Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 16>|>

Czynnik ludzki

(Ľudský faktor)

 

 

Dawno, dawno temu Telewizja Polska miała jeden kanał, a później dwa. Takie to były dziwne czasy. Na szczęście ludzie mieszkający w pobliżu granicy mogli odbierać programy nadawane w innym niż polski języku. Ja także należałem do tej grupy szczęśliwców i dzięki Czeskiej Telewizji mogłem sobie wybierać, co chcę oglądać na dobranoc. I zostało mi to do dziś. Dlatego, kiedy na studiach naszymi wykładowcami okazali się Czesi, dziwiły mnie narzekania kolegów z roku, którzy nie byli w stanie zrozumieć ich „polskiego”. Dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, że nasi południowi sąsiedzi są zupełnie odrębnym narodem, mającym własny język i kulturę.

Pierwszą z rzeczy, która tak naprawdę zwróciła moją uwagę na te różnice, był komentarz o polskich opowiadaniach, że „są bardzo religijne”. Dotąd wydawało mi się, że nasi twórcy są wręcz skrajnie antyreligijni lub zwyczajnie obojętni na „uroki” wiary. Przeglądnąwszy pobieżnie listę tytułów, które ukazały się za naszą południową granicą (można o tym przeczytać w felietonie Martina Králika), nie zauważyłem, żeby któryś z nich niósł jakieś szczególnie religijne przesłanie. Być może diabeł (albo ksiądz) tkwi w szczegółach? Coś, co dla nas jest naturalne i przezroczyste, innych może razić. I rzeczywiście, tematy takie jak inkwizycja, swego rodzaju kościoły i religie, tak chętnie podejmowane przez Polaków, są zwyczajnie nośne i inspirujące. Przewijają się więc nieraz w tle opowieści, czasem tylko wychodząc na pierwszy plan. I choć „nasi” często mają podejście „kreatywne” do tematu, nie da się zaprzeczyć, że religia gdzieś tam się pojawia, a dla czytelnika obcego może być bardzo zauważalna.

Drugą z rzeczy, która uświadomiła mi bardzo dobitnie różnice kulturowe pomiędzy nami a sąsiadami, był komentarz na jakimś czeskim forum dyskusyjnym przy okazji „Polskiej ruletki”. Przeczytałem, że to nie były opowiadania w „sienkiewiczowskim stylu, gdzie żołnierze na koniach z szabelkami na czołgi...”. Jakby mnie piorun trafił! W pierwszej chwili pomyślałem, że jest to komentarz jakiegoś internetowego głupka. Jednak nie, a pogląd jakoby polscy żołnierze na koniach z szabelkami przeciwko niemieckim czołgom ruszali, pokutuje do dziś po świecie. Ot, jeden z dowodów, jak to niemiecka propaganda okazuje się skuteczna – nawet po ponad sześćdziesięciu latach.

Okazało się więc, że zbiór polskich opowiadań przełamuje pewne stereotypy głęboko zakorzenione zarówno u Czechów jak i Słowaków. Zastanawiałem się, skąd owe stereotypy mogły się wziąć, bo przecież propaganda niemiecka to jednak trochę za mało. Jeśliby przejrzeć listę autorów i tytułów, którzy mieli szczęście być tłumaczeni na czeski i słowacki, także trudno doszukiwać się poważniejszych związków.

W pierwszej chwili winę przypisać chciałem naszym filmowcom albo romantykom. Jednak jeśliby się zastanowić... Czyż nie można znaleźć u naszych autorów powieści i opowiadań ponurych w swej istocie, gdzie bohaterzy walczą za, wydawałoby się, straconą sprawę? Wystarczy na tapetę wziąć najbardziej obecnie popularnego polskiego autora – Andrzeja Sapkowskiego i jego cykl wiedźmiński. Geralt to ewidentny przykład romantycznego bohatera, który ze swoją szabelką próbuje oprzeć się czołgowi-przeznaczeniu...

Na szczęście nie tylko różnicami i stereotypami narody żyją. Są także tematy i motywy, które odbierane są podobnie zarówno u nas, jak i u „nich”. Ogromną popularność zyskał wspomniany już Andrzej Sapkowski swoim Wiedźminem, bardzo dobrze została przyjęta „trylogia husycka”. Ładnie wbił się w rynek Andrzej Pilipiuk z Jakubem Wędrowyczem. Ciągle pamiętają tam o Lemie. Wygląda na to, że nieźle została przyjęta klasyka naszej fantastyki (Zajdel, Snerg). Jest spora szansa, że dzięki ożywieniu wymiany kulturalnej po latach marazmu nasi współcześni autorzy zaistnieją także na rynku naszych sąsiadów.

Niestety, oprócz jaskółek dobrych wieści, są i wrony złych. Trafiają do Czechów i Słowaków produkcje gorsze, odstępujące wyraźnie poziomem od pozostałych. O ile w literaturze nie jest to proceder wyraźny (chociaż są tytuły, które moim zdaniem nie powinny być tłumaczone), o tyle taśma z „Wiedźminem” powinna spłonąć, zanim trafiła na południe. Jedynym pocieszeniem jest, że zarówno film, jak i serial został bardzo dobrze zdubbingowany. Mam wrażenie, że czescy tłumacze (Bogu dzięki!) „wyprostowali” kilka drobiazgów. A z pewnością aktorzy dubbingujący okazali się klasą samą w sobie, dialogi znacznie lepiej brzmiały w ich wykonaniu, niż oryginalnych aktorów...

No cóż, szkoda, że Czesi albo Słowacy nie nakręcili swojej wersji „Wiedźmina”, bo z pewnością gorzej niż „naszym” by im to nie wyszło.

O tym, jak film został odebrany przez Słowacką Pierwszą Damę Fantastyki, Alexandrę Pavelkovą, możemy przekonać się, czytając recenzję filmu.

 

A.Mason

 

__________________________

 

 

Już w momencie, kiedy Andrzej Sapkowski napisał pierwsze opowiadanie o Wiedźminie, dla każdego musiało stać się oczywiste, że białowłosy mężczyzna ze srebrnym mieczem kiedyś pojawi się na filmowym płótnie. W momencie gdy rzeczywiście zaczęto mówić o nakręceniu filmu, odruch Pawłowa u fanów Geralta zadziałał podobnie jak u tolkienistów oczekujących na ekranizację „Władcy Pierścieni”: regularne przesunięcia daty premiery, obsada aktorska i plotki o tym, że scenariusz zaledwie luźno nawiązuje do oryginalnych opowiadań; to wszystko wypełniało krew niecierpliwców adrenaliną i cholesterolem, tworząc wrzącą kipiel. W końcu jednak mutant raźnym krokiem wyruszył na wędrówkę po filmowym świecie, by bronić ludzi i zabijać potwory.

Tego, jak został Wiedźminem, dowiadujemy się, gdy tylko znikną napisy początkowe. Film wykorzystuje motywy kolejnych opowiadań, ale próbuje zachować główną oś fabuły oscylującą wokół poszukiwań Ciri przez Geralta. Praca wiedźmińska jest niełatwa i niebezpieczna, a Białowłosemu naprawdę nie ma czego pozazdrościć. Potyka się nie tylko ze smokami, mantikorami, ale także z o wiele większymi potworami w ludzkiej postaci. To, co z pewnością zwróci uwagę wielu widzów, to spora dawka nagości – przynajmniej w porównaniu ze standardową współczesną produkcją hollywoodzką. Mówimy jednak o polskim dziele, co do którego oczekiwania rosły w miarę zbliżania się premiery. Widz może więc sobie wybrać to, co jego sercu, ewentualnie innemu organowi (oku) najbliższe: klasyczne krągłości ciała Yennefer, wysportowane sylwetki Zerikanek, rubensowskie kształty Stregoborowych iluzji albo nieco przejrzałą, matczyną urodę wieszczki ze świątyni Melitele. Nawet panie nie będą zawiedzione, bo Michał Żebrowski to naprawdę niezły kawałek Wiedźmina.

Sam Wiedźmin jest, jakżeby inaczej, najmocniejszą stroną tego filmu. Żebrowski, w Polsce sławny dzięki rolom w „Panie Tadeuszu” i „Ogniem i mieczem”, wygląda, jakby się w Kaer Morhen urodził. Geralt w jego wykonaniu jest bardzo ludzki, może nawet bardziej ludzki niż ktokolwiek z nas. Ludzkie oblicze i natura są znakiem rozpoznawczym większości pozostałych postaci. Po amerykańskich superprodukcjach, zamierzonych głównie na akcję, techniczne fajerwerki, miłosne sceny i patetyczne przemowy; taki powrót do przedstawiania na ekranie zwykłych ludzkich zachowań jest miodem dla serc widzów. Jaskier nie jest tutaj przeciwwagą dla depresyjnego Geralta, ale współzawodnikiem, który co prawda czasem niezdarnie, ale zawsze w dobrym zamyśle „nagrywa mu piłkę”. Kiedy pojawiły się pierwsze wiadomości o tym, że postać barda ma zagrać Zbigniew Zamachowski („Trzy kolory”), rozgoryczeni fani zastąpili jego zdjęciami tarcze do rzutek. Najlepszego przyjaciela Wiedźmina, poety prześladowanego niekończącymi się przygodami, nie może przecież grać ten podstarzały, brzuchaty piwożłop! Błąd. Wrażenie, że kobiety lecą najbardziej na bogatych, pięknych mięśniaków, jest nieco mylne. Po piętnastu latach małżeństwa większość mięśni przemieszcza się bowiem gdzieś w okolice paska, pod zapuchniętymi powiekami oczy tracą blask i nawet bogactwo nie jest w stanie zaspokoić pragnień kobiety. Właśnie dlatego, że jest zabawny, ma romantyczną duszę i w każdych okolicznościach potrafi swoją miłą zabawić, Jaskier wygrywa z konkurentami. Przyjemnym odświeżeniem jest muzyka, głównie Jaskierowe „porady”, które mają prowadzić Geralta za każdym razem, kiedy ten szykuje się na nową, niebezpieczną wyprawę.

To, co psuje wrażenia z filmu, to drastyczne cięcia. Marek Brodzki pucował między innymi reżyserski stołek Spielberga, kiedy ten kręcił „Listę Schindlera”. Powinien więc być na tyle doświadczony, żeby potrafić poszczególne sceny odpowiednio zmontować. Z opowieści powstał chaotyczny zlepek, w niektórych miejscach trzymający się kupy jedynie zasługą kleju błyskawicznego i imadła. Rażą sceny „bitewne”. Pomimo starań Żebrowskiego (widać, że o boju czegoś się nauczył), jego przeciwników pokonałaby pewnie nawet kłoda drzewa leżąca przed tartakiem Stregobora. Jedynym pozytywnym wyjątkiem jest Kinga Ilgner jako Renfri. Yennefer w wykonaniu Grażyny Wolszczak w filmie pojawia się chyba tylko po to, żeby przekonać nas, że nawet Geralt ma jakieś życie seksualne. Najgorzej jednak wypada postać, która miała być kluczową – a tą jest Ciri. Nie wiem, czyją córką jest to dziewczę, że rolę Ciri musiała dostać właśnie ono, ale prawdziwy Wiedźmin na tę szmacianą kukłę powinien się wypiąć i adoptować jakieś sprytne cygańskie dziecię.

Pomimo tego, że „Wiedźmin” nie jest filmem wielkim, należy go pochwalić za wyczyny aktorskie. Nie tylko Żebrowskiego, który w projekt zaangażował się całą duszą i cholernie ładnym ciałem (nawet jeśli widzowi z początku sprawiała trudność próba połączenia młodzieńczej, cherubinowej twarzy Żebrowskiego z wyobrażeniem twardego i sceptycznego Wiedźmina). Dobrze spisali się także inni: Zamachowski grający Jaskra, na którego lep skoczyłaby nawet najbardziej niedostępna elficka księżniczka, Andrzej Chyra – Borg Trzy Kawki, Agata Buzek – grająca postać Pavetty, czy obie „zasłużone” damy – Ewa Wiśniewska jako królowa Calanthe i Anna Dymna jako Nenneke.

Dziękujmy twórcom filmu, że go zrobili chociaż takim, jakim jest.

 

Alexandra Pavelková

 

WIEDŹMIN

Reż: Marek Brodzki

Polska, 2001

130 min. *

 

 

____________

 

* Chyba po raz pierwszy w historii polskiej kinematografii, to co napisano w informacji o filmie jest zgodne z prawdą. W Wiedźminie można naliczyć: 130 min, 248 grymasów i 984 drewniane maski twarzy aktorów. [A.M.]


< 16 >