Ponieważ poziom ideologiczny „Kodu Leonarda da Vinci”, oparty na opozycji między zakłamaniem Ewangelii katolickiej i utraconym kobiecym sacrum, jest potwornie infantylny. Przebija w tym poprawność polityczna dotycząca równouprawnienia kobiet, ich parytetu w publicznych dziedzinach życia społecznego oraz schlebianie feministycznym ideologiom, najwyraźniej będących trendy wśród czytelników amerykańskich. W lekturze coś takiego nie przeszkadza, nawet bawi nieco tak poważne podejście bohaterów do idei z przywołanej przez Browna książki „Święty Graal, święta krew” M. Baigneta, R. Leigh i H.Lincolna oraz modnych na zachodzie filozofii New Age. Tym bardziej zdumiewa załączona w posłowiu do wydania polskiego filipika Zbigniewa Mikołejki, który ex cathedra podejmuje polemikę z literacką fikcją. W podobnym tonie pojawiają się również niektóre recenzje pisane prawdopodobnie z ramienia kościoła. Rozdmuchanych w sporach kontrowersji i obrazoburczych treści próżno szukać na kartach powieści Dana Browna – a przynajmniej mnie się nie udało. Nie odczułam oburzenia, że autor obarcza kościół odpowiedzialnością za haniebne postępki Inkwizycji, ani że mówi o kościele jako instytucji, która strzeże testosteronowej cywilizacji agresji oraz forsuje niepełny model społeczny, faworyzujący mężczyzn i spychający kobiety na drugi plan. Brown wspomina również o tym, co kościół zrobił dobrego, jego „oskarżenie” nie jest zbyt silne i stanowcze, a na pewno nie jest to bezpośredni atak. Przeciwstawiona kościołowi filozofia sakralności kobiecej, kultu Wielkiej Matki i tym podobnych feministycznych agitek – właśnie ze względu na ich infantylizm nie może być opozycją znaczącą, jak mniemam. Na szczęście, i antykościelne wypowiedzi, i feministyczna propaganda, podane są w tej powieści z wdziękiem i nie wywołują grymasu niesmaku.

Za to prawdziwy niesmak odczułam, poznając dyskusje, których celem było ocalenie dobrego imienia kościoła, podobno tak potwornie zszarganego przez autora „Kodu Leonarda da Vinci”. Niech nikt nie da się nabrać – to tylko dobrze napisana beletrystyka, elastycznie traktująca fakty historyczne i budująca własny świat przedstawiony. A kontrowersje, jakie rzekomo budzi książka, bynajmniej nie dodają jej uroku. Marketingowy szum wywołany w imię zwiększenia sprzedaży, to jedno. Ale branie na poważnie literackiej fikcji, powstałej ku uciesze czytelników, zakrawa mi na absurd lub pierwszorzędną prowokację. Czymkolwiek by nie było, oburzony głos kościoła w każdym przypadku jest zachowaniem cokolwiek bzdurnym i mocno przesadnym.

Czyżby właściciele praw autorskich do niekwestionowanego bestsellera w dziejach ludzkości poczuli się zagrożeni?

 

Małgorzata Koczańska

 

Dan Brown

„Kod Leonarda da Vinci”

Tłum: Krzysztof Mazurek

Albatros/Sonia Draga, 2004

Cena: 30,00

Str.: 568

 

 

 

Następna strona

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 07 >