Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Zakużona Planeta

<|<strona 24>|>

Noir story in piekło

(komentarz: Gadulissima)

 

 

Na początku chciałbym oznajmić, że korzystając z okazji wypowiedzi muszę wyprostować jedną bardzo ważną, rzekłbym wręcz oburzającą rzecz, której jako Urzędnik Piekielny puścić Żyjącym płazem nie mogę!

Na początku będzie przestroga, a przestroga jest u mnie, bo jam tekst ten czytała. I powiadam, że długi jest utwór ten, i nie każdemu będzie dane przejść do końca, gdzie uwag trochę zamieszczę. Albowiem jam jest ta, która gada i gadać będzie, dopóki sił starczy i w płucach powietrza.

Otóż jeśli ktokolwiek i kiedykolwiek, nawet jeśli będzie to na Saharze w porze obiadowej ktoś wam powie, że jest upalnie jak w piekle, to ostatnim miejscem, dla którego to powiedzenie się sprawdzi, będzie Piekło właśnie!

Azaliż przysłowie o piekle, co zamarzło, prawdziwe jest? Albowiem sugestia pada, jakoby w piekle nie było gorąco... Sugestia ta nieprawdą jest wszakże, o czym świadczyć będzie dalsza część utworu.

I mówię wam to ja, urzędnik Wydziału Nielegalnych Emigracji, który w Piekle jest już chyba dziesiąty ziemski rok i niewiadomo który raz z rzędu miał nadzieję, że wisząca nad nim chmura siarki wyemituje trochę mniej ciepła!

Tyle tytułem wstępu, ale kiedyś musiałem to z siebie wyrzucić.

Zaprawdę, powiadam: interpunkcja konieczna jest. Aby wysiłku oszczędzić Czytelnikowi i aby wypowiedź zrozumiałą się stała. Przecinki, spójniki – oto, czego zabrakło w długim zdaniu o Saharze.

Tak więc upał jak zwykle piekł wszystkie pokutujące w mieście Hades dusze, nie pozwalając nawet na jeden lżejszy oddech.

Nawet jeśli stylizacja na mowę potoczną ma miejsce, użycie „tak więc” na początku frazy razi oczy. Albowiem tekst pisany nie jest tożsamy z mową...

Nie zmieniło to jednak faktu, że miałem względnie dobry humor i kiedy tylko zamknąłem za sobą drzwi biura, od razu wskoczyłem na krzesło, bezczelnie wywaliłem nogi na biurko i machałem ogonem w rytm jakiejś zapamiętanej z Ziemi piosenki. Nie chciało mi się robić nic, toteż z przyjemnością spoglądałem na tony czekających na uzupełnienie papierów, których obiecałem sobie nawet nie tknąć w celu rozkoszowania się moim absolutnie nieodpowiedzialnym lenistwem. Mało tego, nie czułem też zbytnio, że chce mi się palić.

Moją ziemską wędrówkę zakończyły właśnie papierosy, a dokładnie rak płuc, jakie spowodowały. Za życia grzeszyłem zaniedbując rodzinę i oszukując innych, czerpiąc z tego absoltuną przyjemność. Rozbiłem także niejedno małżeństwo i to dla własnej satysfakcji. A co najważniejsze, ani przez chwilę nie chciałem prosić o rozgrzeszenie. Jak mówiła moja żona, był ze mnie kawał sukinsyna.

Takoż i wędrówka moja na ziemskim łez padole przez papierosy zakończona będzie, jeśli taka wola Nieba... Powiadają bowiem, że palenie samobójstwem na raty jest. Zaprawdę jednak, za wiele emfazy, za wielkie napuszenie, za sztywny język, abym uwierzyła, że narrator jest sukinsynem.

Tak więc wylądowałem tutaj i za karę, oprócz wiecznego gorąca, przyszło mi cierpieć wieczny głód tytoniowy. Było to o tyle perfidne, że ilekroć bym nie sięgnął do kieszeni marynarki czy spodni, zawsze znajdowałem w niej paczkę moich ulubionych papierosów. Chcąc zaspokoić głód, najszybciej jak mogłem podpalałem je od ogona i kiedy już byłem pewien, że po płucach rozprowadzi się ta upragniona woń dymu, kiedy w ustach czułem bibułkę, papieros zmieniał smak na ten okropny, słodki dezodorant kwiatowy jaki kupiłem kiedyś żonie na spóźnioną rocznicę ślubu.

Okropieństwo.

I tak cały czas, wiecznie na głodzie tytoniowym, o jakim wam, ziemskim palaczom nigdy się nawet nie śniło.

Po co ja to mówię, i tak sobie tego nie wyobrazicie.

I każdy, kto raz chociaż palenie rzucał i strzymał na odwyku dłużej niż dzień jeden, wyobrazić sobie potrafię mękę tę piekielną. Straszliwe okrucieństwo kary, jakże dotkliwe, jakże diabelsko przewrotne – jakże mi się podoba.

A więc siedziałem sobie w ten mało przestający urzędnikowi sposób, napawając się szczęściem z postanowienia nie uzupełniania papierów aż, co logiczne, jeśli chcę wam cokolwiek opowiedzieć, wydarzyło się coś co zmieniło totalnie plan mojego dnia.

Niechaj każdy ujrzy jasno, jaki koniec czeka tych, którzy popełniają, jako i Autor popełnił, grzech zaniedbania i lenistwa. Oto zdania powyższego nie przeczytawszy głośno, zapomniał Autor ów o brzmieniu, sensie i logice, składnikach niezbędnych w literackiej wypowiedzi. Zaprawdę, od „więc” nie zaczyna się zdania. Zaprawdę, czasownik „przestawać” inne ma znaczenie, czego dowodem słownik, najlepszy przyjaciel pisarza. Zaprawdę, od wyrazu „logiczne”, logiki właśnie w wypowiedzi zabrakło, jakiż jest bowiem związek z chęcią opowiadania nam czegokolwiek, a wydarzeniem, które zaszło? Człek prosty a prymitywny, ośmielający się komentować niniejsze dzieło, nie pojął sensu frazy, nie zrozumiał myśli autorskiej...

Tym razem na biurku zadzwonił telefon.

A zatem sytuacja podobna, jak opisywana, miała już miejsce, na co wskazuje „tym razem”. Jednakowoż w tekście utworu sytuacji tej znaleźć nie można...

– Niech pana diabli, panie Adamie. – przywitała się sekretarka, jak zwykle przychodząca do pracy później ode mnie. – Wiem, że miałam...

Wrzasnąłem.

– Przecież mówiłem wczoraj, ze jestem dzisiaj bardzo zajęty i miała pani nikogo do mnie nie wpuszczać!

– Ale ma pan gościa.. z góry.

Argument sekretarki do mnie nie trafił

– Niech idą do Sawińskiego, on ma dzisiaj mniej papierkowej roboty ode mnie! – na nowo napawałem się swoim genialnym planem nieuzupełniania niczego.

– Ale pan mnie chyba nie zrozumiał... to nie z Administracji... to z  g ó r y...

Ten akcent położony na ostatnie słowo wprawił mnie w zadziwienie.

– No co... Niech pani nie mówi, że... – z niedowierzania ściszyłem głos. – To z  t a m t e j góry...?

– Jeśli mnie oczy nie mylą... to tak...

– Garnitur...? Skrzydła..? Jest pani pewna...?

Na cholerę one mi tutaj!

Azaliż chodzi o skrzydła?

Cały dzień leżały sobie tam u Góry na przyjemnych plażach, kąpały się w morzu i słuchały świetnej muzyki, a jak się już u nas zjawiały, to po nic dobrego!

– Niech pana diabli, panie Adamie. – przywitał się Anioł, wchodząc do środka. Natychmiast jednak przystanął i zaczął rozglądać się po biurze kręcąc z niesmakiem głową. – Nie zazdroszczę lokalu, nie zazdroszczę...

– Nie ja urządzałem wnętrze. – odpowiedziałem ponuro, ale Anioł nic nie zareagował. Dopiero po chwili zniesmaczenia zwrócił się do sterczącego za biurkiem mnie.

Yyyy... „Sterczący za biurkiem ja”, tedy „sterczącego za biurkiem mnie”. I końcówki się zgadzają, i deklinacja się zgadza... A zdanie kuleje, jak szkapa ochwacona...

– Jak mnie pan nie poznaje, jestem Archanioł Gustaw.

– Rzeczywiście, nie poznałem. – nie wiedziałem, jak się witać z Aniołami, ale jakoś nie wprawiło mnie to w smutek. – O co chodzi?

Gustaw ściągnął okulary, odsłaniając niebieańskie oczy i zasiadł na krześle. Spod służbowego garnituru wystawał kołnierz koszuli hawajskiej.

– Nasz Urząd Emigracji zarejestrował ucieczkę dwóch dusz do was.

– Nie wierzę! – wypaliłem natychmiast – Chce mi pan powiedzieć, że ktoś uciekał z Nieba do Piekła?!

– Na to wygląda, panie Adamie. Byliśmy z tym już u Astarota w sprawie ich odnalezienia. Skierował nas do pana. Ale zaszczyt, nie? – rozsiadł wygodniej, krzyżując nogę na kolanie i machając odzianą w klapki stopą.

Nie wiem, czy to wrodzona – a raczej pośmiertna – nienawiść dusz piekielnych do Aniołów, ale ten gość działał mi na nerwy.

– Kto taki?

– Dwoje ludzi. – pstryknął palcami i na biurku pojawiły w chmurce dymu dwa dokumenty. – Pani Alina Swarzędz i Stanisław Wtorek... Coś tu gorąco u pana... nie ma pan klimatyzacji?

– Niestety nie.

– Szkoda. – bąknął. – Wracając do sprawy. Tych dwoje zniknęło nam spod bram Raju dwa tygodnie temu, po prostu wyszli z Sądu i znikli. Na początku myśleliśmy, że doszło do jakiejś pomyłki w papierach i że dusze trafiły do Czyśćca, a ich pisma przez przypadek do nas. Kiedy jednak dostaliśmy odpowiedź i odpis z Sądu Ostatecznego okazało się, że o pomyłce nie może być mowy. Raport Świętego Piotra także nie wspominał o wejściu tej dwójki. Potem były wielki szum, bo musieliśmy o tym powiedzieć Szefowi.

– I trafiliście tutaj?

– No bo gdzie mogli uciec? W Czyśćcu ich nie mają, my ich nie mamy... pozostaje tylko Piekło.

Niech mnie szlag. Odkąd nie żyję, nawet przez myśl mi nie przeszło, że z Nieba można chcieć uciekać! Zazwyczaj zajmowałem się odnajdywaniem osób, które znalazły się tu przez pomyłkę przy wypisywaniu przepustek na Sądzie Ostatecznym, albo też ucieczce z Czyśćca. Ale żeby uciekać z Nieba? Poza tym, przecież mają takie służby graniczne, że..

– Nie pytaj, jakie mamy zabezpieczenia graniczne, bo i tak ci nie powiem.

Nie pytał wszak...

Skubaniec czytał w moich myślach! Ciekawe, czy przeczyta to?

– Heh, jeśli pan nie zauważył, jestem już u diabła, tak więc bardziej do niego iść już nie mogę, panie Adamie. – Gustaw uśmiechnął się. – Swoją drogą, niezwykły ma pan ogon. Jakaś nowa moda?

O nie... Myślałem, że uda mi się to utaić... Już myślałem, że chociaż Anioł powstrzyma się od komentarza na temat mojego ogona... Ale eh, skoro się wydało, powiem wprost: nienawidziłem swojego ogona. Był okropny. Chudy, za długi, plątał się pod nogami, ledwo krzesał ogień. Próbowałem ukryć go przed wzrokiem innych dusz, ale... no to było niemożliwe. Nie wiem, czy to w ramach kary otrzymałem najgorszy model. Cholera, nawet moja sekretarka miała lepszy! I tak, cholera, mam na jego punkcie kompleks! I syćcie się tą świadomością aż wasze pozbawione współczucia dusze napełnią się do syta!

I oto błąd logiczny, albowiem „sycić się do syta”, to pleonazm jest.

Nie.. stop, Adam.. Wdech, wydech, i wdech, i wydech...

– No już, proszę się tak nie denerwować. Wszelkie inne informacje znajdzie pan na tych papierach... – pstryknął palcami i koło dwóch kartek A4 pojawiły się następnych parę. – I tych.

Anioł chwilę namyślił się, po czym pstryknął raz jeszcze.

– Te teczki również się przydadzą...

Potem nie było już mowy o żadnych zahamowaniach i po kilku chwilach widziana nad okopem z teczek twarz anioła uśmiechnęła się.

– Wszystko. Znajdzie pan te dusze i zaprowadzi do Rajskiej Ambasady.

– Jasne... – odpowiedziałem załamany spoglądając na kartotekowy wał przeciwpowodziowy, a Anioł wstał.

(Wał przeciwpowodziowy... tak, to określenie było dobre)

A czemuż dobre było określenie owo? Wszak w Piekle, jakie opisane zostało, o wielkiej wodzie nie wspomniano słowem...?

– Słyszałem, że obiecał pan sobie dzisiaj nie robić żadnej papierkowej roboty... Chyba pokrzyżowałem panu plany, ale widzi pan, to jest Piekło. Trzeba trochę pocierpieć, co nie? – założył okulary przeciwsłoneczne i uśmiechnął się odsłaniając lśniące ząbki.

Patrzyłem na niego kipiąc ze złości. Wyglądałem zapewne jak ta chmura siarki za oknem.

– To ja lecę. Powodzenia życzę, panie Adamie. – obrócił się i poszedł do drzwi.

Jeszcze raz popatrzyłem na leżący mi przed nosem stos papierzysk i załamałem się.

To było piekło. To jest właśnie piekło. Są w tobie dwa sprzeczne uczucia – jedno budzi w tobie nienawiść do czegoś, za co wpadłeś właśnie tutaj, a drugie każe ci w to brnąć, to niewiadomoego pochodzenia popęd, który każe ci cierpieć i którego "zaspokajanie" przynosi jeszcze więcej bólu. Za życia mienawidziłem papierkowej roboty... I teraz musiałem robić to, czego nienawidziłem. I nie ma ucieczki – trzeba pisać, przeglądać, a tylko się wściekasz...

Nie trafcie do piekła. Albo pokochajcie papiery.

W końcu jednak udało mi się odnaleźć ważne informacje. Z portretu psychologicznego kobiety wynikało, że z Aliną... z Alą, kłopotów być nie powinno.

Alina... Ala. Umarła młodo, a za życie kochała mocne wrażenia, skakała z samolotu na spadochronie, na bungee i kilka innych takich ciekawych. Ku jej rozpaczy, zmarła w czasie operacji na serce (dokumenty milczały, czy prosiła o niepodawanie narkozy), czyli jak nic nie czuła. Tutaj, w Piekle, mogła moment śmierci przeżywać dowolną ilość razy. Poza tym była osobą wierzącą, z rodziną... Na pewno znajdę ją w jakimś stowarzyszeniu samobójców, albo czymś takim. Łatwizna.

Gorzej było z panem Wtorkiem. Nieomylne akta podawały, że mężczyzna był przykładnym obywatelem, dbającym o rodzinę i dom ojcem i mężem, czynnie wspomagającym akcje charytatywne i kilka innych organizacji do walki z ubóstwem. Fakt, był okropnie bogaty, ale wyglądało na to, że dorobił się zupełnie uczciwie, korzystając ze swojego talentu hazardowego. Gdyby oszukiwał w pokera, z pewnością sztywniaki Sądu Ostatecznego wpisałyby to w akta. Co więc mogło go ciągnąć do Piekła? A przede wszystkim, co mnie dużo bardziej interesowało, gdzie go mógł teraz być?

Myślałem chwilę, siedząc zachmurzony na krześle i znienawidzonym ogonem wymachując ósemki. Potem wstałem, powiedziałem sekretarce że udaję się w akcję terenową i wyszedłem z biura. Najpierw postanowiłem znaleźć Alinę, może ona będzie wiedziała coś o Wtorku. Jej samej najlepiej będzie zacząć szukać w Kręgu Samobójców.

Urzędnikom piekielnym na czas wykonywania zadań w terenie przysługiwał mały-duży immunitet – niektóre kary malały do znośnego wymiaru, tak wiec wędrówka po wiecznie topiącym się od gorąca asfalcie była możliwa do zniesienia. Musiałem w końcu mieć warunki do zadbania o podtrzymanie imidżu Hadesu. Balibyście się Piekła, gdyby zalała je fala nielegalnych imigrantów, albo nie przestrzegano by praw, ha?

I po raz wtóry nie potrafię pojąć autorskiej myśli. Na czym polega dbanie o imidż, czyli image? Immunitet na mękę tworzyć ma warunki do dbania o wizerunek Hadesu? Zaprawdę, skrót myślowy to być musi, nic innego.

Na kolejkę do Kręgu Samobójców złapałem niemal w ostatniej chwili, ale łutem szczęścia czy nie, w Kręgu Samobójców byłem parę minut później i od samego wyjścia na peron rozglądałem się za jakimiś ulotkami stowarzyszeń. Alina zapewne wybrałaby coś ekstremalnego, więc dałem sobie spokój z przeglądaniem połykania trucizny. Szukałem skoków z wieżowca, dźgania nożami i tym podobnych.

Wystarczyło mi zaledwie pół godziny by zapisać kilka stron numerów telefonów osób odpowiedzialnych za zrzeszanie żądnych "przygód" samobójców.

Samobójcy mieli wyjątkowi system kar. O ile w pozostałych Kręgach, tak jak moich, cierpienie polegało na niesamowitej eskalacji rzeczy, których za życia nienawidziliśmy, tak samobójcy cierpieli oglądając swoją śmierć, na nowo ją przeżywać – tym razem z uczuciem skrócenia życia, które mogłoby dalej ułożyć się lepiej, doprowadzić do Szczęścia... oczywiście Alina nie cierpiała, bo zbiegłą do Piekła, a nie trafiła tu w ramach kary. Zachowywała swoje ziemskie przyzwyczajenia, więc o ile inni samobójcy cierpieli, ona bawiła się w najlepsze w przeżywanie własnej śmierci, bez ryzyka, że zginie.

Próbując nie rzucać się nikomu w oczy z moim ogonem, taksówką pomknąłem więc prosto do pierwszego adresu.

– Widzę, że jest pan jakimś urzędnikiem. Pan też do Banku Wspomnień z Cierpień?

Widzac, że oczy taksówkarza patrzyły się na mnie w lusterku, odruchowo i protekcyjnie schowałem ogon za siebie.

A widzenia w powyższym fragmencie mnóstwo, choć niepotrzebne to i stylistycznie ohydne...

– Banku cierpień? Co to takiego?

– Nie słyszał pan? Absolutna nowość tutaj! Jakiś facet założył bank, w którym dusze mogą zostawiać opisy, nagrania swoich cierpień... idiotyzm, nie?

Racja. Totalnie bez sensu... Po co komu taki bank?!

Pod wskazanym na ulotce adresem mieścił się niewielki budynek. Stojąca za ladą starsza kobieta miała wybałuszone oczy. Musiała mieć okropną śmierć.

– Niech panią diabli. – przywitałem się. – Miałem się tutaj umówić z tą kobietą, podobno jest zrzeszona w waszej grupie. To jej zdjęcie.

Starsza pani popatrzyła na nie i pokręciła głową.

– Niestety, pierwszy raz widzę.

Podobnie było w następnej organizacji i jeszcze następnej. Już myślałem, że albo Alina wcale nie była taka głupia, albo ja idę złym tropem, ale już w trzeciej organizacji znalazłem ją.

– No pewnie, że wiem! – dziwacznie ubrany facet cały czas wykrzykiwał. – No pewnie! Ona jest tą... no! Jak jej tam...

– Członkinią stowrzyszenia...

– Wiem, wiem! – skarcił mnie, ciągle wrzeszcząc – Tylko kim ona... Ona jest... Ona jest... no, weź mi pan pomóż, mam to na końcu języka!

– Skacze z bungee na zbyt długiej linie...? – zasugerowałem cicho.

– A co pan opowiadasz! – ryknął z nową siłą – Ona jest tą... u nas... no, siedzi na widowni a potem... Statystką, o! – mężczyzna uśmiechnął się zatryumfowany ze znalezienia właściwego słowa – Widziałeś pan, wiedziałem, że sobie przypomnę!

– Statystką? W czym? – zapytałem zdziwiony. Alina powinna dać się gryźć niedźwiedziom polarnym, wieszać na linkach hamulcowych...

– W przedstawieniu magikal... magiko.. No, cholera, jak to się mówi?!

– Magicznym.

– No właśnie! Jeździ sobie z takim jednym maaagikiem, siedzi na widowni i na niektórych po-po-pokazach zgłasza się na tą... no... – nie był pewny, czy dobrze mówi poszczególne słowa.

– Ochotniczkę?

– No właśnie! I wtedy biorą ją na scenę i...

– Wie pan, gdzie ją mogę znaleźć? – przerwałem mu, chcąc szybko dowiedzieć się konkretów.

– No pewnie! Czekaj pan, mam ich zyw... wyz...

– Wizytówkę?

– Zgadza się! Wityzówkę właśnie. – podłubał chwilę w portfelu i wyciągnął z niej kartonik. – Proszę.

Wziąłem wityz..., cholera!, wizytówkę do rąk. Grupa magiczna "SzarL(ewi)atan" z magikiem Johnnym Dzieisęć i Półtorapalcem – eh, miał fajny ogon... – na czele stała sobie na tle płomieni. Seanse od poniedziałku do piątku o 23:00. Czyli – niech mnie diabli – za dwie godziny!

– Widział pan, ja wiem wszystko...! Trochę tylko trudno mi mówić, bo za życia byłem tym... no... – pstrykał palcami pomagając sobie w przypominaniu – mim... mimim..

Spokojnie... jeszcze tylko formalność.... Już zaraz będę daleko od niego

– Może powie mi pan kiedy indziej, bo muszę iść. Jeśli trop będzie właściwy, odezwiemy się do pana telefoniczne z nagrodą. Pana nazwisko?

– Nagroda?! O kurde! – ucieszył się na dźwięk tego słowa. – Nazywam się ten... no... Filip... ee... no, jak... Filip... ee..

Westchnąłem.

– Dobra, nieważne, sami pana znajdziemy. Niech pana szlag. – pożegnałem się i popędziłem na wskazany na adres.

O ile kluby w Piekle mogą być przyjemne, to ten, w którego podziemiach znajdowała się Scena SzarL(ewi)tana na pewno taki nie był. Zejście w dół znajdowało się jednak tuż przy wejściu do lokalu, więc nawet nie musiałem się zbytnio kryć przed klubowymi zabijakami z moim ogonem. Usiadłem na widowni i chwilę obserwowałem, czy nikt z obecnych nie patrzy przypadkiem na mój punkt kompleksów. Nikt jednak nie zwracał na mnie uwagi, chyba, że udawał.

Jakiś czas oczekiwania na ewentualne śmiechy z mojego powodu potem, światła w pomieszczeniu zgasły i dwa ogromne refletory wskazały na środek sceny. Johnny Dziesięć i Półtorapalca stał na środku, witając się z bijącą brawo publiczność.

– Niech was wszystkich diabli, was wszystkich! – wołał uśmiechnięty. – Witam was na pokazie sztuk magicznych grupy Szarlewiatan!

Odpowiedziały mu gromkie brawa, a siedzące w pierwszym rzędzie kobiety – w większości starsze panie – wystrzeliły w górę gwiżdżąc z zachwytu. Dałem sobie rękę uciąć, że statystki, bo reszta kobiet na widowni nawet nie drgnęła.

– W programie, to co zwykle, czyli same największe magiczne okropności i magiczne sposoby samobójstwa! Dzisiaj między innymi połykanie śmiercionośnych węży żywcem, specjalnie przystosowanych do życia w układzie pokarmowym człowieka! – powiedział, puszczając oczko w stronę kobiety w pierwszym rzędzie, powodując tym samym omdlenie innych w promieniu do trzech miejsc dookoła.

Dużo statystek.

– Mam nadzieję drogie panie, że obudzicie się na gwóźdź programu, czyli małe żabki łażące po...

Najpierw Johnny pokazał kilka sztuczek z kartami, potem do zapowiadanej sztuczki z wężami wziął jakiegoś faceta z widowni. Potem na środek sceny wjechał prowadzony przez przebrane za wampiry asystentki stół z ogromnym, przezroczystym pudełkiem w środku. Następna asystentka, kręcąc ponętnie ogonem, przyniosła ze sobą warczącą piłę motorową.

Nawet ja wiedziałem, co to za trik. Pokazywali go pełno razy na MefistoTV, ale nigdy nie widziałem, jak cięcie kogoś w pół wygląda naprawdę. Usadowiłem się wygodniej, kiedy Johnny swoim wyszukanym językiem przedstawiał następną sztuczkę.

– Nie myślcie, panowie, że jestem seksistą – powiedział wesoło – ale tradycja magiczna wymaga, bym do tej sztuczki zaprosił panią. Jest jakaś ochotniczka?!

Wtedy drgnąłem, bo z całej widowni odezwał się tylko jeden głos. Już widząc zarys wstającej z miejsca osoby wiedziałem, że to Alina.

No to co, Alinko... Najpierw zobaczymy, jak wyjdzie ci sztuczka, potem cię złapiemy.

Po krótkiej, wyraźnie ustawionej wcześnie bo sztucznie brzmiącej jak cholera rozmowie, Alina położyła się w przezroczystym pudle. Nogi, ręce i głowa wystawały przez specjalne otwory poza skrzynię i zwisały swobodnie nad ziemią.

– Gotowa? – zapytał ją Johnny w akompaniamencie mając rwany motor silnika trzymanej piły.

– Pewnie!

– No to do zobaczenia, pani Alino! – i przyłożył ostrze do skrzynki na wysokości pasa kobiety. Silnik zawył i piła zatopiła się w szkliste pudło.

– Suuuuuper...!

I wesoły okrzyk Aliny zmienił się w śmiech, kiedy piła trafiła na jej ciało. Też sobie wyobrażam, jak pozbawioną krwi i innych narządów dusze łaskotać musi takie urządzenie. Kiedy było po wszystkim, rozdzielana na pół Alina zwiesiła kończyny i głowę w dół, imitując śmierć. Johnny kopnął część stołu z nogami tak, że odjechała na parę metrów.

Dobra, pora było teraz zepsuć przedstawienie.

Wstałem z fotela na widowni i donośnym głosem urzędnika piekielnego wystawiłem w górę rękę z legitymacją.

– Urząd Nielegalnych Emigracji, w imieniu prawa, zgodnie z ustawą Szatana o Nielegalnym Przekraczaniu Granic Zaświatów przerywam pokaz na czas nieokreślony!

Wszyscy zamarli, patrząc wprost na mnie. Niesiony uczuciem powagi, zszedłem po schodach i zwróciłem się w stronę zdziwionej Aliny.

Uwielbiałem to robić.

– Pani Alina Swarzędz? – pytanie retoryczne.

– A co? – zapytała, spoglądając na mnie od dołu, otwierając oczy.

– Pójdzie pani ze mną. – zapiąłem jej na z pozoru bezwładnej ręce kajdanki. Johnny oburzył się i chciał coś powiedzieć, ale Alina zagłuszyła go śmiechem.

– Pójdzie? Bardzo chętnie, tylko nie wiem czy pan zauważył, trzeba mnie najpierw poskładać!

– Nic szkodzi. – zwróciłem się teraz w stronę oburzonej asystentki i Johnny’ego. – Proszę otworzyć to pudło. Zabieram obie części pani Aliny ze sobą.

– Że co?! – wrzasnął Johnny, po raz pierwszy tracąc wyważony ton mówienia. – Co zrobiła?!

– Zbiegła nielegalnie z Nieba. Zostanie oddelegowana, ale najpierw przejmie ją Rajska Ambasada. Mam ją tylko znaleźć.

– Chyba nie wierzysz w te bzdury! Ja miałabym uciec z Nieba?! Mogę ci pokazać przepustkę z Sądu Ostatecznego, że trafiłam do Piekła i...

Asystentka posłusznie otworzyła pudło, zarówno na nogach i tułowiu Aliny. Zamiast odpowiadać, brutalnie wyszarpnąłem za rękę ją za rękę. Tułów gruchnął o ziemię i Alina zajęczała.

– Chwila! Takie traktowanie więźniów jest niezgodne z Konwencją...

I tu wpadłaś, Alu.

– Z czym, pani Alino? Konwencją Genewską? Genewa została w świecie żywych, pani Alino. A może chciała pani powiedzieć Konwencją Anielską? W Konwecji Piekielnej niemiłe traktowanie jest bardzo mile widziane.

Zrobiła niewiadomo jaką minę, a Johnny o mało nie zemdlał.

– Skoro zostałaś skierowana do Piekła, skąd mogłaś wiedzieć o Konwencji Anielskiej? – podszedłem do jej nóg i te szarpnąłem za ogon.

– Może byście mnie chociaż zespolili?! – zakrzyczała wzburzona. – Będziesz mnie tak ciągnął?

– Nic się pani nie stanie. Zresztą tutaj w Piekle nawet teraz ma pani kontrolę nad swoimi nogami. Jeśli pani nie chce być ciągnięta nogami po gorącym asfalcie, proszę wstać. – nogi posłusznie stanęły, a tułów Aliny nadal leżał na plecach na ziemi, przypięty ręką do mojej ręki. – To cóż, idziemy. Panu, panie Johnny Dziesięć i Półtorapalca, wyślemy z UNE oficjalny dokument. Z panem też się policzymy, ale to już nie moja działka. Przepraszam za przerwany show. Niech was diabli. – pożegnałem się i ciągnąc buczący coś tułów Aliny za sobą po ziemi wyszedłem pełen godności z lokalu.

Szedłem po ulicy udając, że nie słyszę pojękiwań z tyłu. Nogi kobiety dreptały posłusznie za mną aż do przystanku kolejki.

– Gdzie mnie bierzecie teraz?

– Do Rajskiej Ambasady. Tam panią oddelegują z powrotem do Nieba. Mogę wiedzieć, co panią skłoniło do ucieczki stamtąd?

– Ciekawość. Tutaj miałam wszystko – śmierć, adrenalinę... a tam? – odpowiedziała, kiedy pozwoliłem jej dolnej połowie usiąść w wagonie i ustawiłem tułów na nich. Za jakiś czas obie połówki powinny się zrosnąć. – Tam było nudno jak diabli, jeśli można tak powiedzieć.

– Nie podziałał na panią Eliksir Szczęścia? – jako pracownik takiego a nie innego wydziału, wiedziałem dużo o procedurach przyjmowania dusz do poszczególnych Miejsc Ostatecznych.

Uśmiechnęła się tajemniczo.

– Widać nie bardzo.

– Trudno. To i tak nie moja działka, nie interesuje mnie to. Proszę mi powiedzieć, wie pani, gdzie może się znajdować Stanisław Wtorek? - A kto to taki?

Żałosne.

– Niech pani nie udaje, pani Swarzędz, że nie wie. Wiemy o nim, że uciekł razem z panią. Proszę o podanie mi możliwych namiarów to obydwoje dostaniecie łagodniejszą karę. Osobiście się za tym wstawię. – uwielbiałem kłamać.

– Nie znajdziecie go. – odpowiedziała pewnie, kiedy kolejka ruszała do miasta Hades.

– Skąd ta pewność?

– Potem się przekonasz.

Resztę podróży spędziliśmy w milczeniu. W ręce anielskiej ambasady dała się przekazać bez kłopotów.

Jeden uciekinier z głowy.

Gdzie mógł znajdować się Stanisław Wtorek? Chciałbym powiedzieć ziemskim zwyczajem diabli wiedzą, ale sęk był w tym, że właśnie nie wiedzieli. Aniołowie też. I ja też nie, tyle że to ja miałem być tym, który miał sprawić, by powiedzenie wróciło do łask.

Tymczasem to ja wróciłem do biura, przejrzeć jeszcze trochę papierów. Nie wiem, czy uzyskałem nowy stopień ulgi w karach za znalezienie Aliny, ale przeglądanie nie okazało się wcale takie męczące.

Stanisław Wtorek prowadził życie idealne, był altruistą i wybornym ojcem, żył przykładnie więc trafił do Nieba. Ale co ciągnęła skubańca do Piekła? Może Alina go przekonała. Miał być jej przepustką, może udało mu się jakoś... Nie, to bez sensu.

Wszystko było bez sensu. Zwłaszcza Wtorek, mój ogon i ten bank z nagranymi wrażeniami cierpiętników. Po co komu tutaj taki bank czy Stanisław Wtorek?

A jeśli ten bank i Stanisław Wtorek są ze sobą jakoś powiązane?

Mieliście kiedyś uczucie olśnienia?

Skoczyłem za biurko, jednym ruchem ręki zmiotłem z niego wszystkie papiery by znaleźć telefon.

– Pani Basiu? Zadanie dla pani: niech mi pani znajdzie jak najszybciej informacje o jakimś banku w kręgu Samobójców, w którym można zachować swoje cierpienia. Interesuje mnie wszystko, a zwłaszcza adres, data powstania i założyciel.

– Ale przecież ma pan swój ko...

– Oddałem go naprawy. – oczywiście że miałem swój komputer, ale nie używałem go, bo nie. Zresztą, jak wspominałem, uwielbiałem kłamać – Proszę wydrukować wszystko, co pani o nim znajdzie i podać od razu mi. Dziękuję.

Rozłączyłem się i nie czekałem długo, kiedy na moim biurku już leżał niewielki – co za ulga – plik dokumentów. Wynikało z nich, że ta nowopowstała instytucja – dosłownie dzień po tym, jak Rajski Urząd stwierdził zaginięcie Stanisława Wtorka! – nazywa się Bankiem Wspomnień z Cierpień – tak jak mówił taksówkarz! – w jakimś slumsie. Nic dziwnego. Na miejscu Wtorka także nie chwaliłbym się z tą działalnością. O założycielu czy prezesie nie było żadnej wzmianki.

Drugi raz tego samego nocodnia wskoczyłem do kolejki – tym razem byłem na czas – i pomknąłem do Kręgu Samobójców.

– To znowu pan, zdecydował pan się jednak? – zapytał wesoło ten sam taksówkarz co poprzednio, kiedy ruszał spod przystanku.

– Jak będziesz pan jeszcze kiedyś w tym kręgu, znajdź mnie pan! Powiesz mi, na czym ten bank polega! – zawołał za mną taksówkarz, wystawiając głowę przez okno, kiedy kierowałem się w stronę niewielkiej kamieniczki.

Czytelnik, którego umysł prosty jest jak konstrukcja młotka, nie pojmuje sensu wypowiedzi taksówkarza, albowiem taksówkarz właśnie poinformował wcześniej narratora, czym bank wspomniany się zajmuje...

Jak tu będę następnym razem, to tego banku już tu dawno nie będzie.

W niewielkim, niezbyt zadbanym zresztą holu stało kilka biurek, ale tylko za jednym siedziała recepcjonistka. Nie wyglądała na zbyt bystrą, więc na poczekaniu wymyśliłem jakąś historyjkę, żeby odciągnąć ją od biurka i dzięki temu móc zanurkować bezpiecznie w zaplecze – mogła mieć pod blatem ukryty interkom ostrzegawczy, który wypłoszyłby mi Wtorka spod nosa.

– Niech panią diabli... – udałem zniesmaczonego i zawstydzonego jednocześnie – Ale zanim przejdę do sprawy... ee... nie chcę być wścibski, czy niegrzeczny... ale na ścianie przy wejściu znajduje się pani karykatura.... Chyba nie byłaby z niej pani zadowolona...

Moja sztuka aktorska zaowocowała, gdyż recepcjonistka zadrżała.

– Co pan mówi?! – mówiła zaskoczona.

– Tam przy drzwiach... Chyba najlepiej, niech pani sama zobaczy... Trochę głupi mi coś takiergo opowiadać... – nie miałem nawet jak pochwalić się swoim sztucznym rumieńcem zmieszania na twarzy, którego tyle ćwiczyłem jak byłem mały, kiedy recepcjonistka niesiona jakimś wojowniczym instynktem ruszyła w stronę drzwi.

Jakiś instynkt wojowniczy? Czyliż istnieje więcej niż jeden instynkt wojowniczy? Zaprawdę, niezdolnam do zrozumienia, po cóż zaimek nieokreślony Autor zamieścił...

– No co pan wygaduje? Przecież tu nie ma nic narysowanego... Zaraz, zaraz! Gdzie pan się podział?! Tam nie wolno wchodzić!

Na zaplecze wdarłem się, kiedy tylko recepcjonistka zniknęła mi za plecami. Teraz wystarczyło poszukać gabinetu szefa, prezesa czy kogo tam. Miałem niewiele czasu, ale...

Bingo.

Drzwi podpisane „szef” nie były zamknięte. Za nimi znajdował się nieduży pokój z biurkiem i wstawionym za nim ogromnym fotelem. Przy ścianach stały regały z teczkami. Wszedłem głęboko, stojąc naprzeciw biurka. Gdzie jest szef? Czyżbym się...

Albowiem należy dokładnie zlokalizować, gdzie narrator stanął. Istotne ma to znaczenie dla biegu wydarzeń, by opis sięgał szczegółów i nie dawał Czytelnikowi pola wyobraźni. Najlepszy to sposób, by zrazić do utworu, znudzić i zmęczyć.

– W zasadzie mógłbym ci się wymknąć teraz i przepaść raz na zawsze, ale to już chyba nie ma sensu. – rozległ się za mną głos.

Stanisław Wtorek stał z tyłu, chowając się za otwartymi drzwiami przy ścianie. Wyglądał identycznie jak na zdjęciu. Był młody, niewysoki o nieco dziewczęcych rysach twarzy. Niewielki nos nosił ślady złamania – zapewne stało się to w chwili śmiertelnego dla ciała wypadku. Ubrany był w szary garnitur w paski.

– Przyszedłeś tu, żeby mnie stąd wziąć, prawda? Alina mnie ostrzegła. – Stanisław odszedł od ściany i stanął po przeciwnej stroni biurka, tam, gdzie miał zwyczaj siadać szef.

– Zgadza się. – machnąłem mu legitymacją przed nosem – Biuro Wydziału do spraw Nielegalnych Emigracji. Pójdziesz ze mną i...

– Daruj sobie. Nie będę stawiał oporu, możesz mnie stąd wziąć. I to jak najdalej. – powiedział, niezbyt przejmując się swoją niekomfortową sytuacją. – Nie tak to sobie wyobrażałem...

– Nie tak? – Postanowiłem na chwilę wstrzymać się z aresztowaniem. Może opowie mi, co go tu ściągnęło. – A czego oczekujesz od Piekła?

Usiadł bokiem na biurku i mówiąc patrzył mi prosto w oczy.

– Byłem młody. Miałem wszystko – szczęśliwie zarobione pieniądze, najpierw mnóstwo adoratorek potem kochającą żonę. Żyłem jak król... Fortunę zyskałem szczęściem. I wtedy przyszedł wypadek. Nagle, bezboleśnie – jak chyba chciałby każdy. I wylądowałem w Niebie. Nie grzeszyłem, a smak ciężkiego życia poznałem zanim wygrałem w kasynie. Niebo było dla mnie.

– No to dlaczego uciekłeś tutaj? Co ciebie tu ciągnęło? – słuchałem go uważnie.

– Uczciwość. – walnął prosto w twarz.

– Co?!

– Wiesz, na czym polega wiara? Fundamentem wiary jest to, że niepotwierdzone nigdy naukowo i racjnalnie dogmaty są dla ciebie tak samo oczywiste jak fakty. Ja tak wierzyłem. Wierzyłem, że Bóg jest jakimś wszechmocnym duchem tego całego wszechświata, natchnieniem życia i jego stwórcą, którego człowiek nie zdoła pojąć, ale o którego boskości będzie mógł się przekonać... Tak samo wierzyłem w wieczne Szczęście, że nigdy nie poznam jego źródła. – zaczął z nową energią w głosie. – Tymczasem trafiłem do Nieba... I co się okazało? Szczęście bierze się z Narkotyku, cholera, który w działaniu jest identyczny do tych, czym codziennie szprycują się miliardy ludzi na ziemi! Nie było w tym nic nadludzkiego, zwyczajny narkotyk! Wiara, będąca zaprzeczeniem ludzkości przemieniła się w bluźnierstwo boskości! A zatem, skoro źródło Szczęścia nie jest niczym niezrouzmiałym dla ludzi... Kim jest Bóg? Duch, ktrego uznawałem, za coś niepojętego, miał być człowiekiem? Przedstawielem jakiejś obcej cywilizacji? Ale na pewno nie tym wszechmocnym duchem, w którego tak gorąco wierzyłem! Nie chciałem go oglądać. Czułem się oszukany. Zbiegłem więc do Piekła – cierpienie ma wymiar o wiele bardziej bliski człowiekowi niż szczęście. Przypadkiem spotkałem Alinę, ona pomogła mi wydostać się. Założyłem ten bank cierpień – ludzie przychodzili tutaj, żeby zostawić sowje troski. W nagrodę miałem im sprowazać tego boskiego narkotyku... Wiara ich tak oszukała... Musieli zaznać sprawiedliwości. Skoro bajka w dobre i złe uczynki była bujdą, oni nie są niczemu winni. Szmugiel chciałem rozpocząć za jakiś czas... I nawet nie pytaj, jak. Nie powiem ci.

Nastąpiła chwila mileczenia.

– Nawet to miejsce... to niest Piekło. Nie ma Nieba, Piekła. Może jestem po prostu na jakiejś planecie...

Nadal nic nie mówiłem. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, co powiedzieć, ale i niewiele mnie to wtedy obchodziło. W końcu postanowiłem zakonczyć to spotkanie.

– O takich tematach, sobie pomówisz z Aniołami w Ambasadzie. Ja mam cię tam tylko odprowadzić... dasz sam rączki, czy mam użyć paralizatora?

Popatrzył chwile mi w oczy, po czym wyciągnął obie ręce do przodu.

Podczas ekstradycji nie stawiał oporów. W ręce Aniołów oddałem go dwie godziny później. Nie wiem dlaczego, ale opowieść Stanisława Wtorka podziałała na mnie smutno. Nie odezwałem się, kiedy piękna Anielica dawała mi do podpisania kwit odbioru nagrody. Nawet nie kryłem się przed nią z obleśnym ogonem i kiedy z szerokim uśmiechem na twarzy wydała mi kopertę z nagrodą w środku, byłem pochmurny. Kopertę schowałem do kieszeni i bez słowa wyszedłem na zewnątrz.

Mowa polska trudna jest. Wszak nie można było rzec prosto, że u narratora opowieść wywołała smutek, jakże banalnie by brzmiała fraza tak prosta a oczywista....

Wróciłem do biura. Sekretarki już nie było, zostało po niej tylko kilka sztucznych zębów – zmarła na fotelu dentystycznym podczas zabiegu ekstrakcji... no, wyrywania po prostu, tak więc czasami mogłem natknąc się na jakiś fragment uzębienia.

Biedna ta sekretarka, jakże biedna! Żal ściska mi serce, oto bowiem znikła sekretarka owa z piekła, umarła po raz drugi, wszak rzekł już poeta, że „nigdy dość się nie umiera”. Prawdziwie rzekł. A jednak pytanie pozostaje o znaczenie losów sekretarki dla fabuły. I dlaczego, ach, dlaczego umarła tak nędznie na dentystycznym fotelu? I dlaczego w ogóle umarła? I czemuż dusza dbać musi o zęby? Azaliż taką mękę jej przeznaczono? Jaki grzech karę tak okrutną wywołuje?

Zaprawdę, w opowieści tej nieciągłość znać...

– A co mnie boli, w takim razie? – pomyślałem, siadając na fotelu w biurze i patrząc za okno. – Nad tym, że to wszystko dookoła mnie... To całe piekło, te tabuny cierpiących dusz na zewnątrz, ta chmura siarki... Aniołowie... Bóg... to wszystko nieprawda? Kłamstwo?

Myślałem długo. Nie kręciłem się na fotelu. Nie machałem ogonem. Było cicho. Po prostu myślałem.

Aż zadzwonił telefon.

– Pan Adam? – rozpoznałem głos Archanioła Gustawa. – Witam.

– Wzajemnie.

– W imieniu Zastępu Świętych, Aniołów i Dusz Niebiańskich i swoim własnym, chciałbym podziękować panu za skuteczne odnalezienie zbiegłych dusz i...

– Daruj sobie... Gustaw. – przerwałem mu i już chciałem odkładać słuchawkę, ale Gustaw zmienił temat. I ton głosu.

– Jako podziękowanie nasz Chór Anielski miał ci zaśpiewać "Money", podobno lubiłeś to, ale chyba nie bardzo masz ochoty, nie?

– Tak jakoś...

– Umiem czytać w myślach nawet na odległość. A u ciebie widzę wątpliwości... Przejąłeś się tym, co mówił Wtorek? Wiesz, że oddelegowaliśmy z powrotem do Piekła? Nie był godzien. Wiesz dlaczego? Bo zwątpił. Mówię to tobie w tajemnicy, ale ty i tak jesteś już w Piekle, więc i tak nie masz z kim się tą informacjądzielić. A więc Eliksir Szczęścia nie istnieje – nawet nie wiem, co to ohydztwo tam Urząd Celny dolewa, ale pewnie mają pełno zabawy widząc, że dusze to piją. To ostateczny test wiary – chodzi o to, żeby sprawdzić Wiarę. Bo widzisz... Niebo to nie jest miejsce. Niebo to stan ducha, stan samopoczucia – i to się liczy. Człowiek naprawdę wierzący nie miałby nic przeciwko temu, gdyby Szczęście dałby mu ten niebiański napój. Wierzyłby, że to dar boski, nie traktował jak oszustwo. Wtorek był jak dzieciak, który obraził się na rodziców za to, że święty Mikołaj nie schodzi z komina, łapiesz?

– Łapię...

– No właśnie! Wtorek oczekiwał czegoś nadzwyczajnego, nadludzkiego, boskiego źródła Szczęścią. Ale kiedy Bóg wystawił go na ostateczną próbę wiary, nawalił. I szlag go trafił, krótko mówiąc, bo właśne oczekuje na kolejkę do.. zaraz, gdzieś to miałem zapisane... no, nieważne zreszta, ale Belfegor pewnie będzie łaskotał mu stopy. Wtorek nie był jeszcze najgorszy, za życia potrafił dostrzec boskich rzeczy w zwykłych, ziemskich sprawach.

„Za życia potrafił dostrzec boskie rzeczy”, jak nakazuje Święta Norma Deklinacyjna języka naszego ojczystego.

Ale są gorsi ludzie, dla których rozwój wiedzy – jak na przykład odkrywanie części składowych atomów! – to dowód przeciwko istnieniu Boga!

– Chyba nie rozumiem ciebie...

Powiada człek zazwyczaj: „Chyba cię nie rozumiem”.

– Heh... Ci ludzie, dla których rozwój nauki, jak odkrywanie nowych części składowych jąder, świadczy przeciwko istneniu Bogu a dowodzi wszechmocy rozumu nie wytłumaczą ci, dlaczego elektrony krążą wokół jądra atomowego.

Oto widzę, jak Autor leniwy, pociąwszy zdanie, by lepiej myśl wyrażało, osiągnął efekt zgoła przeciwny, albowiem nie przeczytał po raz drugi, błędów nie poprawił, spójników i znaków interpunkcyjnych nie dodał w miejscach koniecznych.

Grzech to jest, grzech lenistwa i nieumiłowania tworu własnego...

Powiedzą ci – krążą, bo mają przeciwne ładunki, a te odpychają się. Ale co sprawiło, że przeciwne ładunki odpychają się? Skąd ta właściwość? Skąd się biorą ładunki? Bóg to siła, która każe tym wszystkim reakcjom przebiegać zgodne z planem. Nauka może jedynie nazywać dzieło boskie, pomyśl nad tym. Nawet gdybyś próbował wytłumaczyć przyciąganie się tych ładunków schodząc do coraz niższych składowych elektronów, jedno pytanie będzie bez odpowiedzi – co sprawiło, że te małe części składowe złączyły się ze sobą w taki sposób, że powstał elektron?

Poczułem przyjemne uczucie odrętwienia biegnące wzdłuż kręgosłupa.

Zaprawdę odrzekną ludzie ci, co w nauce pokładają wiarę wbrew boskim przykazaniom: Choć nauka nie zna jeszcze przyczyny, nadejdzie chwila, gdy poznamy, czemu ładunki przeciwne przyciągają się, a jednorodne odpychają. Nie będzie to wszakże dowodem na istnienie Boga, lecz jedynie świadectwem niewiedzy nauki nam współczesnej. Jakiż to zatem argument?

– Powiedz mi jeszcze... to prawda, że możemy być na innej planecie...? Tak mi mówił Wtorek... – To wszystko było... niesamowite.

– Phi... Ja wierzę, że jestem w Niebie, obojętnie czy jestem w jakimś abstrakcyjnym miejscu którego nikt nigdy nie wskaże na mapie, czy na innej planecie. Co zmienia to, czy Piekło czy Niebo może być jakąś planetą? Może Chrystus mówiąc "Niebo" i "Piekło" miał na myśli planetę właśnie? W czasach, w których żył Chrystus – który dysponował wiedzą ponadczasową, bo był boskim Synem – ludzie nie byli zbyt wykształceni, często nie wiedzieli, co się dzieje w sąsiednim mieście. Tymczasem Chrystus wyszedł do wszystkich, musiał więc mówić tak, by go rozumiał każdy – od parobka po pana. A w tamtych czasach ludzie nie wiedzieliby chyba co to "planeta". Słowo "planeta" czy odpowiadające "planecie" chyba nie istniało, chociaż nie dam sobie skrzydeł uciąć. Chrystus mógł nazwać to więc inaczej – Niebo. Niebo, było czymś, co ludzie widzieli i znali dobrze. Było odpowiednikiem, fakt, że mocno skondensowanym, naszego kosmosu. Może gdyby Chrystus zszedł na Ziemię dzisiaj, nazwąłby to planetą? Ale nikt później nie schodził na Ziemię, by aktualizować Pismo do poziomu wiedzy kolejnych pokoleń! Zwróć uwagę, że Chrystus mówił "Moje królestwo nie jest z tego świata". Może dzisiaj, jak wiemu, że istnieją inne światy, możemy Jego słowa traktować dosłownie? Jeśli to prawda, jesteśmy na planecie, to jedno jest pewne: ludzie niewierzący nigdy tej planety nie odkryją. Nigdy

Nastąpiła chwila przerwy. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Droga do Szczęścia była dla mnie taka łatwa... A ją zmarnowałem. Ale zobaczyłem to teraz. – Dobra, dosyć rewelacji na dziś. Robota i drinki czekają. Jeszcze raz dzięki za ząłatwioną robotę... i na razie. Niech cię diabli. – I się rozłaczył.

Co o tym myśleć? Po co w ogóle wam tą historię przytaczam? Nie wiem... Może nie chcę, żebyście znaleźli się tu ze mną?

Wyciągnąłem się na krześle najwięcej jak tylko mogłem. Wentylator pod sufitem mącił gorące powietrze.

Sięgnąłem do kieszeni, szukając paczki papierosów – dzisiaj jeszcze nie próbowałem palić. Namacałem kopertę z nagrodą, jaką dostałem w rajskiej ambasadzie. Wyciągnąłem ją i otworzyłem. "Przeputka na 1 paczkę papiersów. Przylep do opakowania i zapal papierosa, by poczuć smak tytoniu.". Wyrzuciłem ją przez okno.

Kiedy stałem w przy otwartych okiennicach, wąchając upalne powietrze, miałem wrażenie, że w kąciku oka przemknął mi Gustaw.

Dziwny to anioł, co w kąciku oka przemyka... Jakże się zmieścił tam ze skrzydłami?

Dziwna dusza owa potępiona, co wącha powietrze gorące. Lecz cóż my, żywi, o duszach wiemy?

Chyba się uśmiechał.

 

No, dość wygłupów ze stylizacją. Teraz sobie pogadam.

Przede wszystkim, prezentowany utwór koszmarnie się czyta, Szanowny Autorze. A koszmar ten wynika z wysiłku, jaki należy poświęcić na zrozumienie, co miałeś na myśli, gdy napisałeś, co napisałeś. Nie wytykałam wszystkich błędów, bo są powtarzalne, niemniej jest tego sporo. Literówki, błędy leksyki i deklinacji – łatwe do uniknięcia, gdyby sobie zadać trochę trudu i przeczytać więcej niż raz, co się napisało. Oczywiście, Ty sobie nie zadałeś, Autorze. Nie przeczytałeś ani razu, nie przepuściłeś przez automatyczny słownik, by uniknąć np. „papiersów” lub „przeputki”.

Nie literówki jednak przeszkadzają w czytaniu, ani też błędy leksyki lub deklinacji. To język jest drewniany, sztuczny boleśnie i nienaturalny składniowo. Widać po nim, Autorze, że z trudem przekazuje, co masz na myśli – świadczy o tym właśnie kulawa składnia i udziwnione sformułowania. Przegadujesz również, zbyt dokładnie, bez sugestywności prowadząc opis. Niepotrzebnie. Ten sztuczny, napuszony styl wypowiedzi męczy, choć, jak mi się zdaje, chciałeś stylizować na mowę potoczną. Ale brak Ci luzu. Po prostu.

Znać również po utworze, że nie do końca zweryfikowałeś pomysł. Niespójności w zachowaniu taksówkarza, który najpierw narratora informuje, czym jest Bank Cierpień, a potem prosi, by mu narrator o tym banku opowiedział, to jedno z takich potknięć. Sekretarka, która umiera, choć to piekło, gdzie pośmiertnie przebywają dusze, wymaga również albo uzasadnienia, albo jeszcze lepiej, usunięcia z tekstu, bo niczego do fabuły lub zrozumienia świata przedstawionego nie wnosi. Roli ogona, który tak stresuje jego posiadacza, również nie pojmuję. Ot, kolejny element, którego istotność jest problematyczna...

I dlaczego ani taksówkarz, ani sekretarka nie sprawiają wrażenia, jakby przechodzili piekielne męki. Co zatem robią w piekle, pracują? Kim są, skąd się wzięli, dlaczego znaleźli się w piekle... No, coś nie do końca się klei w świecie przedstawionym...

No, i w końcu fabuła, w której wszystko się narratorowi-bohaterowi udaje od razu, nudna jest zwyczajnie, bo pozbawiona napięcia. Urzędnik dostał zlecenie, poszedł, wykonał, odebrał nagrodę. I co? I nic! Wzruszenie ramion, to najsilniejsza reakcja, jakiej można oczekiwać po odbiorcy.

Temat wziąłeś nienowy, Autorze, ostatnio nawet modny – istnieje chyba trend jakiś, by opowiadania z piekła rodem, na motywach biblijnych czy religijnych pisać. U mnie wątpliwość budzi kwestia, czemu duszę poddaje się w Niebie próbie wiary, skoro dogmat mówi, że próbą tą jest właśnie życie na ziemi, życie doczesne, a Niebo to nagroda za pomyślne przejście próby. Słaba jednak jestem w religijne klocki, oceniać zatem koncepcji nie będę pod kątem oryginalności, ujęcia doktryny, etc. Zda mi się, że niezbyt głęboko sondowałeś kwestię, ale nie moja to rzecz. Za to ocenić mogę wykonanie. I muszę powiedzieć, że realizacja słaba, choć miejscami widać, że wpadałeś na niezłe pomysły – do takich zaliczam karę dla palacza albo powitanie, jakie obowiązuje w piekle. Całość jednak ani bawi, ani cieszy przy lekturze – bo rozłazi się spójność, a tekst ciężko przyswoić z powodu języka.

Cóż mam Ci zatem poradzić, Autorze? Czytaj dużo. Kanonu, gdzie literatura z najwyższej półki jest. I obserwuj, jak ludzie mówią, a jak piszą. I myśl nad koncepcją kreatywną, zadając sobie podstawowe pytania: dlaczego tak, skąd to się wzięło, z czego wynika, etc. A potem pozwól, by tekst leżał w szufladzie lub na dysku, ukryty przez wiele dni, może nawet tygodni. Aż go zapomnisz. A wtedy każ przeczytać go na głos komuś innemu i słuchaj, co napisałeś. Usłyszysz to wszystko, co dla mnie, jako odbiorcy, jest oczywiste – usłyszysz język, jakim piszesz. Nie sądzę, aby to było przyjemne doznanie.

Jeżeli jednak przebrniesz, potraktuj to jako przepustkę do dalszego pisania. Uważniej jednak, bez pośpiechu, który kładzie pomysł, bez niedoróbek. I może wówczas uda Ci się nie znudzić Czytelnika, Autorze...

 

Gadulissima

 


< 24 >