Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje

 

 


Tydzień dzieci miał siedmioro

 

okladka

Dokładniej mówiąc: nie tydzień, a Architektka, i nie dzieci, a Powierników, reszta się zgadza – było ich siedmioro. Zostali powołani na strażników i wykonawców Ostatniej Woli Architektki, która przekazała im władzę nad Domem oraz, choć już tylko w pewnym zakresie, nad Poślednimi Królestwami do chwili pojawienia się Dziedzica.

Dom, powstały jak wszystko inne z Nicości, sięgający do niej swymi fundamentami, przez niezliczone wieki istniał po to, by jego słudzy i wykonawcy poleceń Architektki rejestrowali i badali to, co dzieje się w Poślednich Królestwach, utworzonych wokół niego i czasem nazywanych po prostu Wszechświatem. Niestety, zupełnie jak w wierszu zacytowanym w tytule, Dni okazały się być nieco samowolne. Zapragnęły czegoś więcej niż tylko badać i rejestrować, chciały mieć wpływ na rozwój wydarzeń w Poślednich Królestwach. Nie mając wystarczającej mocy, by unicestwić Ostatnia Wolę, podzieliły ją na siedem części i każdą rozproszyły w czasie i przestrzeni. W ten sposób udało się Powiernikom zatrzymać w swoich rękach władzę nad centrum Wszechrzeczy – Domem. I zapewne nic by się w tym względzie nie zmieniło, gdyby nie jeden nad wyraz przedsiębiorczy fragment Woli, który zdołał wydostać się z więzienia.

Od „brawurowej” ucieczki fragmentu Woli rozpoczyna się historia opisana przez Gartha Nixa w serii „Klucze do Królestwa”, której część pierwszą – „Pan Poniedziałek” recenzowaliśmy w poprzednim numerze „Fahrenheita”.

Nix zdaje się mieć wyraźny sentyment do młodocianych bohaterów – poprzednia seria wydana w Polsce opowiadała o przygodach nastoletniej nekromantki („Sabriel”). Najwyraźniej też wychodzi z założenia, że podstawą kwalifikacji na głównego bohatera powieści jest osierocenie. Być może można tu mówić o wpływie prozy Rowling, choć sam koncept sierotki-wybrańca jest dużo starszy niż autorka Harry’ego Pottera kiedykolwiek chciałaby być. Być może zaś Nix uważa, że dopisanie postaci kilku trudnych momentów w przeszłości, pewnej ilości irracjonalnych obaw i niejakiego cienia na szczęśliwym okresie dorastania czyni wiarygodniejszymi niepowtarzalną siłę woli i charakteru, jakimi odznaczają się jego bohaterowie, których zadaniem jest przecież ni mniej, ni więcej a ratowanie świata.

Artur Penhaligon jest dzieckiem adoptowanym, do tego naznaczonym ciężką chorobą – ma astmę, pozostałość po epidemii, która odebrała mu rodziców. Niewątpliwie różni się od swoich rówieśników, we własnym odczuciu na niekorzyść, poważna choroba znacznie go przecież ogranicza, nie uznałby też siebie samego za materiał na bohatera. A jednak. Zbiegły fragment testamentu przedostaje się do części Domu pozostającej we władzy Pana Poniedziałka, tam, pod postacią zaufanego kamerdynera, nakłania Poniedziałka do przekazania Klucza śmiertelnikowi, który ma wkrótce umrzeć. W tym samym czasie, w Królestwie Poślednim, czyli na Ziemi, a dokładniej przed szkołą, Artur dostaje niezwykle poważnego ataku astmy.

Przypadek i zbieg okoliczności poprowadzą Artura przez liczne niebezpieczeństwa ku konfrontacji z Poniedziałkiem, uzurpatorem z Niższego Domu.

Ponieważ jest to recenzja części drugiej i, mając na uwadze fakt, iż „tydzień dzieci miał siedmioro”, nie popełnię chyba spoilera, pisząc, iż Artur z owej konfrontacji wychodzi zwycięsko. Jako Prawowity Dziedzic i Mistrz Niższego Domu, wraca do swoich przybranych rodziców z nadzieją na odpoczynek. Ratowanie świata nie jest przecież rzeczą łatwą. Jednak bohaterom nie przysługują wakacje. Mija zaledwie kilka godzin, gdy Artur dowiaduje się, że będzie musiał sprostać również wyzwaniu Ponurego Wtorka. I tak zaczyna się część druga tej historii.

Nie trzeba zdolności Sherlocka Holmesa, żeby wydedukować, iż części tych będzie jeszcze pięć, wiadomo przecież, iż „tydzień...” i tak dalej. Tymczasem muszę przyznać, że po lekturze drugiego tomu mój entuzjazm dla cyklu nieco przygasł. Powodem jest nadmiar podobieństw. Oczywiście, przy poczynionym przez autora założeniu, iż jedną przygodę od kolejnej dzieli zaledwie kilka godzin, trudno wymagać, by w głównym bohaterze dokonały się jakieś skomplikowane przemiany, trudno nawet wymagać, by dorósł, skoro ledwie miał czas się zdrzemnąć. Na przemyślenia miejsca już nie stało. Na zmiany tym bardziej. W drugiej części ponownie ten sam chłopiec staje do walki z potężniejszym przeciwnikiem. Ponownie pomaga mu Suzy – dziewczynka, poznana przy okazji zmagań z Poniedziałkiem. W ich relacji też się nic nie zmienia, może poza tym, że tym razem Artur darzy ją zaufaniem od pierwszego wejrzenia, a sama Suzy jest bardziej chętna do pomocy. To oszczędza autorowi opisu wstępnych ceregieli, jednak wciąż niebezpiecznie zbliża go do schematu. Zastosowana scenografia również nie pociąga świeżością jak w części pierwszej – teraz wiemy już, czego możemy się spodziewać. Kreując Dom, Nix dał się poznać jako autor o niezwykłej wyobraźni, kolejne opisy w pierwszym tomie naprawdę robią wrażenie, ale przy lekturze drugiego nie oczekujemy niczego mniej, czytelnik więc nie daje się oczarować opisami na tyle, by przeoczyć pewną schematyczność fabuły. Zakładając zaś, iż Artur będzie musiał zdobyć siedem kluczy do królestwa, no cóż, pozostaje tylko mieć nadzieję, że kolejne historie zostaną wzbogacone o nowe elementy.

Niemniej, mimo pewnej powtarzalności „Ponury Wtorek” nadal pozostaje książką ciekawą i godną polecenia. Książką, które bawi dorosłych i z pewnością zachwyci młodszych czytelników. Już teraz Nix pokonał Rowling w zakresie świeżości kreacji, intensywności i barwności przedstawionego świata, miejmy nadzieję, że dokona tego i w zakresie kreacji postaci, a okazji do tego z pewnością mu nie zabraknie. Wiadomo przecież – „tydzień dzieci miał siedmioro”.

 

Dominika Repeczko

 

Garth Nix

Ponury Wtorek. Tom II cyklu Klucze do Królestwa

Tłum: Małgorzata Hesko-Kołodzińska

Wydawnictwo Literackie, 2006

Stron: 276

Cena: 24,99


Potęga symboli

 

okladka

Książek Terry’ego Pratchetta z cyklu Świata Dysku przedstawiać chyba nikomu nie trzeba. Jedni je kochają, inni unikają, zaś wydawca regularnie obdarza nas kolejnymi tomami. W tym roku mieliśmy już okazję zapoznać się z przygodami trzech wiedźm, teraz zaś nadszedł czas odwiedzin u starych, dobrych znajomych z Ankh-Morpork.

Sam Vimes, komendant straży miejskiej, otrzymał misję. Nie jest to, co prawda, misja od bogów (tych większych czy pomniejszych), ale sprawa i tak wygląda na poważną. Misja ma bowiem naturę dyplomatyczną. Vimes ma reprezentować Ankh-Morpork podczas koronacji Króla Krasnoludów w Überwaldzie. Wyjazd szefa następuje w ciekawym dla straży momencie. Ktoś kradnie z Muzeum Chleba Krasnoludów replikę słynnej Kajzerki z Kamienia (tak właśnie, kopii tej słynnej Kajzerki, na której siada krasnoludzki król podczas koronacji), ktoś morduje w dziwnych okolicznościach Wallace’a Sonky’ego (tego od „paczki Sonkych”, no wiecie, takie gumowe środki zaradcze na kłopoty z przeludnieniem). Komendant, przyzwyczajony do posłuchu, szykuje się mimo to spokojnie do podróży, wiedząc, że zostawia straż pod opieką kapitana Marchewy. I wyrusza do krainy, gdzie ankh-morporkańskie mniejszości etniczne stanowią większość. Nieświadom faktu, że Marchewa złoży rezygnację, pozostawiając na czele straży sierżanta, o przepraszam bardzo, kapitana Colona.

Po takim trzęsieniu ziemi na wstępie, autor, zgodnie z zasadami sztuki, sytuację coraz bardziej komplikuje i gmatwa. Bohaterom nie zostanie darowana żadna atrakcja. Napad zbójców, wampiry, wilkołaki, zwiedzanie krasnoludzkiej kopalni czy, co gorsza, wysłuchanie krasnoludzkiej opery. Akcja, podana z charakterystyczną dla pisarza dawką humoru, pędzi w szalonym tempie – tradycyjnie do spektakularnego zakończenia.

Trudno pozostać w stosunku do twórczości Pratchetta obojętnym. Widzimy, że w każdej kolejnej powieści autor przemyca swoje poglądy na problemy, z którymi boryka się nasz świat. Czytelnik ma okazję skonfrontować własny punkt widzenia z autorskim, a wszystko to za pośrednictwem pozornie lekkiej i humorystycznej lektury. Jest to satyra, która nie trywializuje problemów, ale daje nam możliwość spojrzenia na nie z dystansem. Poznałem już w ten sposób między innymi, jak pisarz patrzy na problemy powstawania i rozwoju religii, rodzenia się szowinizmów i ich krwawych następstw. Nie zawiodłem się i tym razem. W „Piątym elefancie” osią akcji jest wpływ, jaki wywierają na społeczeństwa symbole. Kazało mi to zastanowić się nad tym, jakie znaczenie ja sam przywiązuję do takich symboli jak Dzwon Zygmunta, Grób Nieznanego Żołnierza, czy od lat spokojnie stojący parę kilometrów ode mnie ORP Błyskawica. Mogłem podumać nad tym, jaki wpływ mają na moje życie i czy będę w stanie obronić się przed próbami ich wykorzystania w sprawie, która według mnie nie jest słuszna.

Poza rozważaniami na abstrakcyjne tematy, sama książka dostarcza porządnej porcji dobrej rozrywki. Wprowadza nas głębiej w świat ankh-morporkańskiej straży miejskiej, pozwala poznać lepiej bohaterów poprzednich tomów. I to z zupełnie nowej strony. Dla zagorzałych fanów serii będzie to zapewne pozycja cenna ze względu na możliwość zapoznania się z Überwaldem – krainą do tej pory jedynie wzmiankowaną. Z jej ciekawą historią i niezwykle skomplikowanym systemem władzy. A do grona znanych i lubianych postaci światodyskowych dodany zostanie, już chyba na stałe, Igor. Osobnik ten niewątpliwie zajmie należne sobie miejsce w galerii osobliwości, gdzieś między bibliotekarzem a Śmiercią Szczurów.

Na koniec wspomnę tylko, że zanim napisałem tą recenzję, „Piątym elefantem” uraczyłem kolegę. Człowieka z fantastyką mającego kontakt niezwykle sporadyczny. Wynik eksperymentu pozwala mi z czystym sumieniem stwierdzić – siostry i bracia fantaści – czytać!

 

Jacek Falejczyk

 

Terry Pratchett

Piąty elefant

Tłum: Piotr W. Cholewa

Prószyński i S-ka, 2006

Stron: 336

Cena: 29,90


„Z archiwum X” w świetle naftowych lamp

 

okladka

Jam częścią tej siły,
która wiecznie zła pragnąc,
wiecznie czyni dobro.

 – Johann Wolfgang Goethe

 

Nazwałam debiutancką powieść Anny Kańtoch „wiktoriańską” ze względu na nastrojowość – oszczędnie szafowaną grozę i subtelnie dawkowane emocje – oraz z powodu wątku kryminalnego. Pod tym względem nic się nie zmieniło, o czym świadczy kolejny tom opowiadań autorki, „Zabawki diabła”.

Sześć utworów o Domenicu Jordanie, niepraktykującym medyku i detektywie od spraw niesamowitych, stanowi dalszy ciąg serialu znanego z „Diabła na wieży” i prawdopodobnie, na ile można osądzić z zakończenia, nie jest to jeszcze sezon ostatni.

Nie bez przyczyny książka Anny Kańtoch przywołuje skojarzenia z popularnym serialem. Zagadki, jakimi zajmuje się główny bohater zbioru, przypominają mi śledztwa prowadzone przez team Mulder – Scully. A na dodatek bohater jest lekarzem i do spraw niesamowitych podchodzi z nastawieniem naukowym, badawczym, analitycznym. Jeszcze tylko chłód i dystans w zachowaniach wobec ludzi, i podobieństwo do agentki Scully wcale nie wydaje się takie odległe...

Zarówno jednak popularny serial, jak i autorka omawianego zbioru, czerpią z tradycji angielskiego kryminału, w którym wyjaśnienie zagadki, otwierającej utwór, pojawia się na końcu, a dochodzenie ma punkt kulminacyjny, jakim często bywa wydarzenie ułatwiające rozwiązanie lub zmieniające tok myślenia detektywa. Opowiadania z tomu „Zabawki diabła” mają podobną kompozycję, tylko w jednym porządek jest odwrócony. Niemniej, podobnie jak w przypadku serialu, powtarzalna kompozycja nie przeszkadza w lekturze, nie nuży odbiorcy, pozwala skupić się na przygodzie, na treści.

Zastanawiałam się, co można dodać do głosów innych recenzentów, omawiających przede mną kolejną książkę Anny Kańtoch. Na uwagę zasługuje niewątpliwie, że bohater cyklu ewoluuje, staje się coraz bardziej „cielesny”. W „Zabawkach diabła” poznamy jego motywy działania – rodzinę i przeszłość, i ich wpływ na wybory i zachowanie Domenica. Będzie zatem pojedynek sił, będzie wybór między ciemną i jasną stroną mocy, będzie trudne dzieciństwo i jeszcze trudniejsze relacje z bratem... Słowem, będzie krew i patos.

Tym, co łączy utwory o Jordanie, jest kwestia ceny. W uniwersum Anny Kańtoch za uczynki i wybory ponosi się konsekwencje, płaci się cenę, często wysoką. Dotyczy to wszystkich postaci, jakie pojawiają się na kartach „Zabawek diabła”. Pod tym względem przyznać trzeba, że Domenic jawi się jako postać tragiczna, napiętnowana okrucieństwem losu. I, niestety, boleśnie stereotypowa.

Retrospektywny plan opowieści, który przenika teraźniejszość świata przedstawionego, pozwala czytelnikowi skonfrontować uczynki bohatera i cenę, jaką musiał zapłacić. Ocenę, czy było warto, autorka pozostawia jednak czytelnikowi, unikając taniego moralizatorstwa.

Postaci opowiadań, w myśl interpretacyjnego klucza zawartego w tytule, są zabawkami siły nadprzyrodzonej, potężnej i złej. I nie jest to siła, która czyni dobro. Podczas lektury odniosłam wrażenie, że przysłowie: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, w uniwersum Anny Kańtoch nie mogłoby zaistnieć. Autorka stawia swoich bohaterów przed alternatywami, w których nie ma dobrego wyboru, cena jest bowiem zawsze wysoka i płacona w walucie cierpienia.

Nieuchronnie z takiego ujęcia wyniknąć musi powaga i patos. I choć nic nie przełamuje tego stylu opowieści, udaje się w miarę bezboleśnie przejść przez lekturę. Do oceny książki Anny Kańtoch nie zastosowałam jednak kryteriów konstrukcyjnych lub interpretacyjnych. Sięgnęłam do najprostszej z możliwych weryfikacji – przez upływ czasu. I jest to weryfikacja najokrutniejsza, również dla tomu „Zabawki diabła”. Ponieważ czas wymazuje z pamięci treść opowiadań o Domenicu Jordanie. Szybko. Bez śladu...

 

Małgorzata Koczańska

 

Anna Kańtoch

Zabawki diabła

Fabryka Słów, 2006

Stron: 472

Cena: 30,00


Straszyć jest łatwo. Robić to mądrze jest sztuką

 

okladka

„Horror show” to, prawdę mówiąc, moje pierwsze poważne spotkanie z twórczością Łukasza Orbitowskiego. Owszem, czytałam kiedyś jedno czy dwa opowiadania w Science Fiction, ale jakoś specjalnie mnie nie poruszyły. Nie pamiętam, o czym były po prostu dobrze napisane kawałki, po przeczytaniu których nic właściwie w pamięci nie zostało oprócz informacji, że Orbit = horror.

Ale też szczególną wielbicielką, a co za tym idzie znawczynią gatunku nie jestem. Nie znaczy to, że horrorów unikam, swego czasu czytałam ich nawet sporo, lecz poza kilkoma wyjątkami zostały zapomniane.

Sądziłam, że z nową książką Orbitowskiego będzie podobnie. Spodziewałam się lektury łatwej i (brrr)przyjemnej, i bardziej niż opowiadana historia, ciekawiło mnie, jak autor wymagane przez gatunek elementy połączy z naszymi realiami. Bo jakże to, horror w Krakowie? Tam przecież nawet Smok Wawelski nie straszy, choć byłby w prawie.

Niesamowitości różne a przerażające dzieją się przecież w Maine albo w ponurym zamczysku, ostatecznie w opustoszałym pensjonacie. Bohaterów prześladuje jakiś potwór z piekła rodem, duch indiański, względnie bestia w zwierzę zaklęta.

No i jak to się ma do Krakowa? Ano nijak. I bardzo dobrze. „Horror show” trzyma się bowiem schematu tylko na tyle, na ile jest to konieczne, a historia Giełdziarza i jego zmagań ze złem tylko pozornie jest prosta. Zamiast zamczyska, mamy giełdę z pirackimi filmami, bary zwane szumnie i na wyrost pubami oraz wszechobecne w naszym krajobrazie bloki. Bez wątpienia nie jest to wymarzona sceneria dla niesamowitej opowieści. Bohater książki też nie wydaje się być predestynowany do roli, jaką mu autor przeznaczył. Tak na dobrą sprawę nic nie można o nim powiedzieć, bo też i nie zasługuje na uwagę. Życie Giełdziarza, zamknięte między giełdą, na której rozprowadza nielegalny towar, a mieszkaniem, jest nieciekawe. Krąg osób, z którymi spotyka się „niezawodowo”, jest mniej niż wąski, a co ciekawe, nawet owi przyjaciele nie znają jego nazwiska. Bo i po co?

Taki właśnie nijaki ktoś całkowicie przypadkowo wchodzi w konflikt ze złem, które, w miarę rozwoju akcji, okazuje się być nie tym, czego czytelnik się spodziewa. To samo dotyczy zresztą bohatera. Wszelkie wyobrażenia na jego temat są mylne. Inne postaci również sprawiają czytelnikowi niespodzianki. Muszę przyznać, że książka zaskoczyła mnie wielokrotnie, za każdym razem pozytywnie. Nic w niej nie jest takie, jak się może początkowo wydawać. I to jest cenne.

Największą jednak wartością „Horror show” jest to, że ta niewielka książeczka jest o CZYMŚ. Orbitowski nie sprzedaje czytelnikowi banalnej historyjki, lecz zmusza do myślenia. O tym, na ile nasz wizerunek odpowiada temu, kim naprawdę jesteśmy, a na ile jest wynikiem tego, jak nas postrzegają inni. O tym, co rzeczywiście sobą reprezentujemy. O skutkach odrzucenia, straszliwej samotności i o tym, że nawet człowiek całkowicie bezradny i bezbronny może w sposób niewiarygodnie okrutny zniszczyć tych, których kocha, i jak wielką cenę musi za to zapłacić.

Lektura „Horror show” nie spowodowała, że nagle stałam się gorącą wielbicielką gatunku, natomiast jeśli chodzi o twórczość autora, to spokojnie może mnie on dopisać do listy swoich fanów. Mam zresztą przeczucie, że tak się stanie z większością czytelników Orbita. Zdecydowanie na to zasługuje. Polecam.

 

Dorota Pacyńska

 

Łukasz Orbitowski

Horror show

Korporacja Ha!art, 2006

Stron: 206

Cena: 19,00


Opowiadanie świata

 

okladka okladka

Stoimy po przeciwnych stronach dzieła literackiego. Ty jesteś jego rzeczniczką, matką, a mnie przypadła rola tej suki, która marzy tylko o flekowaniu książki, aż poleje się krew i wypłyną flaki. Bo książki są jak ludzie, wiedziałaś o tym?

To Twój debiut, nieskończony jeszcze, bo z trójksięgu „Atalaya” na rynku obecne są dwie części. Więcej niż mniej. Wystarczy, by wyrazić opinię, sformułować wstępne wnioski, które będzie można zweryfikować, gdy pojawi się cała powieść. Wiesz, najgorzej trafić na krytyka-fanatyka, recenzenta z misją. No, to trafiłaś. Gratulacje tej pani!

Zaczniemy od tego, co widać najwyraźniej podczas lektury, nad czym pracowałaś z pasją i energią największą. Uniwersum. Wykreowałaś ciekawy świat, wieloaspektowy, zarysowany ze szczegółami. Zadbałaś o jego historię, religię, obyczajowość, ekonomię, nawet o językowe zróżnicowanie. To świat, w którym ludzkość powszechna jest w Galaktyce jak wróble, gdzie istnieje zaawansowana technologia, podróże międzygwiezdne, teleportacja, sztuczna inteligencja i telepatia. I tak mi się wydaje, że dostrzegam porządek, organizujący przedstawienie tego uniwersum.

Teza, opisana w pierwszej części trójksięgu, pt. „Wojownicy”: Sol Wangkuo, kiedyś królestwo, teraz cesarstwo. Imperium totalitarne, hinduistycznie kastowe, po chińsku zbiurokratyzowane i zrytualizowane tak mocno, że nawet seks jest tylko formą grzecznościowego kontaktu, a miłość dotyczy związku dusz, platonicznego i wzniosłego uczucia, oderwanego od cielesnych popędów. To cywilizacja, w której obywatelstwo mają neuricomy i kogitery, maszyny obdarzone inteligencją, następcy komputerów. W technologicznym arkadyjskim raju żyją nadludzie, poczęci in vitro, dużo niżej pozostają w hierarchii podludzie, czyli ci, którzy narodzili się naturalnie, najniższą klasę społeczną tworzą produkty nanoinżynierii genetycznej i niewolnicy. Ponad nietzscheańskimi podziałami kastowymi pozostaje jedynie słuszna synkretyczna religia, z reinkarnacją i shintoistycznym kultem przodków. Oraz ekonomia, w której istotną rolę odgrywają przestępcze triady. Na straży ustalonego porządku czuwa, niczym Święte Oficjum, Agencja Ochrony Dobra.

Antyteza zawarta w drugiej części, pt. „Gwiazdomorze”: Meda, cywilizacja, która nie poznała prawdziwego ucisku i rządów twardej ręki. To społeczność rządzona przez arystokratyczne rody, pozornie dająca więcej wolności jednostce niż system Sol Wangkuo. Jednak i tutaj ludzi wiąże obyczaj i tradycja honoru, a przede wszystkim więzi pokrewieństwa i zależne od nich obowiązki wobec rodu. Istnieje może większa wolność wyboru, także wolność wyznania. Dominuje tu kult Wielkiej Bogini, ale pozostaje miejsce na inne religie, a w przeciwieństwie do nastawienia w cesarstwie, na Medzie nie zrodziło to konfliktów. I odmiennie niż w cesarstwie, cywilizację medyjską cechuje brak maszyn myślących, brak sieci massmediów, oficjalny brak nanogenetyki – wynalazki te zostały bowiem zakazane.

Logicznie rzecz ujmując, część trzecia będzie syntezą. Na porządek heglowski wskazuje choćby zapowiadany tytuł ze słowem przymierze. Jeszcze nie wiadomo, czy chodzi o Atalayę, czy o inny sojusz, np. medyjsko-solaryjski. Nie wiadomo również, w jakim celu zawiązane zostanie owo przymierze, choć w „Gwiazdomorzu” zarysowujesz trzecią, potencjalnie niebezpieczną siłę, tajemniczą cywilizację enselinów, jedynych obcych w Galaktyce opanowanej przez homo sapiens.

Za świat wykreowany nie będzie wyrzutów. To atut powieści. Lecz atuty zbyt często bywają obosieczne...

Skoncentrowałaś się na uniwersum przedstawionym. I ten element kreacji autorskiej przysłonił całą resztę. Tak, czas na pierwszy cios, Autorko. Twoja powieść nie ma spójnej fabuły. O ile w pierwszej części istnieje jeszcze wyrazisty bieg wydarzeń, o tyle w części kolejnej pozostaje jedynie ciąg epizodów, scenek rodzajowych, luźno ze sobą powiązanych. Najpierw zbiera się drużyna, wojownicy, jak chce tytuł. Potem, na Medzie, drużyna czeka. Na co, nie wiadomo. Czeka i rozłazi się pojedynczo lub parami, a jej działań nie organizuje nadrzędny cel, wyczuwalny zamiar autorski, który sprawia, że czytelnik ma świadomość, że całość dokądś zmierza. I niezależnie od tomu, fabuła rozsypuje się na wątkach pobocznych, rozwijających się powoli, ale ucinanych nagle, zamykanych niedbale kilkoma zdaniami streszczeń. Tak było z Delfi w „Wojownikach” i tak będzie w „Gwiazdomorzu” np. z. Orią Zaniewską. O, tak! Fabuła jest pretekstowa, co może mniej widoczne jest w pierwszej części, za to ewidentne w części drugiej.

Być może dlatego, że stosujesz ortodoksyjnie linearną narrację i próbujesz nią prowadzić grupę postaci pierwszoplanowych. Postaci jest sześć. Nie wybrałaś lidera, zatem pozostaje Ci skakać od jednego do drugiego herosa, co prowadzi do dezorientacji w odbiorze. Niedużej, ale to również wynika z mankamentów, nie z zalet powieści. Wrócimy do tego jeszcze. Chronologiczna ściśle narracja nie pozwala Ci cofać się do epizodów, które rozegrały się symultanicznie, w tym samym czasie, lecz w innym miejscu. Widać tę słabość wyraźnie w drugiej części, gdy drużyna już nie pozostaje razem, gdy bieg wydarzeń rozdziela grupę. Kiedy Suleyman wyrusza na wycieczkę, narracja skupia się na jego przygodach. Natomiast to, co dotyczy pozostałych osób, przebywających nadal na Medzie, zbywasz szybką relacją, odbierając tym wydarzeniom cień istotności.

Narracja skacze od postaci do postaci. Na szczęście, nie rodzi to poczucia zagubienia. Tylko dlatego, że postaci nie różnią się od siebie, niestety. Odautorsko przypisujesz im różne cechy, szczególnie zdolności (bo każdy z tej szóstki jest na swój sposób wybitny), jednak walory te nijak się nie przekładają na zróżnicowanie postaci. Owszem, talenty Daga lub Juna objawiają się w działaniu, polegającym głównie na ratowaniu reszty grupy, jednak nie rzutują na ich osobowości. Podobnie jest z religią, istotną dla świata przedstawionego, nieistotną jednak wcale dla postaci, choć deklaracja autorska różnicuje wyznania wśród członków grupy. Rodzeństwo Zaniewskich to agnostycy, Aune, Bard i Jun są chrześcijanami lub, jak chcesz, joszuitami, Suleyman natomiast wierzy w Boginię. Bohaterowie potrafią wieść dysputy filozoficzne na temat religii. Religia jednak nie przenika do ich mowy, nie wspomnę, że nie różnicuje ich myślenia. Pamiętasz, Autorko, jak kapitalnie rozwiązał kwestie lingwistyczno-społeczno-filozoficzne Alfred Bester w swojej space operze? W krótkim dialogu, gdy główny bohater na pytanie, czy wie, co znaczy „Jezu!”, „Chryste!”, „Boże!”, odpowiada, że to przekleństwa. „To religia właśnie” – pada riposta. Tobie kwestie wyznaniowe zajmują długie akapity, ale bohaterowie nie posługują się choćby jednym wykrzyknikiem, który potwierdzałby, jeśli nawet nie ich wiarę, to społeczny imprinting, jakim religia naznacza język. W kreacji uniwersum Atalayi sporo miejsca poświęcasz, Autorko, zagadnieniom lingwistycznym. Na poziomie kreacji bohaterów nie występuje jednak nawet proste zróżnicowanie artykulacyjne, naturalne przecież wśród osób wychowanych w różnych kulturach i językach. Ponieważ między postaciami, niedokończonymi, płaskimi i infantylnymi, a dojrzałym uniwersum przedstawionym – zieje przepaść. Po prostu: bohaterowie są nie z tego świata.

A z rozziewu między uniwersum a postaciami i fabułą nie można wywnioskować, o czym właściwie opowiadasz, Autorko. Albowiem „Atalaya” nie jest space operą, która ukazuje przełom w świecie nad religijną przepaścią, w świecie, który potrzebuje Boga, wiary i miłości. Nie ma tu symptomów upadku lub zagrożenia, nie pojawia się zatem potrzeba ratunku, misja ocalenia świata. Nikt z grupy herosów nie jest też naznaczony wewnętrzną przemianą, która niejako legitymować go będzie na wybrańca, mającego prawo ingerować lub inicjować i tworzyć zmianę oblicza świata. Wygląda znajomo? Space opera, jedna z najmłodszych córek epopei, zachowuje wiele podobieństw do matki wszystkich opowieści. Lecz nie wystarczy tylko sięgnąć do rekwizytorium, by utrzymać dzieło w spaceoperowej konwencji. Potrzebna jest też dyscyplina, kaganiec nałożony na wyobraźnię.

I tego zabrakło, Autorko. Puściłaś opowieść na żywioł, a opowieść się wyrodziła, wynaturzyła i skarlała do narracyjnych wykładów na interesujące Cię tematy religijne, filozoficzne, niekiedy ekonomiczne, obyczajowe lub lingwistyczne. Przepchałaś nużącą perorą nie tylko narrację obu tomów, lecz również, szczególnie w „Gwiazdomorzu”, dialogi. Twoi bohaterowie dyskutują. Narrator wykłada. Fabuła znika w natłoku danych. Brak w tym równowagi, lekkości i spójności. Po prostu przegadałaś, Autorko. I w słowotoku zapomniałaś, do czego zmierzasz i co właściwie chciałaś przekazać...

A przecież język i wieloaspektowość uniwersum świadczą o Twojej erudycji i poczuciu humoru. O tak, zagrałam w tropienie, bo pozostawiłaś sporo nawiązań, a powracający w obu częściach wiekopomny poemat „Samotny biały pulsar” wywołał u mnie radosny zachwyt. Jest tych gier więcej, dużo więcej. Cóż z tego? Dla niedoświadczonego odbiorcy są one równie nieczytelne, jak długie wykłady narracyjne i hermetyczne dysputy bohaterów. Dla czytelników wyrobionych i chętnych do podjęcia intelektualnej gry, nieznośne będą natomiast niedoróbki struktury, fabularny bałagan i niedopasowane kreacje postaci. I mam nieodparte wrażenie, że część trzecia niczego już nie zmieni, nie uporządkuje i nie naprawi mankamentów opowieści.

A recenzent stanie przed problemem, co zrobić z Twoim dziełem, Autorko? Nie wiadomo, komu rekomendować „Atalayę”, tak przepakowaną i przegadaną, że właściwie każdy znajdzie w niej coś dla siebie, ale niewielu odczuje satysfakcję po lekturze. Ponieważ jest to dzieło z potencjałem. Cóż z tego, skoro talent, wyobraźnia i wysiłek twórczy zostały całkowicie zaprzepaszczone i zmarnowane?

I dlatego „Atalaya” jest powieścią słabą. Dlatego stoimy po dwóch stronach książki, a na mnie spada obowiązek wyrażenia oceny negatywnej, choć przecież dzieło może łączyć krytyka i twórcę. Nie tym razem, jednak. Z tomu na tom lektura staje się coraz bardziej nużąca i męcząca, a opowieść schodzi na manowce niezrozumiałości.

Być może przy innej opowieści, Jago... Ponieważ od Ciebie tylko zależy, czy znów przypadnie mi niewdzięczna rola oprawcy, czy równie podejrzana, lecz o wiele przyjemniejsza, funkcja piewcy...

 

Małgorzata Koczańska

 

Jaga Rydzewska

Atalaya Tom I: Wojownicy

superNOWA, 2005

Stron: 298

Cena: 27,50

 

Atalaya Tom II: Gwiazdomorze

superNOWA, 2006

Stron: 360

Cena: 27,50


< 06 >