Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Marek Kolenda Literatura
<<<strona 25>>>

 

Trzeba czekać

 

 

Daleko, na horyzoncie, jaśniał masyw Olympus Mons. Od jego strony ciągnęła na nas burza pyłowa, jakiej jeszcze nie widzieliśmy na tej suchej, zimnej i opuszczonej przez Boga planecie.

– Dobra robota, skarbie. Zaparkuj MVP obok rovera i zamknij dokładnie kokpit. Jeszcze nam ukradną radio.

Głośniki milczały. Widocznie Alicja zignorowała mój żart. Prawdopodobnie nie spodobało jej się również to „skarbie”. Od czasu gdy dwa miesiące temu przeniosła się do kabiny Eliasa, przestały ją bawić moje dowcipy i anegdoty. Za to przaśny, latynoski humor naszego mechanika wywoływał u niej paskudny rechot, o jaki wcześniej Alicji nawet nie podejrzewałem. Gdy wkraczałem w jej pole widzenia, na piękną twarz pani doktor opadała kamienna maska obojętności. Ona sama zaś, zaraz odpływała w dal z gracją rzadko spotykaną przy tutejszej grawitacji. Po przeprowadzce przestała ją również fascynować astrobiologia. Rozpoczęła natomiast zajęcia z ergonomiki i konstrukcji habitatu. Nocne „komplety” prowadził oczywiście Elias. Postawili na głowie grafik wachtowy i korzystali z każdej, dodatkowej minuty marsjańskiej doby. Któregoś dnia, pchany niepohamowaną ciekawością i złakniony zakazanej wiedzy, podsłuchałem wstęp do takiej lekcji: „Widzisz, dziecino. Mars jest jak papryka, czerwony i ostry. Uwierz mi, my południowcy...”. Wystarczyło. Wróciłem do siebie ze złamanym sercem i cicho zamknąłem drzwi. Dotarło do mnie, że moja słodka Alicja przeszła na drugą stronę lustra.

Wyjrzałem przez iluminator. Wehikuł skrył się właśnie w cieniu stacji, wzbijając tumany czerwonego pyłu. Na powrót Huuba, który zabłąkał się wśród rdzawych wydm Tharsis, musieliśmy poczekać do wieczora. Groziło mu poważne niebezpieczeństwo i związane z tym faktem poczucie winy nie opuszczało mnie ani na chwilę. Krwistoczerwony ocean piachu, gęsto usiany ostrymi rafami skał, który wyglądał dzisiaj wyjątkowo ponuro i groźnie, miał wkrótce stać się areną zmagań nieziemskich żywiołów. Pozostawała nadzieja, że nasz kapitan jakimś cudem zdoła wrócić do portu przed burzą.

Zamknąłem właz w sterowni manipulatora i skierowałem kroki do modułu naukowego. Czekała mnie żmudna praca w laboratorium. Od czasu gdy „rozczarowana moją chłopięcą bezradnością” Alicja odstawiła „moją permanentnie nudną osobę” na boczny tor, popołudnia spędzałem najczęściej w towarzystwie kilku kultur metanogenów i szczepów bakterii deinococcus radiourans. Towarzystwo było liczne ale nieśmiałe.

 

Wieczorny dryf po pustych korytarzach stacji tradycyjnie zaprowadził mnie do centralki. Jeśli było na Marsie miejsce, w którym moja melancholijna, słowiańska dusza mogła znaleźć ukojenie, to tylko tutaj, w domenie Sergieja Andrycza, technika misji. Znaliśmy się jeszcze z rocznej zmiany na ISS i była to znajomość, która „mogła stać się fundamentem prawdziwej męskiej przyjaźni” – jak wyraził się towariszcz Sergiej na zakończenie pewnej suto zakrapianej wieczerzy w pekińskim Quanjude przy Qianmenwai. Gdy pojawiłem się w drzwiach centralki, Rosjanin powitał mnie bez słowa ze szklanką alkoholu w wyciągniętej dłoni i zaraz wrócił do pracy. Nie chcąc mu przeszkadzać przysiadłem z boku. Sącząc ruską whisky, jak nazywaliśmy bimber Sergieja, przeglądałem ostatnie zdjęcia jakie udało się nam ściągnąć z satelity meteorologicznego i prognozę przygotowaną przez szefa. I chociaż większość danych z metkompa była dla mnie zupełnie niezrozumiała, miałem dziwne przekonanie, że Huub miał rację. A to by znaczyło, że stary, wredny, czerwony cap wysłał przeciw nam burzę ogarniającą swym zasięgiem pół planety. Przymknąłem powieki i już po chwili przed oczami stanął mi obraz brodatego, krwistorudego starca o potężnej posturze, miotającego się w radosnych podskokach na szczycie marsjańskiego Olimpu. Po chwili uprzytomniłem sobie, że mój bożek wygląda wypisz wymaluj jak Sergiej. Ciekawe. Czy gdyby nasza stacja znajdowała się na Wenus, bogini piękności przybrałaby w mojej wyobraźni postać Alicji? Bardzo prawdopodobne.

Rosjanin odwrócił się od pulpitu, zamrugał powiekami i przetarł rękawem przekrwione oczy. Potem przeciągle ziewnął.

Też ziewnąłem. Dochodziła północ.

– Cisza. Nikt nie odpowiada, doktorku.

Od kilku dni nie mieliśmy łączności z Centrum Kontroli Misji. Ostatni przechwycony przez nas komunikat CKM był, delikatnie mówiąc, niepokojący: poważne trzęsienie ziemi w południowej Europie, tysiące przypadków sepsy w Azji, czarne niebo nad płonącymi szybami naftowymi na Bliskim Wschodzie. Od tamtej pory nie udało nam się również połączyć z Centrum Kontroli Lotów ani z żadną z uczelni współpracujących ze stacją marsjańską. Także nasze sondy oślepły i ogłuchły. Krótko mówiąc, byliśmy kompletnie odcięci od świata. Zdawałem sobie sprawę, że gdy nad naszymi głowami rozpęta się piekło marsjańskiej burzy określenie „kompletnie” nabierze nowego wymiaru. Sięgnąłem po papierosa. W półmroku błysnął płomień zapalniczki. „Szity”, które znalazłem w naszym magazynie były bezwonne, zamiast smoły miały witaminy i nie dymiły. Paskudztwo. Ale gdy sięgałem po fajkę, ręce przestawały mi latać.

Technik coś sobie przypomniał.

– Kończą się.

– Co?

– Fajki. Mówię, że papierosy się kończą.

– Niemożliwe. Mamy zapas przynajmniej na pół roku.

– A jednak. To zdaje się robota dr Who. Gdy zaszedłem do naszej skrytki po flaszkę, widziałem, jak przemyka obok magazynku. Tachał cały karton.

Masz ci los.

– Nawet na takim zadupiu nikomu już nie można ufać...

– To fakt. Inna sprawa, że zostały jeszcze tylko trzy butelki prawdziwej whisky. Znaczy gorzałę też ktoś podprowadza. My oszczędzamy, pijąc bimber, a jakiś cham opróżnia skrzynkę. – Sergiej podparł głowę ręką i, skubiąc w zamyśleniu brodę, wpatrywał się teraz w ciemny kąt kabiny. Pochyliłem się głębiej nad wydrukami meteo, od czasu do czasu zerkając w jego stronę. Wyglądał jak dwumetrowy miś wciśnięty w dziecięcy fotelik. Pod pachami jego wyblakłej, bawełnianej koszulki z trójwymiarowym niegdyś nadrukiem „Mundial’2026” pojawiły się duże, mokre plamy. Zgarbił się jeszcze bardziej pod moim spojrzeniem.

– Dlaczego jest tak gorąco?

– Zdaje się, że wysiadła klimatyzacja – odparł i zaklął po cichu.

 

Uciekłem z dusznego pomieszczenia i ruszyłem przed siebie głównym korytarzem. Bez celu i bez myśli. Potem windą do góry, pod kopułę astronomiczną. Widać stąd było doskonale pełną panoramę doliny rozciągającej się od podnóży Olimpu do stóp Tharsis Montes. Można było również ogarnąć wzrokiem cały kompleks zabudowań. Spoglądając na ten widok, poczułem się jak więzień, który wdrapał się na wieżyczkę strażniczą, by znaleźć wyłom w murze, poszukać szansy na ucieczkę...

Więzienie. Tym była dla nas obecnie marsjańska baza. Pamiętam, że niegdyś jej widok wzbudzał mój zachwyt. Opuszczałem pokład „Giovanniego” z ostatnim transportem, tuż przed jego powrotem na Ziemię i czułem wzruszenie, gdy na ekranie lądownika ukazała się ukończona niemal stacja – srebrzysta czasza przycupnięta przy krawędzi gigantycznej blizny, przecinającej krwistą, upstrzoną niewielkimi kraterami pustynię. Pokryta ceramicznym nanomateriałem kompozytowym bańka, do której tuliły się pudełka kilku przybudówek. Potem myślałem o niej niemal z czułością: mały domek na prerii, zamek z piasku na pustej, skalistej plaży. Teraz zastanawiałem się czasami, skąd taka szumna nazwa: Międzynarodowa Marsjańska Stacja Badawcza. Może kiedyś rzeczywiście była to placówka badawcza z prawdziwego zdarzenia, ale w międzyczasie sporo się zmieniło. Przez długi czas byłem przekonany, że jedyne poważne badania, jakie tutaj prowadziliśmy, dotyczyły granic naszej wytrzymałości. Od powodzenia wyprawy Huuba zależało, czy to się teraz zmieni.

Mars nas wykańczał. Tutejsze niebo wyglądało, jakby za chwilę miało zwalić się nam na głowy. Męczyło oczy wyblakłą czerwienią, tworzącą wieczną, kiczowatą scenerię. Większość czasu spędzaliśmy zatem zamknięci pod kopułą, rzadko zapuszczając się między skaliste wydmy. A kabiny marsjańskiego habitatu naprawdę niewiele różniły się od kabin habitatów orbitalnych czy księżycowych, w których większość z nas spędziła ostatnie lata przed misją. Istniał jednak jeszcze pewien istotny szkopuł. Nikt, żaden człowiek, nigdy nie miał dalej do domu. Już dawno przestało to być powodem do dumy, a stało się przygniatającym ciężarem i przekleństwem. Świadomością przygnębiającej, bezdennej pustki dzielącej ten obcy krajobraz od rodzimej Ziemi. Co gorsza, tam nikt już nie zawracał sobie głowy szóstką zapomnianych bohaterów uwięzionych w małej bańce marsjańskiego habitatu, miliony kilometrów od najbliższego fast-fooda.

 

– Masz może pomysł jak nie zwariować przez te długie miesiące? – zapytała Alicja już trzeciego dnia po lądowaniu. Bosa, ubrana tylko w wiotką, białą bieliznę, pachnąca morską bryzą zmieszaną ze słodkim aromatem żywicy... Z miejsca obezwładniła moje zmysły.

– Już się nudzisz? Wyobraź sobie, że ta misja to dla nas prawdziwy dar od Boga. Taki czas poza czasem, rozumiesz? Pomyśl tylko, jesteś wyjęta spod jego jurysdykcji na sześć miesięcy!

– Ty na cały rok...

– Rozumiem, że już mi zazdrościsz?

Uśmiechnęła się wtedy, zabójczo błyskając białymi zębami.

– Powinieneś pracować w branży turystycznej.

Na Ziemi podryw przychodził mi zazwyczaj z trudem. Tutaj byłem prawdziwym Casanovą...

– Dorabiam na boku. Nasza ofertę reklamujemy hasłem: ”Na Marsie zrobisz wszystkie te rzeczy, których wstydzisz się na Ziemi”.

Zamyśliła się na chwilę.

– Jesteś gotów robić tutaj rzeczy, na które na Ziemi brakowało ci odwagi? – zapytała ostrożnie.

– Na Ziemi brakowało mi tylko czasu – wypaliłem, zaskakując samego siebie.

Wieczorem wprowadziła się do mojej kabiny.

 

Za to teraz, uwięzieni, bezużyteczni i zapomniani, mieliśmy czasu aż w nadmiarze. Nie zawsze tak było, pomyślałem. Odpaliłem kolejnego „szita” i kucnąłem pod ścianą. Nad moją głową, wśród gwiazd, zamigotała żółta kropka. „Schiparelli”? Włączyłem dyktafon wszytego w rękaw SPOT-a.

– Wyekspediowanie kosztem kilkuset miliardów dolarów pierwszej marsjańskiej ekspedycji było uwieńczeniem trwających kilkadziesiąt lat przygotowań. Byliśmy elitą elit. Byliśmy gwiazdami. Pasją ludzkości stało się planetarne reality show z naszym udziałem. My tymczasem spełnialiśmy swój sen o Marsie. Mimo że naukowy aspekt misji szybko stracił na znaczeniu, nasz pierwszy raport wywołał jeszcze spore zainteresowanie. Daliśmy ludzkości nadzieję: na Marsie na pewno była woda. Dużo wody. I sen trwał. Ale nasza kolejna "bomba" nie wybuchła – informacja o więcej niż śladowych ilościach marsjańskich bakterii, ukrytych głęboko pod rdzawą skorupa strefy równikowej, zainteresowała tylko grupkę naukowców, którzy poświęcili tej sprawie całe życie i dla których nasz głos był ważny w czysto akademickich sporach, toczonych na łamach kilku pism naukowych. Ożywili się także członkowie scjentologicznych sekt, wyznawcy new age, miłośnicy science-fiction i ufolodzy. Zdawkowe „króciaki” ukazały się na ostatnich stronach gazet. Pierwsze zajmowały relacje z obszarów ogarniętych kolejnymi plagami i kataklizmami nękającymi od dłuższego czasu mateczkę Ziemię. I doniesienia ze strefy demarkacyjnej. Demokratyczne Chiny zajęły właśnie Mongolię i szykowały się do wielkiego skoku na Rosję. A Rosja to przecież Unia Europejska. Prawdziwe bomby wybuchały zatem na granicy Unii z Chinami i oczy całego świata utkwiły w małym, żółtym, zasuszonym człowieczku w ciasno zapiętym kołnierzyku. Zawsze powtarzałem, że świat się kręci i ludzie już dawno dostali od tego świra.

Nikt już chyba nie pamiętał, która strona zestrzeliła pierwszego satelitę. Ale najgorsze przyszło nieco później, dokładnie w szóstym miesiącu misji, gdy rozpocząć miał się jej II etap. Cały świat zamarł kiedy „Ares”- marsjański lądownik z grupą terraformacyjną na pokładzie – rozbił się podczas lądowania. Katastrofa była gwoździem do trumny dla NASA i ESA. Marsjańska misja okazała się ostatecznie medialnym niewypałem. Zazwyczaj żądna krwi i sensacji widownia nie przetrawiła kolejnej „bohaterskiej śmierci” pionierów kosmosu. Militarne nastroje podsycały tajemnice związane z tragedią „Aresa”. Sabotaż? Wstęp do prawdziwych wojen gwiezdnych? Krótko mówiąc, Ziemia miała swoje problemy i ludzkość pogodziła się z faktem, iż część z nas siedzi na Marsie zdecydowanie za długo. A ten, nie do końca zaplanowany, eksperyment socjotechniczny szybko wykazał, że dobrany według politycznego klucza marsjański zespół badawczy to grupa konfliktowych, niezrównoważonych i niezdolnych do współżycia w warunkach zagrożenia indywiduów.    

Jakby tego było mało, wystawiona na marsjańskie ekstremum stacja sypała się na naszych oczach. Po przewidywanej dla I etapu, półrocznej eksploatacji cały europejski wkład w misję, czyli główny komputer oraz część habitatu, nadawał się w zasadzie na złom. Teraz na dodatek straciliśmy łączność z domem, ostatnią nitkę trzymającą załogę stacji w stanie jako takiej równowagi.

Sen przeradzał się w koszmar...

Wydaje się, że to dobry wstęp. Z tym koszmarem. Trochę efekciarski, ale kto wie? Może te nagrania posłużą kiedyś do napisania bestsellerowej autobiografii? Miałem nawet pomysł na tytuł – podpowiedział mi go Gustaw Le Rouge.

 

Wróciłem do centrali. Rzut oka wystarczył by upewnić się, że Huub nie dał do tej pory znaku życia. Sergiej znowu stukał w klawisze. Powietrze było duszne i technik zostawił otwarte drzwi. Ledwo zdążyłem usiąść na swoim fotelu, gdy poczułem nieprzyjemne mrowienie na karku. Kątem oka dostrzegłem ruch w korytarzu. Za naszymi plecami przemknął dr Who. Jak się domyślałem, wracał do swojego gniazda z kolejnej łupieżczej wyprawy. Naprawdę nazywał się Flann i od jedenastu miesięcy powinien być w domu, przy dzieciach, czwórce małych Irlandczyków. Według sprośnych opowieści Eliasa, w Irlandii wszyscy mają przynajmniej czwórkę dzieciaków i są bardzo szczęśliwi... Obecność Flanna na stacji miała tylko jeden cel. Był naszym „ogrodnikiem” i pomógł mi zbudować fotosyntezowe szklarnie oraz wodne minifabryki tlenu oparte na zmutowanym fitoplanktonie i glonach bentosowych. Okazał się bezcenny. Dzięki jego pracy wyłączyliśmy szwankujące bez przerwy generatory tlenu włoskiej produkcji. Mogliśmy też porzucić eksperymenty z energochłonną kriogeniczną metodą uzyskiwania tlenu z dwutlenku węgla. Szklarniom zawdzięczaliśmy wreszcie poważne urozmaicenie diety. Także trunków.

Podobnie jak Elias i Alicja, Flann stracił swój bilet do domu w katastrofie „Aresa”. Bez lądownika niemożliwy był ich powrót na czekający na orbicie statek. Pusty „Giovanni Schiparelli” krążył nad naszymi głowami niczym trzeci satelita Marsa. Zaprzęg boga wojny ciągnęły teraz Groza, Strach i Rozpacz. Także rozpacz Flanna. Wredny, czerwony skurwiel uwięził go w tej sypiącej się kupie złomu razem z grupą fiksujących samotników. Od tamtej pory Irlandczyk zaszył się w swoim laboratorium i odprawiał pokutę milczenia. Zdaniem Alicji pokutował za egoizm i pychę, która wyniosła go w tych ciężkich czasach tak daleko od domu i rodziny. Moim zdaniem, po prostu fiksował w trybie przyspieszonym. Swoją „celę” Flann opuszczał średnio raz w tygodniu, zwykle opróżniając magazyn z żarcia i podkradając fajki z mojego przydziału, mimo że w karcie pokładowej miał wpisane "niepalący". Być może podkradał także alkohol. Oprócz Huuba wszyscy pozostali członkowie załogi niemal stracili z nim kontakt. Dowódca misji odwiedzał czasem zdziwaczałego Irlandczyka w jego samotni. O czym i czy w ogóle rozmawiali, nigdy nie opowiadał. Zdarzało się też, że Flann podglądał nas w milczeniu, kryjąc się w zaułkach stacji, lub uchylał drzwi swojej samotni, nasłuchując rozmów w mesie. W katakumbach, gdzie mieściła się siłownia i podziemny minihabitat przygotowany na wypadek wzrostu promieniowania, wśród niezliczonych stęknięć, sapań i trzasków towarzyszących umieraniu stacji, jego kroki były prawie niesłyszalne. Zazwyczaj odgłosy dochodzące z przedziwnej pajęczyny rur ukrytych w wiszącym pod sufitem mroku zwodziły mój słuch. Często spacerując na najniższym poziomie, odwracałem się gwałtownie lub kryłem w cieniu, by wyśledzić drogę do „wodopoju” widmowej postaci w białym kitlu. Ale zawsze odgłosem kroków okazywało się tykanie mechanizmu, oddechem cichy pomruk jakieś maszyny. Sergiej swoim niedźwiedzim człapaniem przywodził na myśl mokre płetwy nurka, Elias z daleka obwieszczał swoją obecność, waląc stalowym prętem w każdy metalowy element stacji, kroków dr Who nie słychać było nigdy i uczyliśmy się wyczuwać jego obecność intuicyjnie.

Wstałem i trzasnąłem z siłą w przycisk uruchamiający drzwi. Zamknęły się z cichym świstem. Prawdziwa godzina duchów.  

 

Na ekranie vidcomu pojawiała się twarz Alicji.

– Pospiesz się Sergi. Za godzinę to szaleństwo spadnie nam na łeb i będziemy w kropce...

– W kropce ? To będzie szambo po pachy! – żachnął się i zrezygnowany machnął ręką. – Czy ty w ogóle wiesz, co to jest szambo?

– Syberyjska łaźnia? – Alicja uśmiechnęła się przechylając filuternie głowę. Parsknąłem śmiechem i Sergiej spojrzał na mnie z wyrzutem. Żart rzeczywiście był kiepski, ale nie potrafiłem powstrzymać idiotycznego chichotu. Och, Alicjo, moja Alicjo! Z zamyślenia wyrwał mnie znajomy dźwięk. Gdzieś z głębi korytarzy dobiegło ciche dudnienie. To Elias wracał z obchodu, postukując rytmicznie we wsporniki. Robił tak od kilku miesięcy i moim zdaniem był to objaw postępującej schizofrenii. Według pani doktor – twórcze „realizowanie się” w sytuacji stresowej. Codzienny rytuał wystukiwania znanej tylko Eliasowi melodii kończył się sykiem otwieranych drzwi i zawsze tym samym pytaniem.

Drzwi syknęły głośno i stanął w nich uśmiechnięty mechanik. Uśmiech miał naprawdę wredny.

– Też nie możecie zasnąć? Zgadnijcie, co tym razem nawaliło?

– Klimatyzacja... – zacząłem, ale przerwał mi Sergiej, który ocknął się z zamyślenia.

– Kiedyś coś rozpieprzysz tym łomem – rzucił przez ramię.

Elias zakręcił prętem nad naszymi głowami i zaśmiał się szyderczo..

– Jasne. Twój ryży, ruski łeb! Pinche azjata! – znowu zarechotał, ale zaraz spoważniał. – Huub wrócił przypadkiem?

– Jeśli przyciśnie MVP na maksa zdąży. Jeśli nie, może mieć kłopoty.

– Pojechał po te twoje roślinki, tak? – Elias wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu. Nie cierpiałem tego typa. Co ona w nim widzi? Czy to instynkt przetrwania zapędził Alicję w ramiona śniadego, tępego osiłka wymachującego metalową maczugą? Widać zabawny intelektualista to partner na spokojne czasy. Gdy robi się niebezpiecznie, lepiej schronić się w jaskini naturalnego przywódcy stada. Nawet gdy on sam stanowi największe zagrożenie dla otoczenia. Cóż, dla mnie pozostawał tron w królestwie archeonów.

Sergiej zacisnął pięści i pokiwał ryżym łbem. Widziałem, że się gotuje jednak jego łagodna natura odniosła kolejne zwycięstwo. Tylko burknął pod nosem i skupił się na klawiaturze. Usatysfakcjonowany Elias mógł wrócić do pracy.

– Idę sprawdzić agregaty – oznajmił i siarczystym hiszpańskim Mierda! rozpoczął kolejny obchód. Twarz Alicji zniknęła ze ściany.

– Czy wy, Rosjanie darzycie Amerykanów podobną sympatią? – zapytałem, gdy zostaliśmy sami.

– Taaa. Jasne. Widzisz, nasi dziadkowie walczyli w Afganistanie. Chociaż mój trochę wcześniej. Takie przeżycia łączą narody – powiedział to z takim przekonaniem, że zwątpiłem czy mówi serio, czy żartuje.

 

Został nam kwadrans. Fotel zaskrzypiał gdy Sergiej przeciągnął się, wciskając stopy głęboko pod pulpit. Potem, wspierając ręce na oparciach fotela, wyciągnął się ciężko w górę, na całe dwa metry swojej postury.

– Gówno – stwierdził krótko.

Zaciekawiony przyjrzałem się błyskającemu pulpitowi.

– Pieprzone pudło. Zero połączenia – urwał zastanawiając się przez chwilę. – Zero połączenia co najmniej przez miesiąc. Ale kto wie? – zawiesił głos. – Ta burza może potrwać nawet pół roku!

– Marsjańskiego? – zapytałem z kwaśną mina.

– To nie jest śmieszne, Mark – odparł poirytowany.

– Czy jest aż tak źle ? – Mój głos zabrzmiał bardzo spokojnie i był to spokój jak najbardziej udawany. Rosjanin skrzywił się w grymasie zniechęcenia i trzasnął pięścią w otwartą dłoń.

– Jest jeszcze gorzej!

Skinąłem głową, spoglądając w przyciemnione oko głównego ekranu. Obraz sprzed kilku dni. Na zbliżeniu żółta kula światła zasłaniała w jednej trzeciej fragment nieba rejestrowany przez nasz teleskop. Gdzieś tam, Mateczka Ziemia migotała jak robak świętojański w roju tysięcy innych robaków.

– To raczej żaden z naszych przekaźników. Próbowałem skorzystać z anteny „Giovaniego”, ale nic z tego. Pewnie awaria po ich stronie. I to poważna awaria. Nasze sondy są kontrolowane z Ziemi, a milczą już od tygodnia. Możemy tylko czekać na ich ruch.

– Tak – przytaknął sobie. – Trzeba czekać.

Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Spojrzałem uważnie na aparaturę łączności i teatralnie zmarszczyłem czoło. Wychwycił moją minę i powoli opadł na fotel.

– Jesteś pewny, że to nie nasza wina?

– Na sto procent. Piłeczka jest po ich stronie – odparł z przekonaniem. Po kilku minutach zmienił jednak zdanie.

– Ordinateur! Francuska myśl techniczna, psia mać! To się sypie, Mark. Nie ma łączności, bo zdycha nasz główny komputer. Przedstawię tobie sprawę obrazowo: można nim co najwyżej pograć w tetrisa, przy szachach wysiada.

Jakby zaprzeczając tym słowom, aparatura łączności radośnie zapulsowała diodami w pięciu kolorach. Sergiej przyjrzał się konsoli z nowym zainteresowaniem.

– Gdybym miał maszynę z „Aresa”, albo chociaż nasz stary ruski sprzęt z „Alfy”.

Nowiusieńki, japoński biokomputer – Mars Simulator Mini – nowy mózg stacji zdolny do przeprowadzenia 800 bilionów operacji w nanosekundę, leżał u stóp Olympus Mons obok nowego laboratorium badawczego, nowego modułu mieszkalnego i zaopatrzenia. Niczym krwawa ofiara złożona przed ołtarzem rzymskiego bożka leżały tam również zwłoki szesnastoosobowej grupy terraformacyjnej. Wśród nich cztery kobiety, jeden wybitnie uzdolniony student przysłany przez ESA i jakiś zblazowany multimiliarder. Spoczywało tam także pięciu martwych członków załogi: dowódca, pilot i trzej specjaliści misji odpowiedzialni za ładunek. Wesoła ekipa, której lot śledziliśmy przez półtora miesiąca, zdążyła jeszcze pozdrowić nas z orbity, po czym wyrżnęła w parchaty ryj tej pieprzonej, czerwonej... papryki? Ich szczątki zostawiliśmy w miejscu katastrofy. Marsjańskie wiatry i pył zrobiły swoje. Z wraku "Aresa" wydobyliśmy tylko czyjegoś SPOT-a. Nie mam pojęcia, jakim cudem ocalał, ale reklama nie kłamała – zegarki „Fossil” były naprawdę wytrzymałe. Gdy wróciłem tam przypadkiem po kilku miesiącach, moim oczom ukazał się niezwykły widok. Zbiorową mogiłę pokrywała cienka warstwa zmutowanych syberyjskich porostów. To był pierwszy i jedyny sukces marsjańskiej grupy terraformacyjnej. Wczoraj Huub pojechał sprawdzić, jak nasze hybrydy radziły sobie przez ostatnie tygodnie z zabójczym wpływem marsjańskiej atmosfery.

 

Rozmawialiśmy tuż przed jego wyjazdem, gdy zatrzymał mnie w hangarze. Akurat wkładałem skafander, szykując się do drogi. Cel jego wizyty stał się dla mnie jasny, kiedy niby przypadkiem oparł łokieć o mój hełm leżący na blacie warsztatu.

– Jadę tam, Huub.

– Nigdzie nie pojedziesz.

Zaśmiałem się. Zdawało mi się, że wiem, jak go podjeść.

– Pogadajmy jak naukowcy, Huub. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jak ważne rzeczy się tam dzieją. To ostatnia szansa, by uratować tę misję. Mamy już bakterie i organizmy proste, które przetrwają w tej atmosferze. Moglibyśmy teraz właściwie sami rozpocząć drugi etap. Ale jeśli porosty z „Aresa” zamknęły cykl i nadal żyją, to dalsze szukanie głównego katalizatora terraformacji nie będzie konieczne. Muszę to sprawdzić przed burzą. Kolonia jest pewnie niewielka i burza może ją zniszczyć.

– To nie będzie zwykła burza...

– Jasne, przy normalnej burzy pada deszcz, walą pioruny i pachnie ozonem.

Też się uśmiechnął, ale zaraz spoważniał.

– To nie są żarty, Mark, mówię to przez wzgląd na naszą przyjaźń.

– No proszę, zatroskany przyjaciel...

Żachnął się.

– Jeśli chcesz, możemy pogadać jak naukowcy. Nie mamy najnowszej prognozy, ale przeprowadziłem prostą symulację w oparciu o dostępne dane. To znaczy, w miarę aktualne dane z satelity meteo i ostatni obraz globalny z kamery orbitalnej. Dorzuciłem interpretacje widm pomiarowych ze spektrometru. Metkomp wykonał modelowanie, uwzględniając między innymi stałe klimatyczne, zmiany temperatury i zmiany w strukturze pyłu atmosferycznego. Powiem krótko, to będzie burza stulecia. Najgorsze jest to, że nie przewidziały jej prognozy długofalowe. Tak, jakby powstała nagle i z niczego.

Zawsze przesadzał z tym technicznym żargonem.

– Symulacje, widma, modelowanie. Przecież wystarczy wyjrzeć przez okno, Huub. Gołym okiem widać, że to nie będzie zwykła kurzawka. Widać stary cap ostro się wkurzył.

– I dlatego ja pojadę – stwierdził tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Nie dawałem za wygraną.

– Daj spokój, wyjeździłem na MVP tyle samo godzin co ty, może więcej... – zaprotestowałem.

– Wiem, ale w razie gdyby coś poszło nie tak, właśnie dla dobra misji ty będziesz bardziej potrzebny. Poza tym... – urwał w pół zdania.

– Co jeszcze?

Spojrzał mi prosto w oczy.

– Ty masz do kogo wracać, ja nie.

– Masz na myśli Alicję czy Sergieja? No tak, jeśli przepadnę, Sergiej straci kompana do picia – zakpiłem. Uderzał w zbyt wysokie tony.

– To, że ona jest teraz z Eliasem, powinno być dla ciebie wyraźnym sygnałem. Kobiety lubią niepotrzebnie komplikować pewne sprawy. Ale tym razem przekaz jest prosty. Chyba wiesz, co mam na myśli.

– Po części – odburknąłem. Podjął już decyzję. Ta rozmowa nie miała sensu.

– To dobrze. Pod moją nieobecność przypilnujesz stacji. Naciskaj na Sergieja, niech nie odpuszcza i próbuje dalej. Jak tylko zbiorę próbki, uciekam stamtąd. A kiedy wrócę, wspólnie zastanowimy się, jak przygotować stację na atak burzy.

– Jasne – skapitulowałem. Pomyślałem wtedy, że to właściwy facet na właściwym miejscu.

 

Sergiej znowu ziewał.

– Napijesz się kawy ?- zapytałem niewinnie. Spojrzał na mnie z wyrzutem i wzruszył ramionami.

– Dobra. Spróbuję. Mamy jeszcze pięć minut. Ale potem – zawiesił głos – ta cholerna burza odetnie nas zupełnie. Nie będzie pogaduszek z domem. Przez cały miesiąc z gigantycznym, marsjańskim hakiem! Jeśli w tym czasie na Ziemi rozpieprzą pół planety, nawet nie będziemy o tym wiedzieli.

– Może to i lepiej?

– Bóg do tego nie dopuści... – przemówił Flann.

Sergiej aż podskoczył, ja wylałem gorącą kawę na spodnie. Niczym zjawa za naszymi plecami zmaterializował się dr Who. Dlaczego nie usłyszeliśmy syczenia drzwi? Nieważne, postanowiłem skorzystać z okazji.

– Bóg powiadasz? To znaczy, że rozmawiałeś z nim? A mógłbyś przy najbliższej rozmowie zapytać, co Bóg sądzi o wykradaniu moich fajek?

Białe widmo niemal wtopiło się w ścianę.

– Przecież wiesz, że nie palę tego świństwa Mark – odparł Flann, sięgając po butelkę ruskiej whisky.

Czego się spodziewałem? Wróciłem do porzuconych wcześniej wykresów meteo. Sergiej stukał zawzięcie w klawiaturę. Rosjanin był zbyt dobry i zbyt uparty, by zrezygnować przed czasem. Zabuczały agregatory. W tej samej chwili głośniki zacharkotały i przeszły w długi pisk.

– Przynieście tej kawy. – Technik wyraźnie się ożywił.

Gdzieś niedaleko rozległ się trzask. Metaliczny dźwięk informował nas o powracającym z głębi stacji Eliasie. W głośnikach znów zatrzeszczało i usłyszeliśmy dziwny i obcy dźwięk. Przez chwilę wznosił się w coraz wyższe tony i nagle ucichł.

Zamarłem.

Narastał stukot metalowych wsporników. Po chwili głośniki zagrały... Trąbami?! Stuk, stuk, stuk. Elias był już blisko. Sergiej rzucił mi przez ramię zdziwione spojrzenie i przekręcił potencjometr do końca skali. Drzwi syknęły i stanął w nich mechanik. Na ścianie przy wejściu ukazała się twarz Alicji. Widocznie nadal nie mogła zasnąć i przez cały ten czas miała nas na podsłuchu.

– To Huub? – zapytała z nadzieją w głosie.

W tle orkiestry dętej słychać było teraz potężny łoskot. I jakby krzyk. Przeraźliwy ryk tysięcy gardeł. Rosjanin zaprzeczył ruchem głowy.

– To z Ziemi – stwierdził. – Chyba przechwyciliśmy sygnał z pasma komercyjnego. Brzmi jak jakieś archaiczne słuchowisko radiowe... – sięgnął do wyłącznika i zanim powstrzymałem jego rękę, stuknął palcami w zielony przycisk.

Głośniki grały dalej. W przekrwionych oczach Sergieja odmalowało się szczere zdumienie. Opadłem na fotel. Przekaz jakby się wyostrzył i teraz już wyraźnie usłyszałem ludzkie krzyki. A obok anielski śpiew i morze niemożliwych dźwięków. Czas jakby stanął w miejscu. Pochłaniałem tę porażającą symfonię w skupieniu. Przerażony, ale i zafascynowany. Rosjanin ponownie trzasnął w wyłącznik. A potem jeszcze raz. Nic się nie stało. Z głośników nadal płynęła niepojęta muzyka i kaskada słów. Apokaliptyczna kakofonia. I miała w sobie piękno, które jeżyło włosy na karku.

 

Przez długą godzinę cała nasza piątka wytrwała zastygła niemal w bezruchu. Flann ze szklanką bimbru w dłoni, Sergiej pochylony w zadumie nad zwojem kabli wymontowanym z panelu łączności, ja z rękami splecionymi na stole i, nieobecna ciałem i duchem, Alicja na ekranie vidkomu. Jej oczy zaszkliły się łzami.

I nagle, w jednej chwili, zaległa cisza. Niezwykły koncert urwał się w pół nuty. Skończył się także szaleńczy galop w mojej głowie. Skronie pulsowały, kłując boleśnie pod czaszką. Drgnąłem, a napięte przez cały ten czas mięśnie także odpowiedziały bólem. Nikt się nie poruszył. Dalej siedzieliśmy w milczeniu, kontemplując ciszę. Przerwał ją dopiero szept Flanna.

– Biada, biada, biada...

Musiał w międzyczasie opróżnić całą butelkę, bo wyglądał na mocno wstawionego. Wzrok miał mętny, w zbielałej dłoni ściskał zawieszony na szyi łańcuszek z krzyżykiem. Sergiej spojrzał na Irlandczyka ze zdziwieniem. Wydawało się, że Rosjanin wciąż nie pojmuje, co się wydarzyło, ograniczony w swojej ateistycznej pustce duchowej nie rozumie sytuacji. Ja nie miałem wątpliwości. Złamano siedem pieczęci, Sąd Ostateczny odbył się bez nas. Prawda dotarła również do pozostałych.

– Może po nas przyle.. Przybędą – odezwała się Alicja. Łzy płynęły po jej pięknej twarzy, ujętej w srebrzyste ramy vidkomu niczym na płótnie renesansowego mistrza. Sergiej zerknął na jeden z monitorów z podglądem rampy głównego włazu.

– Huub jeszcze nie wrócił? – zapytał.

Moje oczy powędrowały jego śladem, jednak nie Huuba tam szukałem. Przez chwilę skupiłem uwagę na dźwiękach dobiegających z wnętrza stacji. Nasłuchiwałem, spodziewając się usłyszeć pukanie w pokrywę włazu, pukanie spóźnionego, skrzydlatego posłańca. Gdy pojąłem absurdalność własnych myśli, ogarnął mnie strach. Urósł jeszcze bardziej, gdy zdałem sobie sprawę, że nie są wcale takie absurdalne.

– A jeśli nie przybędą? – Czułem, jak gdzieś głęboko pod sercem rośnie w moich trzewiach pusta i zimna bańka. – W sumie jesteśmy już w niebie – próbowałem zażartować.

– Trzeba czekać – wydukał Sergiej i ukrył twarz w dłoniach. Nie byłem pewien, czy mówi o Huubie, o łączności z Centrum, czy o spóźnionych posłańcach Apokalipsy. Dr Who przytaknął w milczeniu. Ręce mu drżały, twarz zbladła i stężała. Po raz pierwszy w życiu widziałem, jak w czyichś oczach narasta obłęd. Elias miotał się po sterówce, a jego twarz była dla kontrastu czerwona.

– Me vale madre! Co to kurwa ma być? – krzyczał. – Czyściec?!

Nie otrzymał odpowiedzi.

Syknęły otwierane drzwi i mechanik odszedł w ciemność korytarza, postukując cicho metalowym prętem. Po chwili usłyszeliśmy huk, gdy pręt wyrżnął w ścianę. Flann załkał,

Sergiej drapał zmierzwioną brodę.

– Przyjdź do mojej kabiny, Mark. – Głos Alicji wyrwał mnie z otępienia. Ekran vidkomu zgasł. Zerwałem się na nogi i pognałem jak na skrzydłach długim korytarzem migających jarzeniówek. Przystanąłem na chwilę przy narzędziowni i zabrałem stamtąd największy klucz z kolekcji Eliasa. Mechanik mógł zaczaić się gdzieś po drodze...

Tymczasem na zewnątrz rozszalała się burza. Stacja umierała przy akompaniamencie szeptów, sapań i jęków smaganego wiatrem szkła.

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 25 >