Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Wojciech Szyda Na co wydać kasę
<<<strona 31>>>

 

Hotel „Wieczność” (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE

Hotel będący przedsionkiem Piekła. Książki czytające swoich czytelników. Pisarz, dziewczyna i detektyw w śmiertelnej pułapce.
W wirtualnym hotelu – domu pracy twórczej – zamordowano pisarza. Okazuje się, że podobny hotel istnieje w świecie rzeczywistym – w Szwajcarii. Młody autor wyrusza, by pomścić śmierć przyjaciela. W tym samym czasie studentka z Polski trafia tam do pracy. Śledztwo w sprawie prowadzi też detektyw, który wcześniej wpadł na trop elektronicznych książek skanujących psychikę czytelników.
Powoli hotel wyjawia swoją mroczną tajemnicę...
Ale czy wszystko da się wyjaśnić?
Hotel "Wieczność" – metafizyczny kryminał i fascynująca podróż do granic literatury!

 

superNOWA

Moda na wirtualne hotele była pochodną mody na wirtualną architekturę – słynne budowle, muzea i knajpy, które można było powtórzyć w sieci. Te namiastki miejsc rzeczywistych, które z początku przypominały jedynie trójwymiarowe odwzorowania na prymitywnych ekranach, z czasem stały się doskonalsze. „Wirtualna tursytyka”, „podróże ery postgeograficznej” – krzyczały media i agencje reklamowe. Z początku wszyscy byli zachwyceni możliwością „złudzeniowych wojaży” bez konieczności ponoszenia opłat za pobyt i noclegi. Domowe stanowisko VR stawało się w ten sposób oknem na świat. Jedna z firm e-turystycznych wykorzystała nawet jako slogan promocyjny tytuł książki Julio Cortazara „W osiemdziesiąt światów dookoła dnia”, tak był adekwatny. A później e-turystom zabrakło czegoś, jakiegoś smaku podróży, które nie była już tym samym bez hotelu i wszystkich związanych z pobytem w nim obrzędów. W kazdym podrózniku drezmała psychiczna potrzeba zakwaterowania się w takim miesjcu. Bez hoteli wirtualne zwiedzanie wydawało się sztuczne jak teleportacja z jednego punktu do drugiego. Naśladowanie starodawnej tursytyki w rzeczywistości wirtualnej nie mogło być pełne bez wprowadzenia symulacji pobytu w hotelach. Rynek szybko odpowiedział na to zapotrzebowanie. Jak grzyby po deszczu rozmnożyły się licencjonowane wersje obiektów słynnych sieci hotelowych – powtsawały w ten sposób e-plazy, e-carltony, e-sheratony... Interes rozkręcił się na dobre. Branża tursytyczna, zagrożona nieco wirtualnym zwiedzaniem, przeżywała drugą młodość – paradoksalnie tam, gdzie miała szczeznąć. Czyli w Internecie.

David Lentano aktywował program przeszukujący (zamigotało: searching...), przywołał wirtualnego „homunkulusa” i odprężony zamknął tableta – skanowanie rozpoczęte. Potrwa to kilka godzin – program miał do przejrzenia tysiące rejestrów, dokument po dokumencie... Pociągi nie były ulubionym środkiem lokomocji detektywa. Tym razem nie miał wyboru. Z informacji, jakich udzielił mu Timothy Walter, wynikało, że trop prowadzi w Alpy. David Lentano nie zamierzał przejechać samochodem pół kontynentu. Zdecydował się na przedział sypialny. Fikcyjnie opłacone drugie miejsce pozwalało uwolnić się od niechcianego towarzystwa. Nic tak nie kołatało mu nerwów, jak nocne chrapanie przypadkowego sąsiada. Dlatego też z góry postanowił wyeliminować tę ewentualność. Siedział przy szybie i popijając piwo kartkował papiery dostarczone przez klienta. Gdyby Bauman wiedział, kto zlecił mi śledztwo – myślał detektyw – od razu uwierzyłby w hipotezę morderstwa. Nie, to nie była mistyfikacja. A przynajmniej Walter nie był w nią wplątany...                 

Wysiądzie w Bazylei, gdzie wypożyczy samochód. Udając turystę – dotrze na miejsce. Adres i telefon wypożyczalni zdobył przez Internet. Tą samą drogą skontaktował się z nim klient – dobijał się do jego strony internetowej, śląc maila za mailem, zarzucając skrzynkę firmową detektywa swoimi podaniami – aż zirytowany Lentano otworzył bezpieczny kanał wizyjno-komunikacyjny i wysłuchał natręta. Nie widział wyraźnie jego twarzy, a jednak zdenerwowany głos i rozstrzęsione dłonie w modemie mówiły wszytsko – fecet był nieźle przestraszony. Po półgodzinnej rozmowie Lentano zdecydował się przyjąć zlecenie. Nie wiedział tylko jednego – że jego klient będzie działać na własną rękę.

Za oknem pofałdowany teren przechodzi w górzysty. Przez uchyloną szybę czuć górskie powietrze. Niebo przykrywa stoki abażurem wieczoru, światło robi się miękkie. Lentano przykłada głowę do zagłówka, poddając się rytmowi pociągu. Ogarnia go senność. Znudzony przeskakuje jeszcze pilotem po kanałach telewizora wiszącego pod sufitem. Najpierw informacje – ekonomia, jakiś konsultant wyjaśnia sprawę grzyba atakującego papier. Lentano słucha prez chwilę zaintersowany, może to mieć w końcu związek ze sprawą... Straty wydawnictw są na razie niewielkie, choć edytorzy przygotowują się już do zmiany technologii, co z kolei zmusza drukarnie do... Nudy – myśli Lentano... Na razie nastąpiło krótkotrwałe zachwianie popytu, można to porównać do drobnych strat McDonalds’a w czasie pojawienia się pogłosek o szerzeniu się BSE... Choroba wściekłych książek – myśli drwiąco detektyw... Wszystko zależy więc od tego, jak szybko uda się naukowcom znaleźć antidotum na tego grzyba... Później detektyw ogląda przez chwilę mecz rugby, ale przełącza znudzony zmaganiami troglodytów. Kanał z rozrywką – sala operacyjna i dwóch chirurgów pochylających się nad pacjentem:

– Nie martw się, zaraz dostaniesz znieczulenie.

– Później utniemy ci lewą rękę. Zaciśniesz zęby i po strachu...

Facet zrywa się z wrzaskiem:

– Miał być tylko wyrostek!

Zaciekła wymiana zdań. W końcu jeden z „chirurgów” uśmiecha się i tłumaczy:

– Już spokojnie, jesteś w ukrytej kamerze.

Wybuch śmiechu z offu – logo programu „Keep smiling”.

Detektyw z ulgą gasi telewizor. Następnym razem zaczną inscenizować napady z bronią w ręku – myśli zdegustowany. – Albo sceny egzekucji. To dopiero zrobi furorę...

Lentano ziewa przeciągle, wychyla resztę piwa i zgniata aluminiową puszkę. Rytm pociągu działa rozleniwiająco.

Znużony – powoli zasypia. A gdy już traci kontakt z jawą – nawiedza go dziwny sen...     

...później, gdy już się ocknie z koszmaru, będzie próbował wszystko zbagatelizować, bo przecież zanim jego sen przerodził się w oniryczny fresk o rozmachu wizji kinematograficznej – gapił się przez chwilę w telewizor, gdzie transmitowano akurat mecz rugby. To dlatego Lentano ujrzał anielsko-diabelską grę toczoną w zaświatach – metafizyczne przetransponowanie zmagań mięśniaków uganiających się za piłką... Dwie drużyny wyrywające sobie łowieckie trofeum: czarni przeciwko białym, dobro i zło oznaczone po manichejsku, bez półcieni. Lentano był jedynym widzem na ogromym stadionie – czuł się cholernie samotny, nie wiedział nawet komu kibicować. Obsadzony w roli fana eschatologicznego sportu przyglądał się rozgrywkom z obojętnością – nie obchodziło go to, kto wygra.

Boisko nie miało punktów zaczepienia. Zdawało się, że wisi w próżni, dziwnej przestrzeni wypełnionej gwiazdami. W tle majaczyły skorupy ślimaków, ogromne amonity znieruchomiałe w kosmicznej ciszy. Stawką gry było czyjeś życie. Szło o zbawienie lub potępienie śmiertelnika, którego los zapisano w księdze, o którą jak o piłkę – zawodnicy konkurowali w każdym fragmencie gry. Czarni i biali wyrywali sobie książkę, zapisaną nieznacznie albo do końca – zależało to od przeżytych lat, tak przynajmniej Lentano to rozumiał... Za każdym razem walka toczyła się o inną duszę. Gdy któraś drużyna wyrwała zdobycz przeciwnikowi – uciekała na bezpieczną odległość i wydelegowany zawodnik zapisywał puste karty. Zupełnie jakby dodawał kolejny rozdział do czyjegoś życia. Anioł lub diabeł pisał pośpiesznie otoczony murem kompanów odpierających ataki konkurencji – trwało to krótko, później znów trzeba było uciekać z trofeum. Najwyraźniej obie drużyny chciały być narratorem kreślącym dzieje śmiertelnika nie zdającego sobie sprawy z podporządkowania jego życia metafizycznej księdze.

Dopóki Lentano przyglądał się grze – nie był przerażony. Lecz gdy rozejrzał się po trybunach i zobaczył nagle pustkę – ogarnął go strach. Przytłoczyło go poczucie wyobcowania – jakby został sam we wszechświecie. Zerwał się z ławki i zaczął biec przez nicość, zdziwiony że nie spada, przez niewidzialne trybuny, które zdawały się nie mieć początku i końca...

Wtedy zauważył go jeden z graczy.

– Patrzcie – ryknął zawodnik drużyny Piekła. – To ten, którego ksiegę właśnie sobie wyrywamy!...

To mówiąc szponiastym palcem wskazał detektywa. Zaraz jednak staranowało go kilku Niebiańskich. Obie drużyny skupiły się z powrotem na grze. Przerażenie Davida Lentano rosło. Biegł i biegł, bez poczucia kierunku, podczas gdy księga jego życia przechodziła w bitwie z rąk do rąk jak chorągiew...

– Doktorze Profecky?

Siedzący w korytarzu psychiatra oderwał się od czasopisma medycznego. Od kwadransa czekał pod izolatką, w której przebywał pacjent. Stażystka miała obserwować podgląd kamer, robić notatki. I dać znać, gdy pacjent się obudzi.

Profecky uniósł pytająco wzrok.

– Już się obudził.

– Przyniosła pani dokumentację?

– Proszę, oto ona.

Psychiatra wstał, wrzucił magazyn do teczki, zatrzasnął ją i podszedł do wizjera w drzwiach. Odchylił klapkę i spojrzał.

Faktycznie – pacjent chodził po pokoju, przeciagając się i napinając stawy. Wyglądał na zadowolonego. Moment na rozmowę był więc sprzyjający. Jako wizytator Profecky nie mógł pominąć tego szczegółu.

– Panno Worman, wchodzę – zapowiedzi towarzyszyło nałożenie kitla w zielonkawym kolorze. W założeniu miał on działać kojąco na psychikę pacjentów. Jak szaty liturgiczne, he, he... – zaśmiał się w myślach Profecky.

– W porządku, doktorze – panna Worman był skupiona i precyzyjna. – Nagrywanie działa, wszystko zostanie zarejestrowane.

– Uhm.

– Proszę wziąć dokumentację...

– Wpuści mnie pani w końcu?

– Przepraszam, już zwalniam blokadę...

Drzwi zabrzęczały dyskretnie. Profecky wszedł – wielki zielony świerszcz stąpający po cichu na miękkiej wykładzinie pokoju. Miał ponad dwa metry wzrostu – pacjenci różnie reagowali na ten fakt. Nie był pewien, jak będzie tym razem.

Pacjent stał pod okratowanym oknem. Przyglądał się psychiatrze odchyliwszy głowę – jakoś tak sztucznie, nieludzko. Profecky przedstawił się, usiadł na przygotowanym wcześniej krześle, powiódł wzrokiem po izlolatce i postanowił przejść do rzeczy. Miał w końcu niewiele czasu. Westchnął głęboko, po czym wyrzucił z siebie kwestię, od której należało zacząć. Miała absolutne pierwszeństwo w tym przypadku.     

– Więc twierdzi pan, że jest Bogiem?

Pacjent uśmiechnął się rozbrajająco, mrużąc oczy i jeszcze mocniej przechylając głowę.

– Ja nie twierdzę. Ja jestem.

Jego głos był jednocześnie senny i stanowczy.

Zapadła cisza – czuło się w niej jakąś owadzią obcość.

– Jak zatem – podjął Profecky po chwili – jak zatem wytłumaczy pan to, że wygląda pan jak człowiek, zachowuje się jak człowiek, mówi jak człowiek, oddycha jak człowiek?...

– Właściwa kolejność.

– Słucham?

– Wymienił pan wszystko w prawidłowym porządku.

– To znaczy?

– Najpierw powiedział pan: „mówi jak człowiek”, a dopiero później: „oddycha jak człowiek”. I tak być powinno. Słowo, mowa, Logos – są absolutnie pierwsze...  

– Pytam ponownie – psychiatra nie dał zbić się z pantałyku – jak wytłumaczysz to, że jesteś człowiekiem, skoro uważasz się za Boga?

– Niegłupie pytanie – pacjent znów położył głowę na ramieniu (dziwny odruch – pomyślał Profecky – trzeba będzie to sprawdzić...).

– Tak pan sądzi?

– Niegłupie, gdyż pobrzmiewa monofizytyzmem.

– Czym?

– Monofizytyzmem. To była mądra herezja. Monofizyci głosili, że można być albo Bogeim albo człowiekiem, gdyż pomiędzy jednym a drugim zachodzi sprzeczność zupełna, tertium non datur. Dlatego nawet Chrystus nie mógł mieć dwoistej natury...

– Skoro wyznajesz taki pogląd, tym bardziej mi odpowiedz: jak to wszystko wytłumaczysz? – psychiatra wskazał ręką na niego, na ściany pokoju, na meble. – Jak wytłumaczysz swoje położenie?

– Bardzo prosto. To tylko pan mnie tak widzi. I cała reszta personelu. To naprawdę nie moja wina, że nie jesteście w stanie dostrzec niczego więcej... – pacjent zmrużył oczy, kładąc głowę na lewym ramieniu.

– Twierdzisz więc, że nasza percpecja jest ograniczona? – Profecky pozwolił sobie na słowo „percepcja”, gdyż pacjent swobodnie operował trudniejszymi terminami. Wyglądało na to, że ma spory zasób słów.

– A nie jest?

Impas. Ponownie owadzia cisza. Psychiatra postanowił zmienić temat – ten wątek należało na razie zostawić.

– Po co ci te litery? – Profecky wskazał brodą walające się niemal wszędzie czcionki do gry w „Scrabble”. Leżały na łóżku, na podłodze i w tekturowym pudełku na parapecie. Pod oknem stał niewielki stolik z rozłożoną planszą.

– Po co mi litery? – pacjent spojrzał na niego z bezbrzeżnym zdumieniem. – A po co panu woda i powietrze?

– To znaczy?

– Jestem Bogiem, a słowa mają moc sprawczą. Ja nimi stwarzam świat. Podtrzymuję go. Koryguję wadliwe elementy.

– W jaki sposób to robisz? Może mógłbyś mi zademonstrować...

Pacjent podszedł do pudełka i w milczeniu wyjął garść czcionek. Przysiadł na brzegu łóżka. Następnie zaczął je układać na polach planszy – z niezwykłym, wręcz nabożnym skupieniem.

Doktor Profecy spojrzał. Dzięki grubym okularom, które jeszcze bardziej upodabniały go do świerszcza, ujrzał krzyżujące się słowa. Nieznane słowa. Brzmiały zupełnie idiotycznie. Nie kojarzyły się z żadnym językiem. Przypadkowe zbitki spółgłosek i samogłosek.

– Co to za język? – spytał psychiatra, zaintrygowany.

Pacjent nie odpowiadał – wpatrywał się urzeczony, z głupawym wyrazem twarzy, w swoje dzieło. Jego usta recytowały coś bezdźwięcznie – jakby czytał ułożone wyrazy. Wydawał się teraz Profecky’emu całkiem odległy – wygasły, obcy, zanurzony w jakimś zimnym, schizotycznym śnie. Wyglądał jak mucha poruszająca aparatem szczękowym i kontemplująca okruch chleba na kuchennym stole.

Znów ta owadzia obcość – pomyślał lekarz, i aż się wzdrygnął.

– To jest język świata owadów, doktorze – powiedział cicho pacjent.

– Słucham?! – Profecy przełknął głośno ślinę. Przyłapany na własnych myślach!? Nie, to przecież...

– Słu?...

Poczuł jak wali mu serce. W odpowiedzi ujrzał uśmiech – zagadkowy, zimny, nieludzki. I spojrzenie stalowych oczu, które nagle zmieniły się w ommatidia...        

Wtedy się obudził. Dysząc ciężko poluzował krawat. Wciąż siedział w korytarzu, czekając na stażystkę. Dziewczyna poszła po dokumentację i wciąż nie wracała. W końcu nadbiegła, zaniepokojona, niosąc szklankę wody.

– Czy już wszystko dobrze? – wołała z daleka.

Profecky nie rozumiał. Miał ochotę ochrzanić ją za spóźnienie. Jednak najpierw chciał wyjasnić sprawę tej szklanki.

– Proszę – kobieta podała mu wodę. – Miejmy nadzieję, że to chwilowe zasłabnięcie.

– O czym, do diabła, pani mówi?

– Jak to?

– I daczego nie ma pani z sobą dokumentacji – czekałem na panią tak długo, że aż przysnąłem. A pani przychodzi, w dodatku nieprzygotowana...

Stażystka wybałuszyła wzrok.

– Panie doktorze, przecież pan był już w środku. Zasłabł pan pod koniec rozmowy z pacjentem. Wtedy szybko pobiegłam po szklankę...

Profecky milczał. Coś było nie tak – głupi kawał, głupi sen...

– Dobrze już, chyba faktycznie źle się poczułem – bąknął niepewnie. Póki co należało przyjąć wersję stażystki. Później się nad tym zastanowi. Było przecież nagranie z wizyty – wszystko rejestrowała kamera. Każe sobie natychmiast przesłać plik z filmem.

– Jest pani wolna.

Stażystka odeszła grzecznie korytarzem. Profecky wstał, założył płaszcz. Postanowił raz jeszcze zerknąć przez wizjer. Jakby chciał się upewnić, że izolatka nie jest pusta. Nerwica natręctw, psiakrew... – pomyślał autoironicznie.

Widok uspokoił go nieco. Pacjent siedział spokojnie na brzegu łóżka, wyciszony i nieobecny. W jego spokoju było coś nieludzkiego. Chyba nawet nie mrugał. Oddawał się ulubionej czynności, dokładnie opisanej w dokumentacji przez lekarzy z wizytowanego szpitala. Grał sam ze sobą w „Scrabble”.

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 31 >