Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje (4)

 

 


Straszna książka

 

okladka

Do końca życia chyba nie przestanę czytać książek dla dzieci. Z różnych powodów: najpierw czytałam dla siebie, teraz dla córki, w przyszłości zapewne dla wnuka. Ale czy jakikolwiek dorosły wyrósł z literatury dziecięcej lub młodzieżowej? Czy to nie tak, że powracamy do literatury bezpiecznej, bo znanej, oswojonej? Wszelkiej maści baśnie i bajki, mity i legendy – to nasze pierwsze spotkanie ze słowem pisanym, baza, na której budujemy swoje zainteresowania przyszłym gatunkiem książek czytanych w późniejszych latach.

Niektórzy wyrastają z bajek i wpadają w szpony mainstreamu, a niektórzy, jak ja, pozostają w świecie szeroko pojętych fantazji.

Oddaję się chwalebnej w moim mniemaniu misji zaszczepienia córce takiego poglądu na książki, by chciała pozostać w moim świecie. No w końcu ktoś tę masę papieru zalegającego na półkach musi odziedziczyć i wolałabym, by nie zbierał się tam tylko kurz.

W związku z tym czeszę rynek w poszukiwaniu dobrych powieści dla dzieci. I tak w moje ręce wpadła książka kompletnie mi nieznanego niemieckiego pisarza Kaia Meyera. Z notki biograficznej wynika, że ten trzydziestosiedmioletni autor napisał do tej pory już czterdzieści pięć powieści! (I pisze dalej!) Jest bardzo popularny w Niemczech, łączny nakład jego książek przekroczył tam półtora miliona egzemplarzy. Założyłam zatem, że nie stracę czasu podczas lektury pierwszego tomu dziesięcioczęściowej serii „Siedem pieczęci” – „Powrót czarnoksiężnika”.

Założyłam słusznie: lekturę odbywałam na głos, czytając córce do poduszki, w zamierzeniu jeden rozdział co wieczór. I to akurat zamierzenie w sferze zamysłu pozostało. Załapałyśmy obie takiego bakcyla, że chrypiąc i rzężąc wręcz, odczuwając suchość w gardle, przeczytałam książkę w trzy wieczory.

Historia dla dorosłych banalna: bawiące się dzieci, nagłe pojawienie się obcego (w tym wypadku obcej) w mieście, wiedźmy, czary, artefakt. Dzieci okazują się odważne ponad miarę, wiedźmy okrutne, artefakt potężny. Czyli: do znudzenia tak samo.

Ale... Czytelnikiem nie jestem tak naprawdę ja, czytelnikiem jest dziecko, dla którego spotkanie z wiedźmą i okrucieństwem pozostawało do tej pory w świecie baśni. Jakaś piękna księżniczka, cudownej urody królewicz, czarownica zła i brzydka, świat z gatunku neverland – za siedmioma górami, za siedmioma morzami, czyli nigdzie – to wszystko dzieciaki już znają i lubią. A teraz spotykają się w realnym miejscu, tu konkretnie w niewielkim miasteczku Giebelstein z paroma domami na krzyż, sklepem, kościołem i herbaciarnią. Wiedźmy nie są stare i brzydkie. Wręcz przeciwnie: przepiękne, dwudziestoparoletnie laski w miniówach z torebkami z krokodylej skóry.

Okrucieństwo to nie kawałek zatrutego jabłka czy kłujące wrzeciono, lecz uwodzicielski głos: jaki jesteś miły, szkoda, że nie przeżyjesz nawet godziny...

Dzieci lubią się bać. Oczywiście wtulone w bezpieczne ramiona rodzica. Oczywiście w granicach rozsądku. I Meyer tej granicy nie przekroczył. Dawkuje strach, młodociany czytelnik nie jest bombardowany potęgującymi grozę opisami, te „straszne” rzeczy są podawane w takiej formie i w takich miejscach, że przeczytania następnego zdania łagodzi momentalnie wydźwięk poprzedniego. I tak moim zdaniem być powinno.

Główni bohaterowie, dwunastoletni Kira, Liza i Nils, to fajne postaci. Dzieciaki na wskroś normalne. Ładne wewnętrznie, pozbawione złych cech, ale nie aniołkowate. Trochę pracowite, a trochę leniwe. Rozrabiające umiarkowanie, ale nie safandułowate. Odważne, lecz nie ryzykanci. No i najważniejsze: pozbawione postawy moralizatorskiej.

I całe szczęście. Najbardziej w książkach dla dzieci nienawidzę dydaktycznego smrodku.

Wracając do poprzedniej myśli, o postaciach: jest z kim się utożsamiać. Mojej ośmioletniej córce nie przeszkadzało, że Kira (to na niej skupia się akcja) jest parę lat od niej starsza.

Warto też powiedzieć co nieco o szacie graficznej. Piękne wydanie, zafoliowane, w twardej oprawie, z cudnymi ilustracjami (żałuję tylko, że czarno-białymi), wielką czcionką i na dobrej jakości papierze. Ta książka przetrwa wiele czytań.

A ja już mam zamówienie na głośną lekturę kolejnej części. Moja córka z rozjaśnionymi uśmiechem oczami prosi: poczytaj mi, mamo. Taka straszna książka...

 

Karolina Wiśniewska

 

Kai Meyer

Powrót czarnoksiężnika (tom I serii Siedem pieczęci)

Tłum: Magdalena Michalik

Videograf II, 2006

Stron: 152

Cena: 19,90


Okropne ptaszysko

 

okladka

No i jestem po lekturze drugiej części cyklu „Siedem pieczęci” Kaia Meyera.

Przed momentem recenzowałam część pierwszą, „Powrót czarnoksiężnika”, i w zasadzie podtrzymuję wszystko dobre, co o książce powiedziałam.

Jest i strach, umiejętnie dawkowany, jest i ciekawy pomysł na straszenie, jest i piękne wydanie. (Swoją drogą ładnie będzie na półce wyglądać cały cykl z tym estetycznym designem.)

Warto powiedzieć co nieco o treści: do trójki przyjaciół, Kiry, Lizy i Nilsa, dołącza Chryzostom Złotousty, potocznie nazywany Chryzkiem, przystojny, czarniawy chłopiec w wieku lat dwunastu, noszący się wyłącznie na czarno. Poznałam go już w „Powrocie czarnoksiężnika”, lecz tam odegrał jeszcze zbyt poślednią rolę, bym zajmowała się jego opisem. Tu, w „Czarnym bocianie” wyrasta na równorzędnego partnera pozostałych, a dodatkowo staje się przyczyną rozterek sercowych dziewczynek.

Dzieci zostały naznaczone piętnem Siedmiu Pieczęci, o których nie chcę opowiadać zbyt wiele, by nie spoilerować tomu pierwszego. Dość powiedzieć, że piętno przyciąga teraz do nich złe moce, z którymi muszą walczyć.

I taka zła moc pojawia się w Giebelstein, a konkretnie w zrujnowanym hotelu – własności rodziców Lizy i Nilsa. Scenografia akurat w sam raz do horroru, jaki przeżyją dwunastolatki.

Meyer ma ciekawe pomysły, nie wykorzystuje ogranych schematów, demony w jego wykonaniu są jednocześnie i przerażające, i na tyle znane, żeby młodociani czytelnicy potrafili sobie je zwizualizować. Na przykład pod postacią czarnego bociana: ogromnego, ponad trzymetrowego, z potężnym, krwistoczerwonym dziobem i pazurami, które drą deski tak łatwo jak masło. Żadnych nieprawdopodobnego śluzu cieknącego z pyska, ognia gorejącego, ośmiu łap czy mordy wprost z kosmosu.

I znowu dzieci muszą stanąć przeciwko złu, wypędzić je z miasteczka, by innym mieszkańcom żyło się spokojnie. Zło budzi grozę, jest bardzo niebezpieczne, jednak zostało tak opisane, by minimalnie przerazić czytelnika, potraktowane powierzchownie. To nasza wyobraźnia, dorosłych, potrafi dopowiedzieć całą resztę.

Spodobał mi się pomysł, jaki zastosował autor w dotychczasowych częściach: dorośli osobnicy, rodzice dzieciaków i pozostali mieszkańcy miasteczka są ukazani li i wyłącznie przez pryzmat małoletnich bohaterów, w ich rozmowach, ewentualnie narratorskich komentarzach. Sami nie są bohaterami opowiadanych historii. Jedynie ciocia Kiry, Kasandra, stanowi wyjątek, jest jedynym łącznikiem między światem dorosłych a światem dzieci.

Przede mną jeszcze osiem części cyklu, mam nadzieję, że autor utrzyma poziom i kolejne tomy będzie mi się czytało równie przyjemnie.

 

Karolina Wiśniewska

 

Kai Meyer

Czarny bocian (tom II serii Siedem pieczęci)

Tłum: Magdalena Michalik

Videograf II, 2006

Stron: 136

Cena: 19,90


Galopem przez konwencje

 

okladka

Drugi tom „Kronik Hjörwardu” wzruszył mnie i zachwycił, gdym go tylko ujrzała. O połowę krótszy od pierwszego, nad którym łzy rzęsiste roniłam, brnąc przez ciągnące się jak guma arabska akapity i setki nazw własnych! Autor się zlitował, chwała autorowi! – krzyczała dusza moja.

A potem dusza zaczęła czytać... i wątpić. I truchleć.

Wiadomo – coś na kształt fabuły w powieści być powinno. W „Wojowniku wielkiej ciemności” jest ona równie skomplikowana co konstrukcja cepa. Zła królowa przybywa znikąd, czaruje i przejmuje tron z błogosławieństwem inwentarza; dobry król ucieka, lecz w myśl zasady you can run, but you can’t hide przedstawiciele nowej władzy i tak go dopadają. Z rzezi niewiniątek żywcem wychodzi jeno księżniczka Arjata, dorastające dziewczę z gatunku pyskatych, i książę Trogwar, dzieckiem w kołysce będący. Łba hydrze co prawda nie urwał, centaurów również nie zdusił, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią, że jeszcze się zdąży wykazać. Jak to zwykle bywa, ci, którzy ocaleli, łakną zemsty jak kania dżdżu, lecz chwili spokoju zaznać nie mogą, czując gorący oddech wroga na karku. Rozdzieleni przez okrutny los (a jakże), Arjata i Trogwar ruszają każde własną drogą. I tak dalej, w ten sam deseń, zgodnie ze starym, wielokrotnie sprawdzonym schematem, aż do w 100% przewidywalnego zakończenia.

Podstawową cechą „Wojownika wielkiej ciemności” jest z pewnością dynamika. Scena goni scenę. Bohaterowie albo walczą, albo uciekają przed pościgiem, rzadko kiedy znajdując czas na odpoczynek. Trudno nie ulec wrażeniu, że akcja powieści galopuje w dół po stromym zboczu, ryzykując co najmniej skręcenie karku, a czytelnik pędzi razem z nią. Po kroczących majestatycznie wydarzeniach w „Śmierci bogów”, imponującej i przytłaczającej epickim rozmachem, tempo części drugiej niektórych może oczarować, innych ogłuszyć. Do odnalezienia jakiejkolwiek głębi niezbędna jest jednak łopata i zestaw przysłowiowych świec, a i tak za efekt poszukiwań nie ręczę.

Gdzieś w tej bezdennej kotłowaninie wydarzeń plączą się bohaterowie – w końcu ktoś musi uciekać, gonić, bić, rzucać czary czy doprowadzać do ruiny kolejne miejsca akcji. Klasyczni, schematyczni, przewidywalni od początku do końca i zaledwie naszkicowani. Pełno ich, a jakoby nikogo nie było. Pomimo najszczerszych chęci nie wykrzesałam z siebie iskierki zainteresowania losami dyszącej żądzą zemsty Arjaty i szlachetnego Trogwara ani kogokolwiek innego spośród bohaterów pierwszo- i drugoplanowych. Coś na kształt nadziei pokładałam we Władczyni, autorowi jednak zabrakło pomysłu na tę postać, tajemniczą i groźną tylko z nazwy.

Tym, co w „Wojowniku...” drażniło mnie najbardziej, jest połączenie nazbyt prostego stylu z ogromem rekwizytów i schematów, po które sięgnął Pierumow. Za dużo fantasy w fantasy. Król i królowa, książę i księżniczka, czarodzieje i czarodziejki, źli i dobrzy bogowie, uczniowie i ich nauczyciele, wróżki, krasnoludy, trolle, elfy, tajemnicze zakony, morderczy wojownicy, uzurpatorzy, możnowładcy, starzy, ale jarzy wojacy, potwory światła i ciemności, smoki, ponure zamczyska, ukryte lochy, kręte uliczki, leśne ostępy, znamiona, śmiercionośne artefakty... Tradycja gatunku w pigułce, której połknięcie może grozić zadławieniem, opisana językiem tak prostym, że aż irytującym. Gdzie tu ekspresja? Gdzie giętkie słowo? Gdzie powiew świeżości w duszącej stęchliźnie?...

„Wojownika wielkiej ciemności” można polecić chyba tylko najbardziej zagorzałym fanom Nika Pierumowa, ewentualnie początkującym czytelnikom fantasy, którzy szukają książki lżejszej, łatwiejszej i krótszej niż „Władca Pierścieni”, a przy tym serwującej im na tacy kwintesencję klasycznych konwencji.

Konwencji, dodajmy, w nadmiarze wybitnie ciężkostrawnych.

 

Marta Kisiel

 

Nik Pierumow

Kroniki Hjörwardu: Wojownik wielkiej ciemności. Księga Arjaty i Trogwara

Tłum. Ewa Skórska

Prószyński i S-ka, 2006

Stron: 374

Cena: 39,90


Rara avis

 

okladka

Zbawicielem się nie rodzisz, zbawicielem się stajesz...

– Didier van Cauwelaert

 

Na księgarskich półkach literatura fantastyczna spoza obszaru twórczości anglojęzycznej jest zjawiskiem rzadkim. A jednak Videograf II poszperał po europejskich zasobach i wydał na polskim rynku trzecią już powieść Didiera an Cauwelaerta pt. „Ewangelia Jimmy’ego”.

Gdyby szacować książkę po tytule, pojawi się natychmiast nieuchronne skojarzenie z bestsellerowym „Kodem Leonarda da Vinci”. Ostatnio nazbyt wiele utworów kojarzy się z powieścią Dana Browna. Przyznam, że zasłużenie. W większości przypadków. Lecz nie w przypadku „Ewangelii Jimmy’ego”.

Oczywiście, początkowy akapit może zmylić. Skoro akcja zaczyna się współcześnie w Gabinecie Owalnym i już na pierwszej stronie pojawia się stwierdzenie: „No, to sklonowaliśmy Jezusa”, czego można się spodziewać?

Przede wszystkim trafnej refleksji na temat roli wiary w życiu człowieka. Kwestia wiary, religii i zbawienia to oś zagadnień, o jakich pisze francuski autor, z dojrzałością i głębią, jaka nigdy nie zaistniała choćby śladowo w amerykańskim bestsellerze. Duchowość ma ogromne znaczenie dla postaci pojawiających się na kartach powieści Cauwelaerta. Od wiary zależeć będzie los prezydenckiego doradcy medycznego – cynika i ateisty, nieoczekiwanie skonfrontowanego z klonem Zbawiciela. Wiara pozwala egzystować staremu kardynałowi, dogasającemu w watykańskim domu opieki dla księży. Ci dwaj ludzie będą mieli największy wpływ na czyściciela basenów, który w wieku lat trzydziestu (jakże inaczej?) dowiaduje się, że jest klonem Jezusa Chrystusa...

Jimmy Wood, tytułowy bohater powieści, nie jest wierzący. Nie jest nawet religijny. Nigdy nie myślał o Bogu, Bóg go nie obchodził. Żył nieciekawie, choć uczciwie. Zwyczajnie. Aż pewnego dnia okazało się, że jest nowym wcieleniem Zbawiciela i amerykański prezydent wiąże z nim wielkie nadzieje... I wtedy wiara i religia stała się dla niego problemem kluczowym. Opisując losy Jimmy’ego, Cauwelaert przedstawia dychotomię wiary i religii, człowieczeństwa i boskości... I wyraźnie upomina się o rozgraniczenie tego, co wewnętrzne, z tym, co kreowane jest na zewnątrz. Jedną z interesujących niezwykle i pomysłowych kwestii jest bowiem zagadnienie wizerunku.

Wizerunek będzie częstym motywem w losach tytułowego bohatera. Jego narodziny, jak utrzymują specjaliści od genetyki i klonowania, umożliwił pewien powszechnie znany wizerunek sprzed tysiącleci. W wielkim planie, jaki przygotowują dla Wooda sztab prezydencki, CIA i FBI, wizerunek ma również niebagatelne znaczenie, choć teraz chodzi o image medialny. Czyż jednak Zbawiciela trzeba „kreować”, szkolić, by mógł stanąć przed publicznością? Jak wiadomo, oryginałowi sprzed wieków wcale nie było to potrzebne. Czy zatem profesjonaliści od PR nie próbują się mieszać w kompetencje Boga?

Bóg jednak w „Ewangelii Jimmy’ego” nie pojawia się osobiście, niewiele się nawet o nim mówi. Również francuski autor nie stara się udzielić odpowiedzi na pytanie, czy Bóg istnieje. Albowiem podobnie, jak postaci powieści, także czytelnik pozostanie sam wobec tej kwestii...

I sam jest również Jimmy Wood. Pod tym względem przypomina on Zbawiciela Nikosa Kazantzakisa – podobieństwo dylematów, przeznaczonej roli, konieczność wyboru życiowego brzemienia, mogą sugerować, że powieść francuskiego autora inspirowana jest „Ostatnim kuszeniem Chrystusa” o wiele silniej niż „Kodem Leonarda da Vinci”.

Niemniej, choć „Ewangelia Jimmy’ego” sięga do tematyki wysokiej i poważnej, nie przytłacza powagą. Przeciwnie. Wymiar refleksji zrównoważony jest przez humor i to humor wysokiej próby. Cauwelaert, używając fantastyki bliskiego zasięgu, ośmiesza mechanizmy polityki i polityczną poprawność. Przedmiotem satyry są Stany Zjednoczone – gdy akcja trafia do Europy, do miejsc kultu takich, jak Lourdes, albo ośrodków wiary, jak Watykan, oceny autora są realistyczne i boleśnie ostre.

„Ewangelia Jimmy’ego” nie jest, jak może się wydawać na podstawie niniejszego omówienia, powieścią trudną w odbiorze. Przeciwnie. Lekkie pióro sprawia, że czyta się znakomicie i naprawdę niełatwo się oderwać od lektury. Ponieważ przy wszystkich warstwach, jest to nadal literatura, jaką zwykło się określać mianem lekkiej. I spełnia wszelkie postulaty beletrystyki – dynamiczna akcja, sensacja, interesujące kreacje postaci. Jednocześnie jest to powieść skłaniająca do przemyśleń, budząca refleksje. Zdecydowanie warta przeczytania – i to w celach właśnie rozrywkowych.

Jest bowiem „Ewangelia Jimmy’ego” czymś jeszcze. Namacalnym dowodem, że pojęcie literatury rozrywkowej utożsamianej z literaturą nie poruszającą głębszych treści, wymyślone zostało i rozpropagowane przez tych, którym nie wystarcza wyobraźni, dojrzałości lub talentu, by tworzyć coś więcej niż tekstowy muł, na wyrost nazywany beletrystyką.

 

Małgorzata Koczańska

 

Didier van Cauwelaert

Ewangelia Jimmy’ego

Tłum: Stanisław Rościcki

Videograf II, 2006

Stron: 314

Cena: 29,00


< 09 >