Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 03>|>

Literatura

 

 

Tymczasem piosenka o jeżu okazała się nadzwyczaj trafna. Ale zacznijmy od początku...

Problemy pojawiły się, kiedy wróciliśmy z wakacji i okazało się (ku ogólnemu, jakże obłudnemu) zaskoczeniu, że Szefowa nie żartowała i autentycznie oczekuje od nas, że siądziemy i zaczniemy pracować. Czy coś. Na co, niczym ten pies szpadlem zatłuczony, szczęśliwiśmy nie byli. Ba! Ustanowiliśmy nawet swego rodzaju linię oporu biernego (nie ma to jak pourlopowa, oczekująca prania zmiana bielizny pancernej), a gdy ta padła, podjęliśmy i walkę czynną (a waleczni redaktorzy Fahrenheita potrafią być niczym te lwie paszcze na mrozie), ale Szefowa skądś wyciągnęła bacik i zaczęła smagać, więc daliśmy spokój. W innych okolicznościach z tym bacikiem i w szpileczkach mogłaby pewnie wyglądać całkiem... tego... ale ponieważ smagała raczej po pęcinach niż strefach buforowych, głupie myśli nie dały się jakoś rady zagnieździć. Poniekąd szkoda, bo gdyby do tych szpileczek założyła jeszcze... zresztą, nieważne. Ważny jest numer i trzysta procent normy. Tak nam wyszło z ostatnich wyliczeń. Że tyle musimy zrobić, żeby zrobić dokładnie tyle, kiedy robiliśmy wtedy, kiedy generalnie mogliśmy sobie pozwolić na robienie mniej. Naprawdę. Tak nam wyszło, jak w dunię cymcyrymcy. Wirus policzył. Na kalkulatorze w komórce. Kudłaty tylko wyrwał się z łapą do góry, że niby się nie zgadza, ale został smagnięty szczodrze, a od serca i poszedł do kąta smagnięte paluchy ssać w skupieniu. Pewnie będzie teraz próbował policzyć tak, żeby mu wyszło tyle samo, co Wirusu, więc może się okazać, że znów przez jakiś czas nie będziemy pewni, czy to wciąż jeszcze kudły, czy już mech porasta. Co robić, nadgorliwość w matematyce zawsze pociągała za sobą ofiary. Ja, na ten przykład, pamiętam jak u nas w ogólniaku jak się ktoś wychylał i nachalnie sugerował całym swym jestestwem, że wie i rozumie, od razu był podejrzany. Ci z nieco lepiej rozwiniętym instynktem samozachowawczym uczyli się raczej, jak się optycznie wtopić w ławkę, jak szukać upuszczonego ołówka przez pół godziny tak, żeby nie stracić przytomności od krwi spływającej do mózgu, jak przekonująco symulować wysoką gorączkę oraz ataki epilepsji i takie tam...

Swoją drogą, kto by wtedy przypuszczał, że cała ta partyzantka okaże się pewnego dnia tak przydatna w pracy. Co by nie mówić, tylko dzięki temu udało mi się wytrwać tak długo. Chociaż też nie ma co narzekać, w kuchni mi coraz lepiej, tak na dobrą sprawę. Udało mi się tu nawet przeciągnąć Worek Cebuli na stałe, bo reszta redakcji i tak nie rozumie o co mu chodzi, a mi z kolei odpowiada, że Worek trochę nawet grzeje i przyjemnie pomrukuje. Czasem tylko ni stąd ni zowąd wyskakują z niego jakieś koty, co podobno jest efektem ubocznym samoreinstalacji systemu. Nie wiem, nie znam się, nie przeszkadza mi. Najważniejsze, że lakieru do paznokci nie podbiera. I nie wprowadza nerwowej atmosfery za każdym razem, kiedy pada rozkaz zabrania się do roboty. Kuchnia staje się wtedy ostatnim bastionem spokoju, o który rozbijają się spienione fale twórczej w zamierzeniu, a panicznej z wyglądu bieganiny. A może to tylko mi się tak wydaje, bo zauważyłem, że ssanie torebek z herbatą jakoś dziwnie na mnie skutkuje ostatnimi czasy i przestaję się tak na sto procent orientować, co jest rzeczywiste, a co wyssane z fusów. Co tylko sprawia, że jeszcze mi tu lepiej i tym bardziej nie narzekam. Kto by narzekał. Cisza, spokój, mewy pokrzykują, ale w oddali, palmy kołyszą się dostojnie i bez przesady. Słońce błąka się gdzieś na horyzoncie i pogwizduje Międzynarodówkę polifonicznym głosem. Dziwne. Ale nie przeszkadza. A ja leżę w hamaku, popijam sobie małą wskazówkę sekundnika spływającą z równoleżnika, wpatruję się feerią szuflad w sunące po lesistym niebie kolczaste muzeum szronu i pożądliwym z czerwieni wzrokiem wypatruję truchtających w rytm lokomotywy pasibrzuchów. Po wieczór, kiedy pięciolinia zatrzasnęła już trzy neutrony makowca w tapicerce słonia z Ampurdan otwieram zmęczone krzewami flaneli usta i mówię: Tomasz Duszyński, Paweł Czerwiec, Aleksandra Ruda, Monika Sokół i Stephen M. Wilson.

Niech się stanie Numer!

 

Wasz Literaturoznawca

 

PS. Co to jest lizanie chininy?

 


< 03 >