Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Repeczko&Kałużyńska Permenentny PMS
<<<strona 10>>>

 

Istotna strona wszystkiego

 

 

Dominika Repeczko: Ja tu chciałam zacząć od stwierdzenia, że mam kryzys. I nie będziemy rozmawiać o literaturze, tygrysach, sokołach i stanikach, jak zawsze. Tylko o polityce, bo ja mam kryzys polityczny!

Magdalena Kałużyńska: Ja na polityce się nie wyznaję, aczkolwiek bardzo chętnie posłucham Twoich wynaturzeń w dziedzinie kryzysu. Skoro o stanikach nie będzie, to stanik zdejmuję.

D.R.: Nie, o stanikach dzisiaj wyjątkowo nie mam zamiaru, zdejmij, tym bardziej, że jak nas znowu dyskusja spektakularnie poniesie na manowce feminizmu, będzie co palić. A co do wyznawania się na polityce, to ja się też nie wyznaję. Drastycznie się nie wyznaję. Nic a nic. I dlatego właśnie mam kryzys!

M.K.: Wiesz co? Właśnie mi przyszło do głowy, że Ty może nie znasz dokładnego znaczenia słowa "kryzys". Taki prawdziwy, realny kryzys. Może nawet krach. Bo wiesz... Myślałam, że posiadasz kłopot, jakaś partia polityczna stoi pod Twoim oknem i agituje, a Ty biedna zasłoniłaś okna, egzystujesz w ciemności, żeby nie odczuli aktywności potencjalnego elektoratu, czy jak to się mądrze nazywa. Taki masz kryzys? Możesz określić Twojego kryzysu głębszą naturę, cobym mogła ją jakże perfidnie zanalizować?

D.R.: No właśnie posiadam! I bez aluzji mi tu na temat mojej świadomości słownikowej i znajomości znaczeń, bo będziemy palić bez feminizmu, nie stanik wcale i nawet nie papierochy! Natura mojego kryzysu polega dokładnie na tym, że partia stoi i agituje. I żeby jedna! Najmniej dwie! Przy czym tych wyłażących z telewizora nie liczę, rzadko włączam odbiornik, więc z tymi, co z niego wyłażą, jakoś sobie radzę. Ale z wyborami właściwej opcji sobie nie radzę. Bo która to jest ta właściwa w ogóle? Dotąd myślałam, że można za Młynarskim powtarzać „róbmy swoje” i robić. Co mi się wydawało nawet logicznym wielce, skoro i tak się nie wyznaję na niczym poza tym swoim, co je robię. Ale się okazuje, że tak jest niedobrze, że obywatel świadomy dokonuje wyboru opcji. No i teraz egzystuję w ciemności, nie tylko takiej powstałej w wyniku zasłaniania szczelnego okien. Ale i w tej, która się bierze z niewiedzy i braku doświadczeń w wyborach. Stąd kryzys.

M.K.: A co do Twojego kryzysu politycznego. Hmmm... Faktycznie agitowanie zewsząd jest męczące i dla jednostek nadwrażliwych może być wręcz i wnóż upierdliwe aż do kości. Chcesz powiedzieć, że zagłosowałabyś, tylko za cholerę nie wiesz na kogo? A źle oddany głos, to znaczy na nieodpowiednie ugrupowanie, może przesądzić o dalszych losach naszego kochanego kraju? A może przejęłaś się stwierdzeniem Pana Lepieja, że kto nie idzie na wybory, to nie posiada ani przysłowiowego poczucia patriotyzmu i przyczynia się do powolnego upadku ojczyzny? Bo coś tam mi świta, że on tak powiedział. Przejęłaś się?

D.R.: No jak się nie przejęłam, skoro mam kryzys! Z tym, że nie Panem Lepiejem. Przejęłam się , bo odkryłam niemożność. Własną. Ja nie chcę się opowiadać po żadnej ze stron. Nie umiem. Rozumiesz, mam niemożność. Ja chcę po swojemu. Taki ładny termin na to jest ze słownika, który, mimo Twoich paskudnych sugestii, znam i rozumiem, ten termin to „bezstronność”. Albo drugi: „apolityczność”. Cierpię na nieuleczalną neutralność. I co ja mam z tym zrobić? Znasz to hasło: „kto nie jest z nami, jest przeciwko nam”? Teraz sobie wyobraź, że po obu stronach barykady dzielni żołnierze idei wytaczają działa, a ja siedzę okrakiem na tej barykadzie. Wiesz, co to jest? To jest, Moja Droga, kryzys!

M.K.: Acha, no to w takim razie jest nas dwie. Znaczy, ja nie wiedziałam, że również posiadam kryzys nieprzynależności do żadnej z opcji politycznych. A posiadam takową nieprzynależność. I jest dziwnie, bo nie dość, że się oflagowałam, napisałam sprayem na murze: nie należę do żadnej partii, nie mam ulubieńców-kandydatów i nie określam się w żadnej frakcji... To mimo wszystko zawsze znajdzie się jakiś napaleniec lub napaleńcy, którzy chcą albo będą chcieli zaciągnąć mnie za włosy to na lewo, to na prawo. I wiesz, co jest najgorsze? Głos można stracić od krzyczenia apolitycznych haseł. Nikt nie słucha. Bo wszyscy "oni" jakoś się zdaje, że wiedzą lepiej.

D.R.: Teraz to mnie przeraziłaś! I to jak! To musi być dopiero paskudnie potężny kryzys, skoro nas zdołał zjednoczyć w tej samej opcji! Słów mi braknie normalnie z tego przerażenia, a na usta się ciśnie tylko takie „Aaaaa!” – czyli werbalizacja stanu paniki. A co jeszcze jest w tym straszne? Że mamy podobne doświadczenia... Znaczy nie wymyśliłam sobie, że ktoś mi dopisuje zręcznie niekoniecznie moje poglądy. Też się zaczynasz nerwowo przez ramię oglądać? Bo ja już, niestety. Jakoś tak zawsze wychodzi, że im bardziej się staram być neutralna, tym bardziej jestem na celowniku tych, co neutralni nie są. Siadam sobie w kafejce, na ten przykład, z zamiarem spożycia dóbr doczesnych tamże oferowanych, odbycia pogawędki o, dajmy na to, scenach w alkowie, lub innym ze wszech miar neutralnym temacie. I nagle się okazuje, że ani temat nie był neutralny, ani miejsce takie spokojne, a rozmówca to tak naprawdę aktywista jakiejś aktywnej frakcji. No i wtedy to już pasztet. Przeciwnicy aktywisty nie dają sobie wytłumaczyć, że to nie była narada produkcyjna, a zaledwie rozmowa błaha, a sam aktywista nie jest bynajmniej moim przełożonym w Sekcji Czynienia Wszelkiego Możliwego Zła. Przed momentem jeszcze miły interlokutor zamienia się w podejrzliwca, bo niby dlaczego ja się tak zapieram, skoro wspomniana sekcja w rzeczywistości Czyni Samo Dobro i nie ma się czego wstydzić. Wszyscy naokoło mają pretensje, a tak naprawdę to dopiero początek kłopotów! Też tak masz?

M.K.: No pewnie, że też tak mam. I nic sobie nie wymyśliłaś. Na początku nie wiedziałam po jaką cholerę masz ów kryzys, im dalej w temat, tym bardziej Cię rozumiem. No rozumiem. Może nadwyrężymy zasadę peemesowania. Niby powinnyśmy się kłócić jak kobiety przed okresem i co pięć sekund wpadać w jakąś inną paranoję... Może i tak. Ale tym razem temat zadałaś poważny i obfitujący w konsekwencje. Wiesz, prawdę mówiąc, to nie możemy się przerażać, tylko trwać właśnie przy swojej wersji rzeczywistości. To jest cholernie trudne, bo z upływem czasu i przy natężonym napieraniu ze strony tych "nieneutralnych" właśnie, człowiek siły traci, traci motywację do dalszego swojego działania, głupieje... itepe. Ale najważniejsze jest zostać przy swoich przekonaniach. I nieważne, że innym się nie podobają, że są właśnie niepolityczne, niemodne, niedochodowe wręcz... Często sobie zadaję pytanie: co jest tak naprawdę ważne? Zadowolić ogół, wyrzekając się siebie i swoich przekonań? Czy pozostać czystym, mimo wszystko nie ulegając naporom stron i do końca wyznając swoje idee? Może to jest głupie pytanie, ale często mnie nachodzi.

D.R.: Pokłóćmy się jak kobiety przed okresem jednak. Bo to nie jest bynajmniej głupie pytanie. Podpuszczasz mnie, bo obie wiemy, że odpowiedź jest jedna i jasna. I żeby nie było wątpliwości, pokłóćmy się o podpuchy jawne, a nie o pytanie jako takie, bo przecież na tej barykadzie siedzimy okrakiem obie i to od jakiegoś czasu. Tak naprawdę to nie tylko my. I może w tym jest szansa na przetrwanie. W końcu było, nie było, całkiem nieźle się tu urządziliśmy. Mamy swoje miejsce. A jak się ma swoje miejsce, to jest gdzie przechowywać swoje przyzwyczajenia, poglądy dowolnie neutralne i zaangażowane, jest półka na tematy wszelakie, które nigdy nie bywają drażliwe. Można sobie pogadać o wszystkim i o niczym, bez nerwów, bez obaw, że się utworzy podział i wybuduje jakąś granicę. Miejsce to ważna rzecz. Jeszcze ważniejsze jest to, że sami je sobie stworzyliśmy, może nie powala na kolana rozmachem, ale nasze jest, własne. I daje szanse przetrwania wśród tych wszystkich cudzych granic i podziałów. Tak sobie myślę.

M.K.: Z tymi barykadami, to jest tak, że faktycznie siedzimy. Faktycznie mamy towarzystwo rozumiejące i popierające akcję. Tylko wiesz, czasami spoglądam w dół, patrzę na przechodzących ludzi i widzę, że oni się w głowę pukają, robią dziwne miny i kręcą głowami. Pewnie myślą sobie: my tu sobie poczekamy, podrążymy strukturę, a oni z tych barykad i tak w końcu zejdą skruszeni, że się wygłupili. Dystans jest ważny, a jakże. I z dystansu widać wszystko jak na dłoni. Tylko żeby jeszcze nastał stan idealny, żeby "druga strona" darowała sobie podskoki. Żeby zrozumieli, zaakceptowali i przyjęli stan z barykady jako normalny... Ale tak nie ma i nie będzie. Indywidualność zawsze przeszkadza, zawsze odstaje i przez to zazwyczaj nie pasuje do ułożonego obrazu ogólnego.

D.R.: Z tą barykadą to jest tak jak piszesz, z tą indywidualnością natomiast to jest nie do końca tak, że ona sama w sobie w oczy kole. W końcu nikt do unifikacji nie namawia. Ale w tym kontekście to indywidualność równa się potencjalny elektorat, wymieniony przez Ciebie na początku. Elektorat, który może działać słusznie w słusznej sprawie, a wiadomo, że słuszną sprawą jest poniekąd sprawa większości. I to wcale nie dlatego, że większość sprawdza się w sytuacjach z rodzaju „kupą, mości panowie”. Ale dlatego, że o słuszności sprawy świadczy też ilość osób o tej słuszności przekonanych. Tutaj indywidualność zaś oznacza ręce i umysły zajęte zgoła czymś innym niż bronienie jakiejkolwiek koncepcji, niż działanie w jakichkolwiek szeregach. No i odbywa się ciąganie za nogawki. Najintensywniejsze zawsze wtedy, gdy ktoś z tej barykady zlezie, chwyci chorągiewkę i ruszy na pikietę. W dowolnym kierunku. Wtedy ci, którzy pozyskali sojusznika, są zadowoleni i nie ustają w wysiłkach ściągnięcia reszty, no bo precedens był. Ci natomiast po stronie przeciwnej też ciągną bo nie mogą być gorsi, z tym, że z tego kierunku lecą co jakiś czas i pecyny błota. Prewencyjnie lecą, bo skoro jeden z tych durni na barykadzie się wyłamał i zlazł, to może ta siedząca reszta nie jest wcale neutralna, tylko stanowi forpocztę wroga. Jak się paru celnym rzutem uszkodzi, to można to będzie w zasadzie uznać za zwycięstwo nad owym wrogiem, co to niby po drugiej stronie, z tym, że nie na pewno. I tu dochodzimy do sedna mojego problemu. Bycie tarczą do rzutków niekoniecznie jest moją filozofią na życie. Niezupełnie taką drogę dla siebie wybierałam w marzeniach na nieśmiertelny temat, co to będzie ze mnie, kiedy dorosnę. A przy tym wciąż mi dokucza ta niemożność straszliwa, bo w koncepcji „ty pójdziesz górą, ja doliną”, „jedni na prawo, drudzy na lewo” to ja tak uczciwie mówiąc, nawet nie zbliżyłam się do rozstaju tych dróg. Tak w ogóle to podążam zupełnie inną trasą. I generalnie to jadę samochodem albo lecę szybowcem, albo poszłam do lasu, choć niekoniecznie na grzyby. I nie mam zielonego pojęcia, o co ten szum jest i hałas. Wciąż mi wmawiają, że demokracja jest, rozumiesz, że nie ma przymusu i wolno teraz wedle woli. A w tym samym czasie muszę wybierać. Święta Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy? Jajko od tej strony czy od tamtej? Bo nie wybierać jest niepolitycznie. A nie zajmować stanowiska – nie do pomyślenia. To w końcu o co chodzi? Wolno po swojemu? Czy jednak z kimś się trzeba zjednoczyć i przeciwko komuś opowiedzieć? No powiedz. Bo ja tu, rozumiesz, kryzys przeżywam głęboki. I jak dla mnie to jako można raz tak a raz tak...

M.K.: Moim zdaniem jak najbardziej wolno jest postępować po swojemu. Paradoksalnie wolno, ponieważ właśnie osobiste wytyczne, nawet jeżeli nie przeczą zdrowemu rozsądkowi (a w większości przypadków nie przeczą, wręcz go potwierdzają) stanowią najtrudniejszą rzecz do udowodnienia "drugiej stronie". Paradoksalnie również, im bardziej udowadniasz swoje sprawdzone racje, tym większy napotykasz opór i coraz to nowe kontrargumenty. Takie przekonania, które pozwalają (albo masz nadzieję, że pozwolą) żyć i pracować w zgodzie ze sobą, swoim sumieniem i przysłowiowym światem, są niemile widziane jak również takoż odbierane. Dlaczego? Właśnie z powodu bezstronności. Przyjęte jest, że istnieje kilka frakcji, za którymi należy się opowiedzieć. Jeżeli tak nie postąpisz, to jesteś "ta niedobra", albo zostaniesz automatycznie przypisana jakiemuś systemowi. Czy tego chcesz, czy nie. Oczywiście, mogłoby się zdarzyć, że zostawią Ciebie w świętym spokoju i będziesz mogła robić to, co Ci serce dyktuje. To by oznaczało przekonaniowy kompromis i ogólnie pojętą akceptację, demokrację, wolność słowa, przekonań i czegoś pokrewnego. Ale to się nie zdarzy. Rzeczy najprostsze najtrudniej wprowadzić w życie. Paradoksalnie. O, bardzo dobre słowo.

D.R.: Paradoksalnie, to ta rozmowa przekonała mnie, że nie mam kryzysu. Wcale. I nie muszę się opowiadać, po którejś ze stron. Wcale a wcale. I mogę zająć się swoimi sprawami. A reszta, cóż też niech robi swoje.

M.K.: Najważniejsze właśnie jest, żeby wydeptywać własne ścieżki i kijem odganiać niekorzystne okoliczności stwarzane przez niekorzystnych ludzi. I tym właśnie obalić powiedzenie "Jeśli wlazłeś między wrony, musisz krakać jak i ony". A wcale, że nie. Nie musisz. Paradoksalnie.

D.R.: To co, uczcijmy naszą paradoksalną konkluzję, ciasteczkiem? Na okoliczność – rumowym.

M.K.: Poproszę, może być rumowe. I coś do popicia. Szklankę... rumu. Tak dla smakowej odmiany.

D.R.: Zdrowie paradoksów i zażegnanego kryzysu.

M.K. A jasne, że zdrowie. Poza tym szczęścia i pomyślności. Sto lat i żeby nam się dzieci rakiet nie czepiały, wszystkiego najdłuższego i wesołego jajka.

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 10 >