Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Magdalena Kałużyńska Publicystyka
<<<strona 14>>>

 

"Boro-boro", czyli mechaniczna pomarańcza

 

 

Nie pomyliłam się w tytule. Nie powinno być „bara-bara”. Chociaż... wcale nie jestem tego do końca świadoma. I przyznaję się do mojej owej nieświadomości z pełną odpowiedzialnością. Nie wiem, co znaczy słowo „boro”, a tym bardziej nie wiem, co znaczy wersja zduplikowana słowa, czyli „boro-boro”.

Do czego piję? Najczęściej do lustra, bo porobiło się jakoś i wcale nie ostatnio, że nie mam towarzystwa do kielicha. To znaczy mam, ale daleko stąd.

Spytam ponownie: do czego piję? Zanim jednakowoż przejdę do sedna, muszę wykonać mały zwrot akcji, czyli zacząć od początku.

Bardzo często jeżdżę autem (ostatnio polubiłam słowo „auto” i postanowiłam go używać). Nie ma w tej czynności nic dziwnego. Samochód to samochód i wiadomo do czego służy. Podczas jazdy, jeżeli warunki/okoliczności/akumulator pozwolą, bardzo często słucham radia. Nie ma w tej czynności nic dziwnego. Radio to radio i wiadomo do czego służy. To znaczy służy do czegoś innego w domu, a do czegoś innego w samochodzie. Ale o tym będzie pięć linijek niżej. I podczas samochodowego słuchania radia, a ściślej mówiąc, radiowej audycji (niekoniecznie dotyczącej samochodów) często sobie myślę. Nie ma w czynności myślenia nic dziwnego. A przynajmniej nie było nic dziwnego do pewnego momentu. I przynajmniej dla mnie.

Podczas prowadzenia samochodu znaną trasą, po raz setny... Człowiek-kierowca, czyli w tym przypadku ja, może osiągnąć pewien stopień znużenia, zarówno psychicznego jak i fizycznego. I nie byłoby w tym osiągnięciu nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jakiekolwiek znużenie za kierownicą było/jest/będzie jak najbardziej niewskazane. Biorąc to wszystko pod uwagę i mając na względzie dokonane niedawno naprawy karoserii samochodu (w związku ze stłuczkami, otarciami, wgnieceniami), wynikające z mojego znużenia właśnie... pogłaśniam radyjko do stopnia odpowiedniego. Nie mam takich możliwości sprzętowych, żeby dźwiękiem wydalanym z głośników podskoczyć samochód w rytm muzyki typu „tuc-tuc-tuc”. Nie mogę sprawić, żeby podczas słuchania muzyki w samochodzie moje bębenki zaczęły pękać, samochodowe głośniki również, nie mówiąc o szybach. Jednak mogę pogłośnić muzykę do tego stopnia, żeby zająć czymś cały skomplikowany system analizy podprogowej (bosz... mój psychiatra mnie powiesi), i przez to zacząć myśleć, a co za tym idzie, nie popaść w znużenie czy zmęczenie. (Chwilę, ale ja nie posiadam żadnego „mojego” psychiatry!)

Jak zwał, tak zwał. Ważne, że wiadomo o co chodzi. Mam nadzieję, że wiadomo, ponieważ zdanie powyższe wyszło mi strasznie skomplikowane i praktycznie pod jego koniec straciłam sens oraz wszelakie pojęcie, o co chodziło na początku tego zdania. Skleroza czy choroba Alzheimera. A pies to j... ganiał.

Tak czy owak, pewnego pięknego dnia, gdy siedziałam jak zwykle za kierownicą, znużenie mnie dopadło szybciej niż tego oczekiwałam. Od razu pogłośniłam radio i już miałam zamiar wpaść w umysłową aktywność równą prędkości nadświetlnej, kiedy usłyszałam sławetne „boro-boro”. Pan śpiewał, rytm trzymał, ale nie miał pan zbytnio głosowej predyspozycji do śpiewania (tak na marginesie), ja nie miałam pojęcia, jakiej narodowości język ojczysty aktualnie podziwiam uszami (no a czym...). Znużenie minęło. Przyznaję, „boro-boro” okazało się nad wyraz skuteczne. Nie zmieniło to faktu, że nadal nie miałam pojęcia, co owe słowo, powtarzane z uporem maniaka (refren, kochani, refren) znaczyło. Pogrążona w domysłach stwierdziłam, że dojechałam do celu, czyli urzędu jakiegośtam. Nazwa urzędu nie jest w tym momencie ważna, ani czym się urząd zajmuje (dla ułatwienia dodam, że podatkami), ani tym bardziej nie jest w tym momencie ważne, jakiego rodzaju architektura obowiązywała w budynku tego urzędu. Zaparkowałam auto (znowu użyłam tego słowa, zgodnie z obietnicą) i udałam się na eksplorację zaklętych rewirów, kilometrowych korytarzy, schodów wyłożonych śliską jak piskorz terakotą (ale ładną, przyznam), od góry do dołu przeszklonych drzwi działowych – o które mało co nie walnęłam nosem, bo w ogóle nie zauważyłam, że coś mnie od reszty korytarza oddziela... Wreszcie dotarłam do celu. Do windy. Przyjechała, dźwięknęła, weszłam do wyłożonego lustrami pomieszczenia transportowego, wcisnęłam guzik, drzwi bezszelestnie zasunęły skrzydła... i po kilku sekundach z głośników popłynęła muzyka. Tak, kochani. Śpiewał ten sam pan, co go słyszałam w samochodzie, tylko teraz trochę ciszej śpiewał. Może dlatego, że w windzie panowała delikatnie inna akustyka niż w moim rzęchu, to znaczy samochodzie, i może dlatego, że windę zaopatrzono w lepsze wydajnościowo głośniki. I dlatego muza nie leciała na full, jak to mówią ziomale. Pan śpiewał i śpiewał, co jakiś czas zawodząc owe „boro-boro”. Patrzyłam cierpliwie na wyświetlacz nad drzwiami. Miałam również nadzieję, że pan szybko przestanie jęczeć po swojemu. Nie przestawał, widocznie nagranie było z taśmy, a nie z radia. Pierwsze piętro, wolno coś ta winda jechała... drugie piętro... jakoś windą trząsnęło, że na wietrze niby... trzeeeecieeee piętro... kabina wyraźnie zwolniła, a potem wydała z siebie mniej więcej świst, głuchy trzask, coś się gdzieś poturlało (taki dźwięk jakby potoczyć po drewnianej podłodze odpowiednio toczony kamień...) i winda przestała się wznosić. Stanęła w połowie upragnionego poziomu architektonicznego. A przynajmniej tak mi się zdawało, że w połowie.

Pół biedy, że w połowie, pomyślałam. Zaraz śrubokręt z torebki dobędę, drzwi owym narzędziem rozewrę, zablokuję drzwi od windy ciałem, rozewrę drzwi od szybu, narzędziem drzwi owe zablokuję i wypełznę dziurą wynikającą z tego, że winda zatrzymała się jedną trzecią wysokości piętra mojej destynacji. W takim razie, dlaczego twierdzę, że w połowie – spytałam? Bo tak się mówi, idiotko – natychmiast udzieliłam sobie odpowiedzi. W połowie albo między piętrami. Kumasz już?

Kumałam, a jakże. A „boro-boro” (tu przerwa na dalszy tekst refrenu) „boro-boro”, śpiewał pan. Zorientowałam się, że bisował swój przełomowy utwór. Coś musiało się zapętlić w sprzęcie grającym, kompatybilnym z windą. Postanowiłam na razie olać problem i zastanowić się nad dopracowaniem sposobu ewakuacji. Biorąc pod uwagę, że nie miałam przy sobie żadnych narzędzi, a tym bardziej śrubokręta. I biorąc pod uwagę, że w windzie była działająca kamera oraz czerwony guzik z napisem „alarm” nie musiałam planu ucieczki dopracowywać długo. Pozostało mi jedynie czekać, aż zastała sytuacja ulegnie zmianie.

„Boro-boro”...

Wcisnęłam czerwony guzik, zamachałam do obiektywu, pokazałam język, wykonałam kilka nieokreślonych ruchów (w tym złapałam się za gardło obiema rękami w akcie symulacji utraty powietrza)... potem klapnęłam na podłogę. Zdjęłam buty, rozpięłam bluzkę (trochę tylko... bo mi się gorąco zrobiło) i stwierdziłam, że oddałabym duszę za telefon komórkowy. Akurat tego dnia zostawiłam go w domu. Jak również oddałabym duszę za drinka albo dwa... Potem stwierdziłam, że mam to w dupie i mogę swobodnie zdechnąć z głodu, pragnienia oraz ogólnego wycieńczenia w tej windzie. Nie miałam podstaw do takiego wnioskowania, zważywszy, że czas trwania awarii dźwigu na razie oscylował gdzieś tak w okolicy pięciu minut.

„Boro-boro”...

Pan z głośników nie przestawał utwierdzać mnie w przekonaniu swojego boro-boro. Po dalszych kilkunastu minutach znanej śpiewogry zajrzałam do torebki w przekonaniu, że jednak mam jakieś narzędzie zagłady. Pilniczek, nożyczki do paznokci, wsuwkę do włosów... kwas solny, bazukę, miniaturowego kamikadze, wiertarkę na baterie... Cokolwiek, co pozwoliłoby mi wyrządzić krzywdę głośnikom. Jedno niedbałe grzebnięcie w torebce dało mi do zrozumienia, że jednak nic z tego. Kilka godzin wcześniej, jeszcze przed wyjściem z domu, robiłam w niej remanent. A to znaczy, że większość wyposażenia gwarantującego survival w ciężkich warunkach (i z dala od cywilizacji) zostawiłam w domu.

„Boro-boro”...

Pozostało mi tylko czekać. Siedziałam na podłodze, rozglądałam się po raz setny po windzie i wciąż słyszałam jak pan z głośników zachwala „boro-boro”. Człowiek, siedzący w zamkniętej przestrzeni przez czas dłuższy, zaczyna dochodzić do głupich wniosków. Ja nie byłam zamknięta w windzie długo i od dzieciństwa chyba posiadam skłonność głupiego wnioskowania.

„Boro-boro”...

Wsłuchałam się w pieśń i wyłowiłam dodatkowe „dige-dige”. Nie było to jednak charakterystyczne wystarczająco i nie wywołało chęci dogłębnej analizy.

„Boro-boro”...

Zachodziłam w głowę, co może znaczyć słowo na be. Stwierdziłam, że może znaczyć wszystko. Pan brzmiał orientalnie, a raczej śpiewał w takim języku. Biorąc pod uwagę skoczny rytm piosenki oraz rozbrzmiewające w tle instrumenty na podobieństwo fujarek z egipsko-podobnego kręgu kulturowego (rym niezamierzony)... Tak, pan najprawdopodobniej śpiewał w temacie „lato-drinki-kuso odziane panienki-palmy-wielbłądy-dyskoteki-opalone ciała-podryw-głupie gadki...”

„Boro-boro”...

Z drugiej jednak strony mógł śpiewać kamuflażem. Zważywszy ogólną tendencję postrzegania przedstawicieli orientu i temu podobnych kręgów, pan mógłby przekazywać wiadomości dla terrorystów rezydujących w różnych częściach świata. Tak, mam zdolności do głupich wniosków. Wyjątkowe.

„Boro-boro”...

Przeklęłam jak szewc i miałam serdecznie gdzieś, czy obsługa techniczna mnie słyszy, czy nie. Powiedziałam głośno w stronę kamery, żeby się ktoś zlitował nade mną. Niekoniecznie miałam na myśli przywrócenie windy do stanu kursowania. Chodziło mi raczej o wyłączenie piosenki lub jej zmianę.

Nie poskutkowało.

„Boro-boro”...

Zaczynałam żałować, że nie miałam przy sobie jakiejkolwiek kartki. Długopis, owszem był. Wtedy wpadłam na pomysł. Zdjęłam bluzkę... Spokojnie, pod nią miałam śliczną oraz śliską podkoszulkę (taką niby seksowną...). Rozłożyłam materiał na podłodze i na plecach (z trudnością, bo ciężko się pisze na materiale) napisałam „wołami” (ale takimi, coby były widoczne w obiektywie kamery) nic innego tylko: WYŁĄCZYĆ BORO-BORO! Przysunęłam woły do obiektywu.

Nie poskutkowało.

„Boro-boro”...

Ponownie klapnęłam na podłogę. Czeka mnie wieczność i samotne dogorywanie. Zostanę tu na zawsze, myślałam. Umrę, ludzkość o mnie zapomni, rozłożę się na pierwiastki pierwsze... ale wpierw na krwawą miazgę. Uduszę się i dopiero po latach, po wojnie nuklearnej i zagładzie gatunkowej, zmutowani archeolodzy wejdą do windy i znajdą mój szkielet. A muzyczka nadal będzie grała.

„Boro-boro”...

Kwestia uduszenia nie wchodziła w grę, bo z tego, co się zorientowałam, winda była bardzo dobrze wentylowana. Już zaczynałam dochodzić do kolejnego wniosku, że po latach samotności, udręki pieśnią wydzielaną z głośników, dostanę lekkiego wstrząsu psychicznego. Rodem z filmu „Mechaniczna pomarańcza”.

„Boro-boro”...

Wstrząs psychiczny, wnioskowałam dalej. Bardzo dobre rozwiązanie. Oszaleję, czyli odejdę od zmysłów. Będę chodziła po ulicach z wielkim nożem, hurtowo podrzynała gardła niewiniątkom. I nikt mi nic nie zrobi, ponieważ wykryją u mnie „syndrom boro-boro”. Taki, co zmienia ludzi w niepokonane krwiożercze potwory... Jedynym lekarstwem będzie złapanie delikwenta i zmuszenie go do odsłuchania utworu puszczonego „od tyłu”.

Bzdura, oczywiście, że bzdura. Mam skłonności do bzdur.

„Boro-boro”...

Albo nie, inaczej. Spędzę w windzie kilka lat, niczym pustelnik. Będę się żywiła wpełzającymi przez kratki wywietrznika karaluchami. Albo czymkolwiek, co przez owe kratki wpełźnie. Izolacja oraz dieta zmienią moją osobowość, wygląd i nastawienie do świata. Ulegnę psychicznej transformacji, niczym więzień w gułagu albo bambusowej klatce z  czasów wojny w Wietnamie. Podrę bluzkę w strzępy, zjem buty (bo skórzane), zastosuję medytację, żeby zwolnić metabolizm. Przy okazji wypadną mi zęby, zapomnę ludzkiego języka, pilniczkiem stworzę drapane rysunki ma metalowych ścianach windy... Doznam olśnienia i zacznę mistyczyć. A kiedy nadejdzie ratunek, wyjdę z windy jako zarośnięty, wynędzniały starzec z poczerniałą przepaską na wychudzonych biodrach.

I wtedy przeklnę tę windę po wsze czasy.

„Boro-boro”...

Do kolejnego wniosku nie dane mi było dojść, bo nagle winda ruszyła. Zerwałam się na równe nogi, pośpiesznie założyłam bluzkę i po kilku sekundach byłam w otoczeniu ludzi. Ekipa techniczna, jakiś gruby jegomość w garniturze, pani ze schodzącą trwałą i trzech ochroniarzy przywitało mnie dosłownie jak VIP-a. Podziękowałam za uratowanie, wysłuchałam przeprosin, uścisnęłam kilka spoconych dłoni i trochę mniej raźnym krokiem udałam się do pokoju, do którego dostałam wezwanie listem poleconym. Napisane było czarno na białym: stawiennictwo obowiązkowe.

No to się stawiłam.

Zapukałam grzecznie, weszłam do pomieszczenia i...

„Boro-boro”...

Nie, to nie było złudzenie. Pani siedząca za biurkiem kiwała głową w rytm muzyki. Muzyka sączyła się z radia stojącego nieopodal pani. A ja poczułam jak ze mnie i moich wnętrzności wysącza się czysty kwas...

Nie przebywałam długo w pokoju. Okazało się, że mogłam śmiało olać „stawiennictwo obowiązkowe” i wysłać kopie dokumentów pocztą. Chodziło tylko o złożenie kilku parafek w małych rubryczkach. Złożyłam, odwróciłam się plecami do pani i zaczęłam iść w stronę wyjścia. W tym momencie radio zamilkło.

Zatrzymałam się przy drzwiach. Spojrzałam na panią. Trzymała w rękach wyjętą z gniazdka wtyczkę od radia. Na początku nie skojarzyłam, o co chodzi. Potem, już w samochodzie przypomniałam sobie. Przecież nadal miałam napisane na plecach wołami: WYŁĄCZYĆ BORO BORO!

Traf chciał, że do tego samego urzędu przyszło mi się stawić dokładnie dwa miesiące później. Pojechałam, a jakże. Samochodem, a jakże. Tylko jakoś tak dziwnie się złożyło, że nie włączyłam radia. Na czwarte piętro nie pojechałam windą. Traf chciał, że przyjmowała mnie ta sama pani, co wtedy. Tym razem wyłączyła radio od razu, kiedy mnie zobaczyła. Tak, nabawiłam się syndromu „boro-boro”. Może i będę biegała po ulicy z nożem i szlachtowała niewiniątka. Może i zmienię światopogląd na pustelniczy, przejdę na karaluchową dietę.

Ale zanim to nastąpi, muszę się dowiedzieć, co to znaczy „boro-boro”.

No, co to do cholery znaczy...

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 14 >