Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Bartłomiej Czech Para-nauka i obok
<<<strona 17>>>

 

Rękopis znaleziony w Drogobyczu

 

 

Jadzi...

 

Uprzednio zamierzałem napisać, że poniższy esej został znaleziony w stercie prac maturalnych, które po wyleżeniu ustawowych x lat, przed wyrzuceniem powinny były zostać przepuszczone przez niszczarkę, ale z powodu zwykłego u nas karnawałowego podejścia do obowiązków odbyły przyspieszoną drogę na śmietnik. Tak oto luźne podejście do pracy miałoby uchronić te wypociny przed zapomnieniem.

Taki wstęp byłby jednak kłamstwem, i to podwójnym. Po pierwsze, powyższy tok wydarzeń nie jest prawdziwy, a przynajmniej najprawdopodobniej nie wydarzy się nigdy w całej naszej czasoprzestrzeni. Otarliśmy się tu mimo woli o filozoficzną definicję prawdy, która oznaczać może stwierdzenie faktu zaistniałego w naszej czasoprzestrzeni do czasu teraźniejszego (w jakimś dogodnym układzie odniesienia; jakim?), w naszej czasoprzestrzeni w ogóle, bądź też we wszystkich równoległych czasoprzestrzeniach. Ta ostatnia możliwość warta jest rozważenia, o ile teoria równoległych wszechświatów jest prawdziwa oraz, jeśli jest możliwa do udowodnienia i jeśli zostanie udowodniona – może jeden lub oba z powyższych warunków są zbędne? (Tak przy okazji, ile wynosi liczba Gödela istnienia co najmniej jednego równoległego wszechświata? Ile wynosi liczba Gödela opisująca udaną kalkulację powyższej liczby? Zresztą, czy to w ogóle ma jakieś znaczenie?) Otóż, nie wdając się tu w nieistotne dywagacje dotyczące znaczenia prawdy, dość stwierdzić, że bez względu na przyjętą ontologię niezaistnienie opisanego powyżej scenariusza jest o wiele bardziej prawdopodobne od jego zaistnienia. Uznanie go za fałsz jest więc w zupełności usprawiedliwione.

Historia z pracą maturalną znalezioną na śmietnisku jest jednak fałszem również w innym sensie, rzekłbym, bardziej literackim. Zważywszy na tematykę poniższego eseju, należałoby się spodziewać, że zostałby on napisany w formie elektronicznej, być może tak zaawansowanej, że przy obecnym (nieścisłość: obecnym w odniesieniu do jakiego układu?) etapie wiedzy nie mamy nawet szans antycypować jej odkrycia. Być może błędem leksykograficznym jest w ogóle mowa o „napisaniu” tegoż eseju, tak jak nie mówimy dziś o wyżłobieniu nowego kodeksu pracy czy też przytaszczeniu ze sklepu ilustrowanych kamiennych tablic z przepisami na „101 potraw z sześciu kontynentów”. Meritum problemu nie ogranicza się bynajmniej do czasownika „pisać” – pojęciom takim jak praca maturalna, niszczarka, czas ustawowy czy nawet karnawał tak daleko do ponadczasowości, że umieszczenie ich w odległych ramach czasowych tej opowieści byłoby ze strony autora co najmniej lekkomyślne, jeśli nie absurdalne.

Byłby to więc błąd, nie fałsz! – odrzeknie tu mniej wnikliwy czytelnik-krytykant. Na to ja uśmiecham się z pobłażaniem: jakaż jest różnica między błędem a kłamstwem? Czyż twierdzenia z gruntu błędnego nie określa się jako fałszywe? Co więcej, czyż sam fakt zapisania danego twierdzenia, choćby nieprawdziwego, przy pomocy odpowiednich kwalifikatorów, nie odzwierciedla jego niechby ograniczonej, li tylko subiektywnej, potencjalnej, ale zawsze rzeczywistości? Czyżbyś odmawiał myśli ludzkiej twórczej potęgi; czy myśląc, nie czynimy czegoś z niczego? Jeśli tak jest, to mój błąd literacki wszczepiłby w żywą tkankę rzeczywistości raka nieprawdy i niedoskonałości, który odtąd rozwijałby się samodzielnie, trawiąc powoli nasze zdrowe cztery (a może dziesięć) wymiary (wymiarów?) Kto wie, może po takiej błędnej publikacji jakiś obłąkany maturzysta porwałby się na ostateczny akt niesubordynacji: wpisanie mojego eseju o temporodezji w miejsce znaczenia powstań narodowych 1794-1944? Pani Zosia z sekretariatu, której akurat zacięła się niszczarka (co za cholera przykleiła gumę do żucia do własnej pracy maturalnej?), machnie ręką i zaniesie wszystkie niezmielone jeszcze prace prosto na śmietnik, i tak dopełni się dzieło zniszczenia rzeczywistości czterowymiarowej. Bełkot rozkapryszonego doktoranta sięgnie pułapu sprawdzonego, acz zapomnianego proroctwa. QED.

Dowiódłszy, że umieszczenie takowego wstępu byłoby kłamstwem podwójnym (a nawet niebezpiecznym), proszę czytelnika o zrozumienie dla mojego braku kreatywności i przeczytanie poniższego eseju bez wstępu.

 

Przez lata za najważniejszy wynalazek w dziejach ludzkości słusznie uchodziło koło. Wynalezienie silnika parowego, żarówki, automobilu, samolotu, radia czy komputera stanowiły kroki milowe w rozwoju ludzkości, zarówno w sensie stricte technologicznym, jak też pod względem wpływu na kulturę i strukturę społeczną, jednak koło pozostawało najważniejszym, najbardziej wpływowym i rewolucyjnym wynalazkiem w historii dziejów. Ten stan rzeczy miał się zmienić dopiero kilka tysięcy lat później, wraz z nadejściem drugiego wynalazku, który całkowicie zmienił świat. Wynalazkiem tym miała się stać temporodezja.

Podwaliny pod opracowanie temporodezji położył Einstein, który opublikował w 1905 roku szczegółową, a w 1915 roku ogólną teorię względności. Początkowo przyjęta przez środowisko naukowe z dystansem, teoria Einsteina szybko uzyskała spektakularne potwierdzenie w zmierzonym w 1919 roku zakrzywieniu promieni słonecznych. Pozwoliła ona też na wyjaśnienie ruchu peryhelium Merkurego, które od niemal stulecia stanowiło zagadkę dla naukowców.

Jedną z głównych konsekwencji teorii Einsteina jest fakt, iż obserwatorzy, którzy są względem siebie w ruchu, inaczej postrzegają czas: zegar A, będący w ruchu względem zegara B, porusza się od niego wolniej. Chwila zastanowienia nad względnością ruchu prowadzi do (jakże znanego nam dziś z autopsji) wniosku, że wydarzenia, które w oczach jednego obserwatora mają miejsce w tym samym czasie, w innym układzie odniesienia mogą zachodzić sekwencyjnie, a więc w kolejności. To załamanie tradycyjnej koncepcji czasu – potencjał zmian kolejności (niezwiązanych przyczynowo) wydarzeń oraz możliwość skrócenia czasu odmierzanego przez znajdujący się w ruchu zegar – pozwoliło ludzkości na rozszerzenie dziedziny inżynierii i architektury o czwarty wymiar: czas.

Kolejnym krokiem milowym na drodze do temporodezji stał się rozwój technologii kosmicznych. Podróże kosmiczne początkowo służyły tylko propagandzie czasów tzw. Zimnej Wojny rozgrywanej przez dwudziestowieczne „supermocarstwa”, ale po odkryciu zastosowań, jakie komórki macierzyste hodowane w warunkach nieważkości znalazły w medycynie, badania nad technologiami orbitalnymi ruszyły pełną parą. Już w 2146 roku, a więc w niespełna dwa stulecia po Gagarinie i Armstrongu, ludzkość wysłała na orbitę pionierskie samowystarczalne miasto-ekosystem Columbus. Jako pierwsze zdolne ono było utrzymać obieg wody i pierwiastków chemicznych i podtrzymywać stabilne tempo rotacji wokół Ziemi i własnej osi tak, że wahania w subiektywnym odczuciu grawitacji wirtualnej nie wpływały znacząco na rozród zamieszkującej je flory, fauny i ludzi.

Start Columbusa był też pierwszym w historii przedsięwzięciem technicznym, gdzie efekty dylatacji czasu dotknęły nie tylko naukowców, ale i zwykłych ludzi, oraz sięgnęły rozmiarów makroskopowych. Okres od wyniesienia miasta-ekosystemu na orbitę do przechwycenia przezeń pierwszego wahadłowca, postrzegany przez mieszkańców Columbusa jako dziesięcioletni, trwał na Ziemi 24 lata i 324 dni. Nigdy wcześniej nie oglądano pary bliźniaków, z których jeden jest o piętnaście lat starszy od drugiego! Dylatację czasu postrzegano wtedy jednak raczej jako produkt uboczny podróży kosmicznych, które (o ironio!) wydawały się być celem samym w sobie. Świat, który miał jeszcze poczekać na przykład matki młodszej od syna, wydawał się nieświadomy przekroczonej właśnie granicy epok.

Ten stan nieświadomości trwał przez kolejne półwiecze. W 2203 roku ekscentryczny milioner Will Doors ogłosił, że cierpi na ciężki, nieuleczalny przypadek hemicranium. Mimo zaangażowania potężnych środków wynajęci przez Doorsa naukowcy nie potrafili opracować na czas potrzebnego serum. Według przeprowadzonych symulacji natrafienie na właściwe serum miało, ze statystyczną pewnością, zdarzyć się w 2-3 lata po prognozowanej śmierci Doorsa. Gdy Doors ogłosił, że zamierza doczekać opracowania serum, podróżując w specjalnie opracowanej kapsule kosmicznej, ludzkość wkroczyła w nową erę.

Początkowy sprzeciw fundamentalistów chrześcijańskich (słynny ruch „Deus Rex Temporis”) oraz muzułmańskich wobec sanatoriów paliatywno-dylatacyjnych, jak nazywano wtedy temporodezję leczniczą, z czasem umilkł wobec przeważających na świecie pozytywnych reakcji na przedsięwzięcie Doorsa. Lekarze, etycy, hierarchowie głównych kościołów i publicyści mówili ze zrozumieniem o przeznaczeniu na ratowanie życia ludzkiego znacznych środków ekonomicznych i technicznych, nawet jeśli te ostatnie należałoby określić jako niekonwencjonalne. Politycy, którzy początkowo komentowali sprawę Doorsa powściągliwie, szybko odpowiedzieli na zapotrzebowanie społeczne i w przeciągu jednej dekady postulat państwowego dofinansowania sanatoriów paliatywno-dylatacyjnych w przypadkach chorób dających nadzieję na uleczalność w niedalekiej przyszłości na stałe zagościł w programach lewicowych partii politycznych.

Lata czterdzieste dwudziestego trzeciego wieku to okres burzliwych dyskusji, młodzieżowych protestów („make time, not money”) i gwałtownych zmian w świadomości ówczesnych społeczeństw. Już na pokładach pierwszych publicznych sanatoriów dylatacyjnych, które wystrzelono na orbitę w latach 2226-30, znalazło się, według różnych szacunków, między 20 a 70 tysięcy osób zdrowych (nie licząc personelu), które po prostu chciały zasmakować życia w innej dekadzie. Wobec powrotu na Ziemię tych pierwszych sanatoriów oraz wymykającego się spod kontroli czarnego rynku wejściówek na kolejne loty, rządy bogatej Północy zdecydowały się w końcu uwolnić przestrzeń kosmiczną dla komercyjnego ruchu dalekobieżnego. Usługi podróży dylatacyjnych, początkowo dostępne tylko dla najzamożniejszych, w niedługim czasie stały się tak popularne jak niegdyś podróże pociągiem, automobilem czy samolotem. To pod koniec dwudziestego trzeciego wieku, w okresie boomu dylatacji, wytworzyło się znane dziś nam wszystkim określenie, które w zamyśle miało wykpiwać prostacką koncepcję niezmienności czasu i sekwencyjności, jakie odziedziczyła po przodkach ówczesna ludzkość. Temporodezja to siermiężna mieszanka łaciny i greki, której obrazoburcze znaczenie to „wyznaczanie ostatecznego kształtu czasu”.

Co ciekawe, w końcowym okresie politycznego zamieszania wokół upowszechnienia podróży dylatacyjnych nieoczekiwanym sprzymierzeńcem żądnej zmian i wolności młodzieży stali się... fundamentaliści chrześcijańscy z kontynentu północnoamerykańskiego. Okazuje się, że w tym hermetycznym kręgu białych krezusów powszechnym marzeniem-tabu była zamiana małżonki na młodszą i urodziwszą, słowem bardziej licującą ze statusem białego właściciela. Wartości chrześcijańskie stały jednak na przeszkodzie realizacji tych aspiracji na drodze rozwodowej. Z jednej strony pieniądze, z drugiej: Kościół, jedyny szafarz zmian stanu cywilnego – nic nie nadawało się lepiej do wypełnienia tej luki, niż – właśnie – temporodezja. Szacuje się, że w latach 2275-2300 z Ameryki Północnej wyleciało w podróże dylatacyjne (z przeciętnym przeskokiem 80 lat) ponad 100 tysięcy białych finansistów, za którymi stało łącznie ponad 70% ówczesnego kapitału całego kontynentu. Po powrocie ci dżentelmeni mogli bez zbędnego wyczekiwania cieszyć się statusem wdowca i rozpocząć życie rodzinne na nowo.

To właśnie masowa dylatacja (migracja temporalna) tej grupy stała się zarzewiem zmian społecznych, których skutki odczuwamy do dziś. Po pierwsze, wielu bogatych dylatacyjnych podróżników zasmakowało w życiu z dala od katastrof ekologicznych, zmiennej pogody i krótkotrwałych wahań w cyklach produkcyjnych. Dobra, których produkcja trwała na Ziemi dziesięć lat, w subiektywnym odczuciu czasu na pokładzie kapsuły produkowało się tylko kilka miesięcy. Efekt dylatacji czasu pozwalał więc nie tylko na jednorazowy skok w przyszłość, ale na niczym nieograniczoną konsumpcję, której tempa nie ograniczało już żadne wąskie gardło, łącznie z tempem produkcji. Tym samym rozwiązano odwieczny problem, z jakim borykali się czołowi finansiści świata: dysproporcja pomiędzy nagromadzonymi środkami kapitałowymi a ograniczonymi kanałami ich pożytkowania i reinwestycji skazywała gros mocy ekonomicznych na produkcyjny i konsumpcyjny niebyt. Przyspieszenie postrzeganego czasu ziemskiego poprzez nieprzerwane pozostawanie na orbicie, na której czas ulega dylatacji, wreszcie pozwoliło finansistom na zharmonizowanie nagromadzonych nakładów własnych, tempa ich wykorzystania w produkcji oraz rytmu konsumpcji własnej. Nawet największy nabab nie musiał się już obawiać, że nie zdąży wykorzystać swoich pieniędzy. Współczynnik dylatacji czasu nie jest ograniczony od dołu: przy odpowiedniej prędkości postrzegany czas ziemski (a więc czas produkcji naziemnej i rytm pokładowej konsumpcji) można przyspieszać aż do nieskończoności.

To właśnie konsumpcyjne profity pozostawania na orbicie sprawiły, że firmy oferujące temporodezję z czasem zmieniły profil usług z turystycznych na developerskie. Coraz więcej osób chciało nie tylko skoczyć w przyszłość, ale też nieustannie mknąć w nią do przodu – a więc zamieszkać w pędzącym wokół Ziemi ekosystemie na stałe. A ponieważ za każdy oszczędzony miesiąc należało słono płacić, prędkość na orbicie (współczynnik dylatacji czasu) szybko stał się wyznacznikiem statusu społecznego. Tuzy światowej finansjery szybko znikły z pola widzenia całemu światu; do dziś kontaktują się z Ziemią tylko sporadycznie. Niektórzy podają nawet w wątpliwość historyczne istnienie kilku z ówczesnych najgrubszych ryb, np. Belvio Sirlusconiego, którzy zaraz po starcie swoich kapsuł przyjęli prędkości podświetlne, uniemożliwiające komunikację z nimi, a nawet utrudniające doświadczalne potwierdzenie ich istnienia. Ale nie tylko najbogatsi wybrali życie na orbicie: już w roku 2375 z bogatej Północy wyemigrowało na ekosystemy-satelity ponad 90% ludności. Większość z nich spowolniła swój czas (przyspieszyła postrzegany czas ziemski) dwu- lub trzykrotnie; z czasem przeciętny współczynnik dylatacji osiągnął obecną wartość 0,23 (spowolnienie ponadczterokrotne).

Masowość migracji oraz praktyczne przypadki paradoksów teorii względności zaczęły stawiać przed ludzkością nowe, nieprzewidziane dotąd wyzwania. Już w pierwszej fali podróży w przyszłość bogatych białych fundamentalistów z Ameryki Północnej zdarzały się trudne do rozwiązania dylematy natury etycznej. Kilkaset z pozostawionych na wymarcie podstarzałych żon przeciwstawiło się wizerunkowi wiernej Penelopy i postanowiło same wyruszyć w kosmos: nie tyle w poszukiwaniu mężów, co z woli rewanżu, pragnąć przeczekać przeczekującego małżonka. Nieuchronne błędy komunikacyjne i nadmierna gorliwość w wydawaniu aktów zgonu małżonka/i (wspomagana kopertami przez zainteresowanych), sprawiły, iż w środowisku białych właścicieli nagle zaczęło się roić od niezamierzonych bynajmniej bigamistów i bigamistek.

To, przed czym pesymiści ostrzegali już od dekad, powoli stawało się jasne dla wszystkich: pojęcie sekwencyjności, oznaczenie, co wydarzyło się najpierw, a co potem, przestało mieć jakikolwiek sens. Gorliwy chrześcijanin cierpliwie czekający na rychliwy zgon swojej obrzydłej małżonki nigdy nie mógł być pewien, czy zmarła małżonka nie wróci do życia: bo choć w naszym układzie odniesienia na jej statku minęło sto dzwadzieścia lat, nikt nie mógł zagwarantować, że nie zawróci ona biegu swojej kapsuły – a jak wiadomo, nagłe przyspieszenie pozwala zaoszczędzić setki, tysiące lat. Ponadto, w perspektywie obrzydłej małżonki sytuacja wygląda dokładnie odwrotnie i jednym ruchem pokładowej kierownicy potrafi ona nas – w swoim układzie odniesienia – tak uśmiercić, jak i wskrzesić na nowo. Kto wie, może lata spędzone w celibacie są na nic, a małżonka, znudzona zabawą w kotka i myszkę, zdecydowała się – w naszym układzie odniesienia – dać się uśmiercić... Właśnie ta niepewność jest najgorsza: nie wiedząc o ruchach przeciwnika, nie sposób zaplanować sekwencyjności wydarzeń! Nawet najbardziej przemyślny temponauta nie jest w stanie opracować strategii, w której przeżyje on drugą osobę!

Wobec istniejącego status quo – większość mieszkańców bogatej Północy i tak przeprowadziła się już na orbitę, a sprawy wiążące sekwencyjność zdarzeń i moralność okazały się zdecydowanie nie do rozwiązania – wśród temponautów powstał ruch mający na celu ograniczenie temporodezji do określonych orbit oraz całkowity zakaz migracji pomiędzy orbitami. Złośliwi określili te propozycje mianem systemu kastowego; dokument prawny wprowadzający wspomniane restrykcje (2444 r.) przeszedł do historii jako Akt Samoograniczeń. Dziś modnym jest przedstawianie tego aktu w złym świetle i rozpatrywanie go jako zamachu na swobodę przepływu ludności i elementarne prawa człowieka. Należy jednak pamiętać, że jak na owe czasy był to rozsądny kompromis pomiędzy orędownikami oczyszczenia etyczno-moralnego i wpływowymi ongiś zwolennikami regresu i tzw. „życia w zgodzie z naturą”.

Z czasem informacje międzyorbitalne w mediach, szczególnie tych wysokoorbitalnych (o dużym stopniu przyspieszenia czasu ziemskiego), zaczęły się robić coraz bardziej zdawkowe, a w końcu zaczęto je oficjalnie kontrolować. Nastał stan politycznego marazmu, szalejącej cenzury i białego terroru, którego ofiary, liczone w setkach tysięcy, były zsyłane na rychłą śmierć na Ziemię za karę za działalność wywrotową, prowadzącą do przywrócenia swobody przepływu osób i zniesienia cenzury na informacje interorbitalne. Wysiłki tych bohaterów w walce o wolność i braterstwo nie poszły na marne: w wyniku Wielkiej Rewolucji 2489 roku wszystkie postulaty rewolucjonistów zostały wprowadzone w życie. Przez krótki czas, na fali odwilży i mody retro, wprowadzono nawet obowiązkowe wycieczki na powierzchnię Ziemi wśród uczniów gimnazjów i liceów. Wobec protestów rodziców co do bezpieczeństwa, a zwłaszcza wysokich kosztów, program wycieczek został jednak szybko zawieszony. (Kosztowny jest już sam kombinezon, który chroni wycieczkowicza przed śmiertelnymi drobnoustrojami żyjącymi na powierzchni Ziemi, na które jego naturalny system immunologiczny jest nieodporny.)

Z perspektywy roku 2505 coraz częściej pojawiają się pytania co do losu tych, którzy pozostali na powierzchni Ziemi i z takich czy innych powodów nie zdecydowali się na temporodezję. Skrajnie lewicowi komentatorzy usiłują nawet porównać temporodezję do epoki kolonialnej XV-XIX wieku, insynuując, że system podróży dylatacyjnych posłużył do wyzysku tzw. Biednego Południa. Poglądy takie nie wytrzymują jednak krytyki. Pogłoski o zamieszkach na powierzchni Ziemi, rzekomo zduszonych poprzez odcięcie witalnych systemów komputerowych przez władze na orbicie i zagłodzenie protestujących, nigdy nie zostały potwierdzone. Przeciwnie, indeks subiektywnego odczucia szczęścia mieszkańców powierzchni Ziemi, sprawdzany ostatnio przez Instytut Pallugha, okazał się najwyższy od kilku stuleci, wykazując szczególną tendencję zwyżkową od czasu, gdy kontrolę nad Ziemią przejęły ponadorbitalne kooperatywy EKIN, MBI oraz Macrohard.

Żaden rozsądny komentator nie poddaje już w wątpliwość jednoznacznie pozytywnego znaczenia wynalazku podróży dylatacyjnych. Pozwolił on nam na zwiększenie konsumpcji, subiektywne przedłużenie życia, a w rezultacie podwyższył wszystkie mierzalne indeksy szczęścia i dobrobytu, tak na Ziemi, jak na orbicie. Co więcej, sprawił on, że przeciętny zjadacz chleba bardziej niż kiedykolwiek stał się częścią globalnej wioski i współtwórcą historii, łożąc wkład w życie ludzkości na przestrzeni nie tylko dekad, ale i stuleci!

Temporodezja stworzyła nowego człowieka! – człowieka, który nie boi się kształtować czasu, w jakim przyszło mu żyć!

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 17 >