Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Para-nauka i obok
<<<strona 19>>>

 

Ale model!

 

 

Dla kontrastu z artykułami ciężko-specjalistycznymi pomyślałem, że w para-nauce coś ogólnego, o poznaniu samym w sobie, czy dla siebie. Filozoficznego, niejasnego, ale na przykład nadającego się do mądrych dyskusji.

Towarzyska funkcja nauki, choć nikt się do tego nie przyznaje, jest niemal super, nadzwyczaj jawnie wyłożona w postulacie uprawiania "czystej nauki". Czym jest to coś? Ano poznawanie budowy świata albo jakiejś innej prawdy dla samej przyjemności? Chodzi w każdym razie o szlachetną pasję, zaś szlachetność jest tym razem wyznaczana poprzez całkowitą nieprzydatność. Jeśli dodamy "do niczego", to popadniemy na gruncie formalnej logiki w sprzeczność z celem przesłania, ale po polsku to jest jakoś tak, że nieprzydatne do niczego, to nieprzydatne i do niczego na dokładkę.

Przyznam szczerze, że uważam gramatykę za tego typu wiedzę. Zazwyczaj bowiem nasze wypowiedzi niosą taki nadmiar informacji (mają tak dużą redundancję?) że nawet bardzo poważne zniekształcenia nie powodują przekłamań w końcowym odbiorze.

Wszelako gramatyka jest nauką o pewnym obiektywnie, bo niezależnie od naszej woli istniejącym systemie. Gramatykę trzeba umieć, przynajmniej trochę, żeby nie zostać, jak się uczenie mawia "zmarginalizowanym" w społeczeństwie. Wypada mieć jakąś wiedzę.

W warunkach towarzyskiej funkcji wiedzy bardzo ważne jest to, by sprawę ująć sprytnie, udatnie, czy jeszcze jakoś tak, żeby słuchaczy za serca ujęło. Zapewne chodzi o to, żeby skutecznie wytłumaczyć. Co? Jak działa ten świat. Na przykład.

Otóż gdy gadamy, to – przykra wiadomość – zazwyczaj tłumaczymy nie działanie świata, lecz opisujemy własności pewnego modelu.

Jedna z większych trosk, źródło frustracji nie tylko współczesnego człowieka, to fakt, że bardzo mało mu się zgadza. Z tejże przyczyny doszukuje się światowego spisku masonów, cyklistów, walczy z lokalnymi mafiami, wspiera światowe organizacje i robi całe mnóstwo dziwnych rzeczy, które później bardzo trudno wytłumaczyć, jak na przykład wywołanie wojny.

Nie zgadza się, bowiem myli realność z modelem. Model zaś zawsze jest pewnym uproszczeniem, w najlepszym razie znajduje się gdzieś obok własności realnego układu, czy obiektu, który chcemy poddać analizie.

Zacznę od bardzo przewrotnego przykładu. Na gruncie logiki formalnej bardzo łatwo podać dowód na to, że Pana Boga nie ma. Wystarczy sobie zażyczyć, by ów stworzył kamień tak wielki, by sam nie zdołał go unieść. Bóg jest wszechmogący, więc musi móc taki kamień stworzyć, lecz jeśli nie może unieść kamienia stworzonego przez siebie, to nie jest wszechmogący. A więc nie jest bogiem. Cbdu (Co było do udowodnienia). Koniec, kropa. Powyższe bywa bardzo często przytaczane w różnych pozaakademickich, ale mających klasyczne oblicze akademickie dyskusjach. Postulat istnienia boga prowadzi do sprzeczności... na gruncie logiki formalnej.

Można powiedzieć tak, że model boga wszechmogącego (świadomie małą literą) nie daje się rozplątać, dopóki nie sięgniemy po logikę wielowartościową. Oczywiście, postulat doskonałości, powoduje, że rzecz cała traci matematyczną jasność. Przydanie wartości logicznej zdaniu równej 1/2 oznacza w praktyce że "czasem mógłby...".

Otóż tak, czy owak, w przypadku Boga (mniej już innych bogów), dywagujemy tylko o Jego modelu. Albo wierzymy, albo trochę wątpimy, zaprzeczamy, czy walczymy, lecz cały czas chodzi o MODEL. Jeśli zacząłem od Pana Boga, to dlatego, by powiedzieć coś o dokładności, błędzie, czy precyzji wypowiedzi. Gdy mówię o własnościach krzesła, na którym siedzę, mam szansę mówić nie o modelu, ale o rzeczywistym przedmiocie. O prawdziwym obiekcie naszego świata. Oczywiście, jest duże prawdopodobieństwo, że nakłamię i będę opowiadał o modelu krzesła, lecz zawsze można sprawdzić, jak krzesło działa, wykonać eksperyment (moje krzesło się składa na przykład, sprawdziłem). Gdy zacznę opowiadać o moim krześle, to tak naprawdę będę trochę mówił o jego modelu, trochę o prawdziwym krześle. Filozofów pewnie zainteresuje sytuacja czystego modelu i czystego przedmiotu, ale chodzi przecież o to, w przypadku krzesła, żeby coś z nim zrobić. Jest duże prawdopodobieństwo, że będę mówił z dostateczną dokładnością o krześle, nie o jego modelu, by na przykład pomalować go, czy przenieść do kąta na podstawie mojej opowieści. Ponieważ z Panem Bogiem nie daje się na ogół przeprowadzić eksperymentu, tym bardziej na przykład pomalować (choćby ozłocić, gdyby się kto chciał zgorszyć), to mówimy zawsze o modelu Pana Boga. Amen. ( w potocznym znaczeniu słowa amen).

Ten drobiazg: eksperyment. Lenin mówił o praktyce, ale chyba to nie to samo. Eksperyment pozwala nam stwierdzić, z jaką dokładnością model odwzorowuje rzeczywistość. Z eksperymentem zawsze związany jest pomiar, z pomiarem – jego błąd. Jak już kiedyś pisałem. Bez znajomości błędu nie ma wyniku. A więc eksperyment, czyli pomiar przeprowadzony z pewną dokładnością.

Mówiąc to inaczej: rozróżnienie pomiędzy mówieniem o modelu i rzeczy naprawdę istniejącej ma znaczenie praktyczne. Wystarczy mówić "z dostateczną dokładnością" o jednym lub drugim, by doznać określonych skutków. Jak zawsze, pomimo tego, że zajmuję się teorią teorii, nie mam ochoty gadać o czystej filozofii, ale o pewnych wynikach eksperymentu, czy też nieszczęśliwych (lub szczęśliwych) wypadkach, jakie mogą się w związku z tematem przytrafić.

W zasadzie skutki są dwa: gdy mówimy o rzeczach rzeczywistych, to nie daje się zrozumieć, co się dzieje, zaś gdy mówimy o modelach, to co prawda rozumiemy (na przykład mamy poczucie zrozumienia), ale nie bardzo się to zgadza z tym co obserwujemy.

Czym jest model? To coś, co składa się z jakichś pojęć. Pojęcia można potraktować także jak modele. Model to (także) coś, o czym da się myśleć. Na modelu przeprowadzamy pewne operacje, albo w głowie, albo w komputerze. Tak naprawdę, to najważniejsze są te operacje w głowie, bo czy na komputerze, kartce papieru, czy liczydle, to wszystko jedno.

No więc poznawanie świata wygląda tak: oglądamy, gromadzimy fakty (indukcja) i budujemy model (dedukcja?). Jeśli przewidywania wyprowadzone z niego zgadzają się z rzeczywistością, mówimy, że rozumiemy, czy zjawisko, czy proces.

Problemy zaczynają się gdy coś, co wydawało się zrozumiałe, próbujemy wykorzystać w nowych warunkach. Zapewne filozofia przyrody wg Arystotelesa całkiem nieźle tłumaczyła świat, w którym najczęściej obserwowanym ruchem było ciąganie wózka na koślawych kołach przez osiołka. Tu rzeczywiście działało prawo, że ciało porusza się dotąd, dokąd działa na niego siła.

W okresie średniowiecza, które jak wiemy było okresem kulturowej zapaści, rozbudowano machiny oblężnicze do granic fizycznych możliwości. Zaczęto budować pierwsze armaty. Kto lepiej umiał przewidzieć tor w rzucie ukośnym, ten miał większe szanse na powielenie swego genotypu. Tak to czysta filozofia przyrody zamieniła się w ostry czynnik selekcyjny.

Do dziś intrygująca jest sprawa atrakcyjności modelu kopernikańskiego dla współczesnych i nieco mniej współczesnych, wielkiemu mieszkańcu Torunia (i w świadomości większej części ludzkości podobno Niemca). Co było w nim tak pociągającego? Mogę tylko gdybać. Oczywiście są kwestie ideologiczne, wojowania z panującą wówczas kościelną władzą. Ale nie na tym chyba rzecz polega. Model ptolemejski, który znakomicie służył do celów astrologicznych, całkowicie był nieprzydatny do wszelkiego rodzaju spekulacji. Pozwalał przewidywać ruchy ciał istniejących, ale nie można było czegokolwiek wykoncypować na temat ruchu jakiegoś hipotetycznego "sztucznego sputnika" na przykład. Model ten nie dawał żadnego punktu zaczepienia do tego typu dywagacji, gdy system różnych kółeczek pozwalał zasymulować niemal dowolny tor na nieboskłonie. Niczego nie można było przewidywać nawet w grubym przybliżeniu, nie dawał podstaw do stworzenia żadnej zasady tworzenia toru planet. Nadto tkwił w nim ruch bezwzględny, który nie do końca zgadzał się z doświadczeniem. Kopernik zrobił wielki krok w kierunku "fizyczności". Co prawda nadal posługiwał się kółeczkami na kółeczkach, ale poprawki były daleko mniejsze. Ruch ciała był mniej więcej kołowy. Ten model dawał nadzieję na spekulacje, był dostępny dla uproszczeń. Z bałaganu, jaki zostawił po sobie Ptolemeusz, nie dawało się wyciągnąć żadnej nadziei nawet na uporządkowanie tego wszystkiego. Kopernik zrobił znaczny krok w kierunku porządku. Niewiele czasu później Kepler załatwia sprawę do końca i formułuje jasną matematyczną formułę, która na dodatek pozwala już bez dodatkowych kółeczek przewidzieć ruch nie tylko obserwowanych, ale i hipotetycznych ciał niebieskich. Kropkę nad „i” postawił oczywiście Newton. Stworzył on model dla opisu podstawowych zjawisk w naszym świecie. Cały cymes fizyki newtonowskiej tkwi w tym, że z jednego prawa F=ma zapisanego wektorowo daje się wyprowadzić opis wszystkich zjawisk obserwowanych na niebie. Z tym co na Ziemi jest nieco gorzej.

Jaką funkcję pełni model? Wiadomo, pozwala modelować. Zjawiska, procesy, przewidywać wyniki. Model tym lepszy, im lepiej oddaje rzeczywistość, im prostszy oraz im ogólniejszy. Ostatnie oznacza, że tym lepiej, im więcej daje się za pomocą modelu... zamodelować. Im prostsze prawo, im powszechniejsze, tym bardziej... prawdziwe. Ano tak to jest: z punktu widzenia fizyka istnieją naprawdę tylko wyniki pomiarów. Zaś pasujące do nich modele, to jest właśnie prawda o świecie.

Tchnie z tego chyba olbrzymi tak zwany pesymizm poznawczy, a nawet cynizm: prawda, która w istocie jest tylko modelem, nie istnieje za bardzo, bo można sobie wyobrazić kilka modeli, które dają te same wyniki.

W rzeczywistości model zgodny z wynikami pomiarów, to już bardzo, bardzo wiele. To faktycznie owa "prawda obiektywna".

W historii wiele razy można było się spotkać z prądami filozoficznymi kwestionującymi istnienie prawdy. Moim skromnym zdaniem przyczyna powodzenia takich pomysłów tkwi w posługiwaniu się oczywiście MODELEM PRAWDY. W odczuciu i potrzebie ludzi zajmujących się filozofowaniem na przykład prawda to coś, co wytrzymuje próbę osądu. Bywa to różnie formułowane, ale zazwyczaj chodzi o to, że zbiera się grupa mądrali i dyskutują. No i oczywiście z tego punktu widzenia pojęcie prawdy to coś bezużytecznego. Jeśli zamiast o prawdzie "samej w sobie" zaczniemy myśleć o modelu i sprawdzaniu jego prawdziwości, staniemy natychmiast na nogach. Przy okazji dowiemy się, że od czasu do czasu nie da się rozstrzygać o prawdzie. Pewne stwierdzenia są nieeksperymentalne, są dowolne. Przy czym pamiętajmy: dziś mamy do czynienia z "eksperymentem na liczydle", czyli tak zwanym komputerowym. Za jego pomocą można np. udowodnić że 2+2=4. Jak bo mamy zdefiniowaną metodę dodawania na liczydle, mamy zdefiniowaną metodę odczytu. Bierzemy raz dwa koraliki, potem znowu dwa i liczymy. Będzie ich cztery. Skąd wiem? Bo nauczyłem się dostatecznie bezbłędnie wyobrażać operacje na liczydle. W tym sensie można się upierać, że każdą "prawdziwą prawdę" da się dowieść lub obalić eksperymentalnie. Jeśli nawet rzecz dotyczy pewnych spekulacji musi istnieć zdefiniowany system ich prowadzenia. Można wówczas na papierze zapisać wszystkie operacje i sprawdzić, czy nie oszukano nigdzie.

Zaczęliśmy od towarzyskiej funkcji wiedzy. Najczęstszym sposobem rozmowy (zawsze czy tylko ostatnio?) jest narzekanie, że ten świat, tak najogólniej mówiąc, działa zupełnie inaczej niż powinien. Na przykład niewidzialna ręka wolnego rynku powinna regulować, a mafia rządzi wszystkim. Na przykład, że sądy wypuszczają bandytów, a powinny ich wieszać. Politycy powinni być uczciwi, a są złodziejami (za wyjątkiem "naszych" polityków, którzy akurat pechowo zawsze nie są u władzy). Można to wyrazić w sposób o wiele bardziej "operacyjny", skłaniający do znalezienia rozwiązania problemów, ale także o wiele mniej efektowny. Świat, skurczybyk jeden, nie pasuje do naszego świata, modelu działania. Co oznacza, że stosujemy wadliwe modele: jak zastosujemy prawdziwy model rynku, to zrozumiemy, dlaczego działa on w poprzek naszych oczekiwań, dlaczego jakość niektórych towarów zamiast rosnąć maleje (prawo Kopernika), albo dlaczego zamiast regulować, prowadzi do kryzysów. Aliści, ze zrozumienia, że prawidłowym jest, iż nas oskubują, niewielka pociecha.

Jedną z najczęstszych cech nieświadomie budowanych modeli, jest ich fantastyczność. Trudno inaczej to określić, gdy czego się nie dotknąć, dramatycznie nie trzyma się rzeczywistości. Przykład. Zazwyczaj deklaruję się jako przeciwnik kary śmierci, aczkolwiek przychylam się do opinii, że sądy powinny wieszać bandytów. Docelowo. Gdyby dobrze działały. Tymczasem dyskutowany model problemu kary śmierci jest właśnie przykładem takiej fantastycznej konstrukcji. Punkt pierwszy: zwolennicy i humanitarni przeciwnicy pochylają się nad zbrodzieniem schwytanym najwyraźniej na gorącym uczynku. Tymczasem w praktyce mamy kogoś, kogo przedstawia nam jako owego, prokurator. Jedni utożsamiają się ze społecznym oskarżycielem, inni doszukują się knowań różnych urzędników wymiaru sprawiedliwości, którzy, powiedzmy to szczerze, bywają pod potężnym naciskiem, by jakiegoś zbrodzienia przedstawić. Jak mówi stare przysłowie: kowal zawinił, cygana powiesili. Ale to drobiazg. Kolejnym argumentem jest to, że kara śmierci odstrasza. A kuku! Akurat. Każdy z nas albo widział ofiarę wypadku drogowego, albo znał kogoś, kto zginął na drodze. I jakoś każdy chce mieć samochód. Co więcej, w Polsce co roku bywa zabijanych kilkaset osób. W mrocznym okresie PRL-u wykonywano kilka wyroków śmierci rocznie. Gdyby wykonywano kilkaset, mielibyśmy na głowie ONZ, trybunały sprawiedliwości międzynarodowej, a może i desant NATO. Mówiąc krótko, z braku środków, międzynarodowych zwyczajów, ryzyko utraty życia na stryczku, nawet dla płatnego mordercy, jest wyraźnie mniejsze niż przejechania przez samochód, zachorowania na raka, zawału serca itd.

W dyskutowanym modelu ciemny typ niemal z sali sądowej zabierany jest pod szubienicę. Trzeba zapłacić za sznurek i grabarza. W praktyce w USA wyroki bywały wykonywane po trzydziestu latach. Tak to w praktyce wygląda, argument o tym, że drania żywić w więzieniu trzeba.

Jestem przeciwnikiem kary śmierci, bo wietrzę tu ogromne koszty, które są dość umiejętnie ukrywane przed podatnikiem, ale nieuchronne. Drobiazg, winę trzeba udowodnić ponad wszelką wątpliwość. Sędzia, który może, choć nie musi, wysyłać na stryczek, powinien zarabiać więcej, prokurator także, adwokat rozumie się samo przez się, ale także protokolant, a nawet sprzątaczka. Oczywiście trzeba zbadać wszelkie poszlaki, więc kasę wezmą rzeczoznawcy, laboranci, eksperci różnego wyboru i maści.

W rozpowszechnianym przez tak zwane media, a w szczególności filmy z tak zwanym społecznym przesłaniem modelu problemu kary śmierci, zbrodzień ucieka i dokonuje kolejnych strasznych wyczynów. W rzeczywistości dziurą, którą tacy ludzie wydostają się na wolność, są przepisy prawa i prawnicy. Ucieczki to margines, zresztą łatwy do zawężenia środkami technicznymi. Problem stanowią prawnicy. I to tym większy, im większą daje się im władzę.

Bynajmniej nie mam nic personalnie przeciw prawnikom, ale przeciwko instytucjom. Instytucja, która pełni ważną rolę, obrasta w przywileje.

Tak to, drogi czytelniku, sięgnięcie po model społeczeństwa, DOKŁADNIEJSZY nieco niż w prasowych pyskówkach, prowadzi bynajmniej nie do poglądów na surowość prawa, ale do ponurych technicznych wniosków, że komuś tu tak naprawdę chodzi o pieniądze, bo im prawnicy mają możliwość przysolenia surowszej kary (albo uchylenia jej), tym większa władza w ich rękach. Im więcej władzy, tym więcej dóbr doczesnych.

Chyba powszechnie akceptowany jest model, w którym państwo jako instytucja, urzędy, ma władzę ograniczoną do niezbędnego minimum. Tymczasem mamy pomysły, żeby ją bardzo poważnie wzmocnić, nic nie zyskać i jeszcze zapłacić za to sporo kasy. Co więcej, mogę sobie narobić kłopotów. Instytucja, która ma wielką władzę, w tym nad życiem, może w o wiele większym stopniu zignorować na przykład naciski opinii społecznej, żeby zignorować opinię eksperta o pomroczności jasnej i osobnika, co prawda ustosunkowanego, potrzymać w kiciu, bo znowu kogoś rozjedzie. Bo ma większą władzę w ogóle. Ale, niestety, fantastyczny model działania sprawiedliwości zakłada niezawisłego i nieulękłego sędziego, oraz pozbawionego chęci wywierania jakichkolwiek nacisków, pomija zależności pomiędzy zakresem władzy na jednym polu i nieformalnymi możliwościami gdzie indziej, które, jak się chwilę zastanowić, są nieuchronne. A gdyby się kto pytał, to pojęcia nie mam, jak zbudować model eksperymentalny sprawiedliwości. Bardzo obawiam się, że może ona należeć tylko do Pana Boga, a nam śmiertelnikom służy tylko i wyłącznie w dyskusjach jako bardzo ważne, ale tak zwane twierdzenie dowolne.

Popularny model wymiaru sprawiedliwości zakłada, że będzie czynił on ową sprawiedliwość, natomiast eksperymentalnie daje się wyprowadzić tylko jakiś pokój społeczny, niski współczynnik przestępczości, nieczynienie krzywdy. Nie da się zbudować formalnego modelu wymiaru sprawiedliwości, choć da się zbudować formalny (czyli matematycznie sprawdzalny, na przykład na liczydle) model aparatu zapobiegania krzywdzie. W tymże trudno się posługiwać pojęciem kary. Istotne są tylko działania prowadzące do celu, jakim jest minimalizacja liczby przestępstw. W tymże świetle jest oczywista minimalizacja liczby środków i ich ograniczenie tylko do tego, by osiągnąć niezbędny cel. Na przykład uniemożliwienie podejrzanemu osobnikowi kontaktu ze społeczeństwem. Co ciekawe chyba, wyrzucając pojęcie sprawiedliwości, możemy uniknąć obowiązku udowadniania winy. Wystarczy, że mamy umotywowane podejrzenie, by zamknąć. Wieszać nie trzeba, bo po cholerę wikłać się w awantury z rodziną, przyjaciółmi, partiami politycznymi. Higienicznie ograniczamy funkcję państwa do tych najbardziej niezbędnych. Ale to, niestety, efekt teoretyzowania, wynik na gruncie czegoś, co się zwać może fizyką społeczną. Strach i zgroza, bo walą się moralne podstawy, choć, z dużym prawdopodobieństwem (lecz nie z pewnością), działałoby dobrze i taniej.

Modele, którymi posługujemy, mogą zostać zbudowane tylko z pojęć, jakie znamy i rozumiemy. Stosunkowo łatwo z pojęć „w ogóle” znanych w fizyce zbudować modele bardzo dobrze oddające na przykład zjawiska społeczne czy rynkowe. Niestety, choć te modele istnieją, to nie ma chyba najmniejszych szans, by można się nimi było posługiwać w tak zwanej społecznej dyskusji. Obawiam się, że nie ma szans na to, by „szerokie masy” mogły brać w niej udział. Powodem jest to, że cegiełki, absolutnie niezbędne do budowania modelów, które działają, to znaczy dają wyniki zgodne z rzeczywistością, za pomocą których można cokolwiek przewidzieć, są za trudne. Trzeba trochę wysilić łepetynę, żeby je zrozumieć. Trudno się spodziewać, by w powszechnej świadomości funkcjonowało pojecie przesunięcia fazowego w układach ze sprzężeniem zwrotnym. O ile samo sprzężenie zwrotne jest jeszcze jako tako rozumiane, to owo przesunięcie albo prościej opóźnienie czasowe, to już znacznie gorzej.

Problem jest na przykład w działaniu owego wolnego rynku. Teoria jest taka, że im większy popyt, tym więcej pieniędzy dostaje producent, tym więcej produkuje, i tak aż do wyrównania się popytu z podażą. Ujemne sprzężenie zwrotne powinno wyregulować to na cacy. Tymczasem w kapitalizmie mamy kryzysy nadprodukcji. Z powodu egzotyki pojęcia przesunięcia fazowego nie da się rozprawiać o tym w kawiarnianych gronach, gdzie zresztą podejmuje się, bywa, najważniejsze dla kraju decyzje. A tymczasem tu pies pogrzebany.

Sprawa jest banalna: do producenta informacja o tym, że popyt został zaspokojony i że nie ma potrzeby zwiększania produkcji, dociera z pewnym opóźnieniem. Do tego czasu zwiększa on produkcję. Ponieważ producentów jest nawet dziś kilku, gdy jedna fabryka może bez kłopotu obsłużyć cały świat (w pewnych dziedzinach), któryś z nich zawsze zabierze się za stopowanie wzrostu produkcji, inwestycji, gdy interes jest już w wyraźnej fazie schyłkowej. Mówiąc inaczej, trudno uniknąć sytuacji przeinwestowania. Ekonomiści zatrzymują się na tym fakcie, ale dla fizyka kluczowym parametrem jest czas, jaki potrzebuje informacja na dotarcie do właściwego odbiorcy i wywołanie przez niego właściwej reakcji.

Ekonomiści mówią o przeinwestowaniu, fizyk, inżynier o głębokości sprzężenia zwrotnego, oraz owym, nieszczęsnym przesunięciu fazowym, dla utrudnienia mierzonym nie w miesiącach czy tygodniach, ale w radianach. W danym, konkretnym wypadku trudno ustalić jednostkę i co za tym idzie liczbową wielkość, ale tak na oko można powiedzieć, że dla pewnej krytycznej wartości (zazwyczaj 1) w układzie, w którym mamy sprzężenie zwrotne, zaczynają się oscylacje. Jest obojętne, jaki to układ: może być maszyna parowa z regulatorem kulowym Watta, może być to wzmacniacz akustyczny.

Gazeciane rozmowy (a nawet poważne analizy w czasopismach finansowych) nie przewidują takiego obrotu sprawy. Mówi się o destabilizowaniu rynku (czynnikach destabilizacyjnych) a tymczasem katastrofa tkwi już w samej zasadzie. A przesunięcie fazowe dlatego, że czas w równaniach opisujących drgania wygodnie zamienić na jednostkę równą okresowi drgań. Ponieważ fazę ruchu drgającego wyrażamy w stopniach radianach, co też jest może kompletnie nieintuicyjne lecz wygodne, wychodzi nam przesunięcie fazowe.

Otóż możemy sobie w podręcznikach ekonomii poczytać o tzw "świńskim cyklu" trwającym cztery lata, od kryzysu do kryzysu. Jeśli ktoś, jak Korwin Mikke marzy o całkowicie wolnym rynku, to musi się pogodzić, że dzięki istnieniu niewidzialnej ręki rynku, będzie on ślicznie oscylował. Dzięki istnieniu zjawiska bankructwa głębokość sprzężenia zwrotnego może skoczyć do nieskończoności, obojętnie w czym wyrażona. Mając parametry odpowiednich wielkości układu, możemy napisać równanie różniczkowe i ślicznie wyliczyć okres i wielkość oscylacji. Zazwyczaj to ostatnie sięgnie wartości maksymalnych możliwych w układzie, czyli od zera. Czyli od koszmarnego kryzysu. Zaś warunek fazy określa na częstość, dla jakiej ujemne sprzężenie zwrotne zmienia się na dodatnie. Na usta się ciśnie pytanie, czy nasi wspaniali politycy wiedzą, jaka jest rola przesunięcia fazowego w układach ze sprzężeniem zwrotnym? Jak sądzicie? Tak czy owak, gdyby się ktoś zastanawiał, to we wzmacniaczach operacyjnych pilnuje się, by wzmocnienie dla częstotliwości, dla której przesunięcie fazowe sięga 180 stopni, wzmocnienie napięciowe układu było mniejsze od jedności. W tym celu zapina się na jednym ze stopni kondensator o pojemności kilkudziesięciu pikofaradów. Prawda, że prosta rada?

Popularność tak zwanych tendencji konserwatywnych związana jest z jeszcze jednym zjawiskiem w świecie modelowania: prostotą modelu tradycyjnego. Na przykład model cara dobrego, który rzeczy rozsądzi. Skąd się bierze popularność na przykład żądań wzmocnienia władzy sądów (np. też by wieszały)? Ano z modelu sędziego sprawiedliwego. A cóż jest takiego atrakcyjnego w modelu tymże, jako i modelu sprawiedliwego cara?

Statyczność. Maksymalna prostota wyrażona w całkowitej statyczności. Jest to tak naprawdę model całkowicie magiczny, bo pozbawiony jakichkolwiek mechanizmów, można powiedzieć jednoelementowy. Jeśli znajdziemy sprawiedliwego sędziego (czarna skrzynka) to ów, byleby dać mu władzę, zrobi porządek. Proste, jasne i zrozumiałe. Żadnego przesunięcia fazowego, żadnego sprzężenia, czy nie daj Panie Boże równań różniczkowych. Fazę poznania, którą w dzisiejszej fizyce (oraz, dodam łaskawie, innych naukach) nazywa się badaniem własności modelu, a bywa, że zatrudnia się mocarne komputery na długie miesiące, mamy z głowy. Statyczny model jest atrakcyjny od czasów Platona. Bo też statyczność była wg niego podstawą trwania państwa.

Ów statyczny i jednoelementowy model, który jest najwyraźniej wynikiem bólu, jaki człowiekowi sprawia wyobrażanie sobie, jakiekolwiek myślenie, można wyśledzić także w bardzo odległych dziedzinach. Bo czymże jest "kamień filozoficzny" pozwalający na prowadzenie wszelkich operacji alchemicznych w tym także przemiany g... w złoto? Zamiast kombinować, jak to zrobić, wyobrażać sobie ciąg powiązanych ze sobą operacji, bierzemy ów kamień i wypowiadamy znalezione w wielkiej i omszałej księdze zakleństwo i z czółka. A co to jest panaceum? Pomysł, żeby było lekarstwo na wszystko. Owszem. Gdzieś dla dyskusji można wywodzić o równowadze (homeostazie), ale w gruncie rzeczy chodzi o to, by nie kłopotać się stawianiem diagnozy, nie przeprowadzać obserwacji, ustalania dawkowania, szukać leku akurat na tę chorobę i kombinować dawkowanie. Po prostu znów czarna skrzynka, która sama robi wszystko.

Gdy już ludzie zdecydują się poddać swą głowę torturze budowy modelu dynamicznego, czyli takiego, w którym się coś zmienia, naturalnym niebezpieczeństwem jest zbytnie uproszczenie. Jak wielkim? Sprawdźmy to na przykładzie.

Niewidzialna ręka rynku miała dokonać cudownego podniesienia jakości towarów. Bo stworzyliśmy sobie taki automatyzm: towar się lepiej sprzedaje, gdy jest lepszy, wówczas producent zarabia i produkuje więcej. W rezultacie musi wyprzeć z rynku gorzej produkujących. Tymczasem, jak już wspomniałem, znamy prawo (Kopernika) mówiące, że pieniądz gorszy wypiera z rynku pieniądz lepszy. Zastanówmy się: jaki towar wystawimy na sklep pierwszy: czy ten, co jeszcze może w magazynie poleżeć, czy ten, którego data ważności dobiega końca? Ano, odkryliśmy proces prowadzący do zupełnie odwrotnych niż wyszliśmy wniosków: towar gorszy wypiera z rynku lepszy. W mniej uproszczonym modelu są już dwa zjawiska konkurujące ze sobą, o różnej dynamice (zależności od czasu). Na pytanie, które przeważy, możemy udzielić bardzo pokrętnej odpowiedzi: zależy od parametrów, odcinka czasu, o jaki pytamy, i pewnie wielu innych rzeczy, o których nie mamy pojęcia. W każdym razie rysuje się taki obraz: klient wypiera z rynku towar gorszy, stara się go ominąć, zaś sprzedawca, chce mu wcisnąć gorszy. I to już jest bliżej „prawdy”.

A teraz inaczej: powiedzmy, że naszła nas ochota na kupienie nowego twardego dysku. Wchodzimy na stronę internetową. Do wyboru dwa modele. Jeden droższy od drugiego o 50 zł. Różnią się tylko jednym: ten droższy ma podany tak zwany średni czas międzyawaryjny. Możemy domniemać, że w przypadku tego tańszego ów czas jest gorszy. Ile? Nie wiadomo. Możemy się jednak spodziewać, że różnica nie jest drastyczna, bo wówczas duża ilość reklamacji zniszczyłaby opinię firmy. Możemy się spodziewać, że owa różnica jest warta swojej ceny. A teraz krok następny: ten krytyczny parametr (oznaczany w katalogach MTBF) wynosi 500 000 godzin. To typowa wartość np dla dysków Segate. To około 60 lat... Zastanów się, drogi czytelniku: czy to oznacza, że możesz liczyć na powiedzmy 20 lat bezawaryjnej pracy? Odpowiedź tkwi tym, jak mierzono ten MTBF. Otóż zapewne w ten sposób, że policzono średni czas pracy sporej ilości dysków. Bo, zaręczam dysków o pojemności 200 GB nie ma na rynku od 60 lat. No i co z tego? Tyle, że wiemy, jaka jest awaryjność w pierwszym okresie pracy. Jak wygląda rozkład awaryjności w czasie?

Jak widzisz, czytelniku, mimo dosyć kompletnych danych technicznych stanęliśmy przed wieloma pytaniami. Za dodatkowe 50 zł kupujemy kota w worku. Wychodzi na to, że lepiej wydać mniej. Wówczas wiemy, co kupujemy i co zyskujemy: 50 zł.

Ze strony producenta sprawa może wyglądać tak: mogę włożyć kasę w poprawę jakości towaru. Wówczas BYĆ MOŻE zarobię na nim więcej. BYĆ MOŻE zdobędę większą część rynku. W zdecydowanej większości wypadków lepszy towar będzie nieco DROŻSZY. A co na to klient: jak wyżej. Jeśli uda mi się zejść z kosztów produkcji, pogarszając jakość, to obniżę cenę. Jeśli obniżę nieproporcjonalnie w stosunku do zejścia z kosztów, to przynajmniej na początku będę zarabiał więcej, bo nie ma powodu, by mi nagle ubyło klientów. O to, co będzie potem, jak klient się zorientuje, nie bardzo mam się co martwić, bo zanim się zorientuje, zmieni się gama produktów.

No i mamy trzecią tendencję: w niejasnej sytuacji relacji jakość-cena, która jest nieuchronnym wynikiem szalejącego postępu, opłaca się obniżać jakość.

Nie zamierzam nikomu udowadniać (Panie Boże broń!), że świat na psy schodzi dzięki niewidzialnej ręce rynku. Nie, bynajmniej. Coś innego chcę pokazać. Że klasyczny model wolnorynkowej gospodarki pomija wiele rzeczy, które są bardzo istotne... ostatnimi czasy. Na przykład zakłada, że klient jest w stanie ocenić jakość produktu. Że produkt jest na rynku dostatecznie długo, żeby owa wycena doszła do skutku. Że towar jest... potrzebny.

Szlachetną prorynkową działalnością jest WYTWARZANIE POTRZEB. To znaczy, mówiąc po ludzku, że wciska się towar, bez którego ludziska wcześniej bardzo dobrze sobie radzili. Owo wytwarzanie potrzeb można przełożyć na nasze jeszcze bardziej dobitnie: przemysłowa sprzedaż szczebli drabiny, która się śniła świętemu Jakubowi. Bywa oczywiście inaczej. Bywa, czasami, że na przykład robi się tą metodą postęp, na przykład wciskając ludziom elementarze, żeby się z nich abecadła nauczyli. Czy widział kto ostatnio promocję elementarza?

W modelu wolnego rynku tkwi pewna naiwność: mianowicie, że oto udało się stworzyć pewien system, który nie daje się przechytrzyć. Że system jest mądrzejszy od człowieka.

No i na koniec warto zauważyć, że model rynku wolnego jest na swój sposób statyczny. Zawiera założenie o niezmienności produktu, niezmienności potrzeb, o tym, że postęp naukowo-techniczny odbywa się w tempie pomijalnych dla działania praw rynkowych.

Otóż to jest chyba tak: model jest całkiem do d..., a zaletą systemu gospodarki wolnorynkowej jest to, że nikt jeszcze nie wdrożył lepszego systemu zarządzania. Przypadkiem więc wychwala się propagandowy model, zapominając o systemie rzeczywistym, i oczekuje zgodnych z modelem rezultatów. Ludzie się wściekają, bo jak się dobrze przyjrzeć, to efekty bywają dokładnie przeciwne do oczekiwań, np działo prawo Kopernika w stosunku do towarów. Zwróć uwagę, czytelniku, jak popsuła się na przestrzeni wieku konstrukcja karoserii samochodu, jednego z najbardziej innowacyjnych produktów. Dzięki usunięciu ramy, po pierwszej stłuczce, geometria, czyli powrót do poprzednich wymiarów, jest już nie do odzyskania. I jeśli by się ci zdawało, że np. samonośna karoseria jest lżejsza niż rama i pokrycie, to powiem krótko: owszem używa się tego argumentu. Na pewno prawdziwym jest, że samochód bez ramy jest mniej pracochłonny. Nie produkuje się już samochodów osobowych na ramie (ewentualnie drogie modele), więc bezpiecznie można argumentu używać. Kopernik był wielkim uczonym, nie ma powodu, by wymyślił kiepskie prawo.

 Jaki morał z tych wszystkich dywagacji? Chyba taka, że aby zbudować sobie dość dobrze działający model wściekłego bałaganu, jaki na świecie panuje, wszystkich politycznych dyskusji, zawiedzionych nadziei, obecnych i przyszłych, nie da się bez pojęcia modelu. Tak, czy owak, czy wyjaśniając coś modelem, czy uspokajając swe sumienie, czy wręcz przeciwnie, warto w dyskusjach używać słówka "model", bo tchnie ono formalizmem, a od tego już nie daleko do nimbu sławy teoretyków, co na wszystko spoglądają z wysokości algebr i geometrii różniczkowych i przez to ich twierdzeń kwestionować się nie da. Nie ma pewności, że sami coś zrozumiemy, ale przynajmniej będziemy bardzo uczenie wyglądać w oczach innych. A to zawsze coś.

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 19 >