Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (3)

 

 


Morskie opowieści

 

okladka

Jakoś tak się złożyło, że do tego numeru Fahrenheita recenzuję w większości książki dziecięce. Wypada tylko się cieszyć, że tyle fantastycznych pozycji dla młodych czytelników znajduje się na księgarskich półkach.

Tym razem powieść, a właściwie pierwszy tom większej całości (nie doszłam, jak dużej), oznaczona „wiek: 10+” z bohaterami czternastoletnimi: „Wampiraci. Demony oceanu” Justina Sompera.

Maleńkie miasteczko w Zatoce Księżycowej, rok 2505, poziom wód podniósł się do tego stopnia, że mapa świata wygląda zupełnie inaczej. Bliźnięta Grace i Connor Tempestowie mieszkają wraz z ojcem w latarni morskiej. Nie są akceptowani w społeczeństwie miasteczka, Grace jest pyskata, dociekliwa i nad wyraz inteligentna, Connor najszybciej biega, najwyżej skacze, najdalej kopie piłkę. Słowem: dziwne dzieci. Ich historia jest niejasna i pełna tajemnic – ojciec za młodu wybył z Zatoki, a gdy po ponad roku wrócił, przytargał ze sobą zawiniątka z bliźniętami. Powiedział, że to jego dzieci i basta. Te podrosły i są całkiem do taty niepodobne, a też przejawiają owe dziwne skłonności do bycia inteligentną i silnym.

Ojciec latarnik usypia rodzeństwo od lat tą samą szantą: Opowiem ci o wampiratach... Grace i Connor słuchają piosenki traktującej o demonicznym statku z porwanymi żaglami, kapitanie z zasłoną na twarzy, za którą skrywa okropne oblicze, załodze złożonej z wampirów pożądających krwi bliźnich.

W sielską-anielską atmosferę wdziera się proza życia. Ojciec umiera, pozostawiając po sobie tylko długi. Do mieszkania Tempestów za chwilę wprowadzi się nowy latarnik, bank przejmie łódź ojca, a dzieci pójdą do sierocińca – ohydnej ochronki zarządzanej przez wstrętną babę.

Rodzeństwo postanawia uciec, kradną łódeczkę i pod osłoną nocy wypływają na ocean. Zaczyna się sztorm, któraś fala przewraca łódź, dzieci toną...

W ostatniej chwili zostają wyłowione z topieli, Connor trafia na pokład statku pirackiego, Grace – wampirackiego.

I tak rozpoczyna się historia dzielnego rodzeństwa. Rozdzielone, nie dające wiary w śmierć drugiego, samotne, muszą stawić czoła nowym wyzwaniom.

Książkę czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Fabuła prowadzona jest równolegle, jeden z rozdział z pozycji Connora, jeden – Grace. I właściwie nie byłoby się do czego przyczepić, jednak odczuwam pewien niedosyt.

Najpierw czas, w którym dzieje się akcja, rok 2505. Oprócz informacji o podniesionym poziomie oceanów żadne inne przesłanki nie wskazują, że bohaterowie poruszają się po świecie przyszłym. Równie dobrze może to być rok 2006, a nawet 1950. Ani jakichś opowieści o wodnej apokalipsie, ani zaawansowanej technologii.

Dalej: uboga scenografia. Zapyziałe miasteczko, pokłady dwóch statków, tawerna Mamy Kettle. Opisy bezbarwne, podane kompletnie bez emocji. Bohaterowie papierowi. Nie potrafiłam się utożsamić z rodzeństwem, ich rozpacz po stracie siebie nawzajem była jakaś taka... mało przekonująca. Podobnie wiara, że się odnajdą za jakiś czas.

Nie wszystkie zawieszone na ścianach strzelby wypaliły lub z tej ściany spadły. Ojciec, gdy pewnej nocy uśpił dzieci, uśmiechnął się znacząco i pomachał do statku, który pojawił się w zasięgu wzroku w oparach mgły. Czy był to statek wampiratów, czy jakiś zwyczajny?

Connor otrzymał od „swoich” piratów, jako łup z abordażu na inny okręt, medalion, który reaguje ciepłotą na myśl o ojcu i siostrze. Dlaczego – nie wiadomo.

Wszystkie postaci (z wyjątkiem jednej jedynej) są pozytywne, uczuciowe, szlachetne, aż do mdłości miłe. Czyny są równie szlachetne. Mimo że piraci dokonują napaści na inny statek, wszystko odbywa się bez rozlewu krwi, bez jednej ofiary śmiertelnej.

Tak, zdaję sobie sprawę, że to powieść dla młodzieży, więc krwi i okrucieństwa być nie powinno, ale nie przekonała mnie książka do siebie. Autor albo wybrał nie ten świat (wampiry kojarzą się z krwiożerczością, piraci stereotypowo powinni być tępi, łoić rum bez przerwy i łupić bliźnich bez litości), albo zamierza nam przekazać jakieś rewolucyjne pomysły w kolejnych częściach. Na razie jednak mu się to nie udało.

Powieść w moich oczach ratuje historia Grace. Wampiraci są zarysowani ciut barwniej. Opiekun dziewczynki, Lorcan Furey mimo bycia szlachetnym do bólu wampirem, szarmanckim, młodym mężczyzną, jest chyba najlepiej wyrysowaną postacią. Podobnie pomysł Uczty na wampirackim statku (co to, zdradzać nie będę, żeby nie spoilerować) – mam wrażenie, jakby Somperowi lepiej się te kawałki pisało, a historia Connora była na doczepkę.

Zatem nie przekreślam powieści totalnie, zaczekam na tom drugi, zobaczę, jak Somper poradził sobie z podźwignięciem tematu.

 

Karolina Wiśniewska

 

Justyn Somper

Wampiraci. Demony oceanu

Tłum: Piotr W. Cholewa

Nasza Księgarnia, 2006

Stron: 320

Cena: 24,90


Koontz marnotrawny

 

okladka

Napisać dobry horror to trudna sztuka. Trzeba bowiem sprawić, że przeciętny człowiek o przeciętnie wytrzymałych nerwach i w równie przeciętnych okolicznościach przyrody zastygnie w bezruchu nad książką, włos mu się zjeży tu i ówdzie, a krew w żyłach przyjmie formę gustownych kostek lodu. A wszystko za pomocą szeregu zwykłych liter – bez żadnych efektów dźwiękowych, pełznących cieni, gęstniejącego mroku ani lodowatych podmuchów. Tylko czytelnik i plik z pozoru niewinnych, zadrukowanych kartek.

Próbowało wielu, udało się nielicznym, zaś w ścisłej czołówce szczęśliwców od lat plasują się Graham Masterton, Stephen King i Dean R. Koontz. Ponieważ cenię sobie różnorodność tematów i konwencji, najchętniej sięgam po książki tego trzeciego autora – mieszanki horroru, thrillera, kryminału i science fiction, a nawet powieści gotyckiej, jak chociażby w rozpoczętej tomem „Syn marnotrawny” trylogii „Frankenstein”.

Punkt wyjścia stanowi założenie, że Mary Shelley się myliła. Doktor Frankenstein nie zginął z ręki stworzonego przez siebie monstrum, lecz żyje we współczesnym Nowym Orleanie i w zacisznym laboratorium pracuje nad nową, doskonałą rasą, która pewnego dnia wyprze rodzaj ludzki. Na trop naukowca wpada jego pierwszy twór – tytułowy bohater zwący się teraz Deukalionem – oraz dwoje detektywów ścigających sprawcę kilku makabrycznych morderstw. Wiadomo, żaden złowrogi spisek, nawet genialny, nie trwa wiecznie, zawsze się ktoś wtrąci i wszystko popsuje.

Książkę Koontza można określić jednym słowem – straszna, ewentualnie dwoma – naprawdę straszna. I nie dlatego, że mamy do czynienia z horrorem. Bynajmniej. Mamy do czynienia z horrorem tak słabym, że wolę nie myśleć o dwóch dalszych tomach. „Frankenstein” jest de facto scenariuszem serialu telewizyjnego przerobionym na powieść, a to, niestety, widać. Bardzo krótkie, najwyżej kilkustronicowe rozdziały nie pozwalają akcji się rozkręcić, nabrać tempa czy rozmachu, lecz tną ją na kawałeczki. Z jednej strony otrzymujemy szczegółowe i całkowicie zbędne opisy pomieszczeń – potrzebne scenografom, ale raczej nie czytelnikom – z drugiej zaś ledwo co zarysowane i boleśnie sztampowe postacie. Prawy i sprawiedliwy potwór, młoda, twarda policjantka zwalczająca przestępczość i z poświęceniem zajmująca się autystycznym bratem, zakochany w niej przystojny i wygadany partner, genialny, dystyngowany naukowiec o perwersyjnych skłonnościach... Zestawu dopełnia seria odwołań do horroru literackiego i filmowego, począwszy od „Frankensteina” i „Drakuli” Brama Stokera, na „Rodzinie Addamsów” kończąc. Sporo tego dobra, tylko napięcia jak na lekarstwo.

Jeśli zapomnieć, że „Syn marnotrawny” miał być horrorem, całość przed spaleniem na stosie ratuje humor. Na mistrza ciętej riposty wyrasta detektyw Michael Maddison, a tuż za nim w rankingu plasuje się sam narrator, co rusz wyzłośliwiający się na tematy dowolne. I chwała im obu, bo inaczej próba przebrnięcia przez trzysta stron wyjątkowo bzdurnej, pseudonaukowej paplaniny mogłaby się dla czytelnika zakończyć tragicznie, choćby kochał twórczość Deana Koontza na śmierć i życie.

Jak rzekł jeden z bohaterów, „cienka linia dzieli poważne mordercze działania od zwyczajnej błazenady”; jeszcze cieńsza – dobry horror od horroru niestrawnego. Tym razem mistrz grozy ową linię przeoczył i wszedł na pole minowe z osobiście popełnionym niewypałem pod pachą. I chyba ta forma, nomen omen, rozrywki przypadła mu do gustu, bo – co w nowym „Frankensteinie” najbardziej przerażające – ciąg dalszy nastąpi.

 

Marta Kisiel

 

Dean Koontz, Kevin J. Anderson

Frankenstein. Syn marnotrawny

Tłum. Anna Maria Nowak

Prószyński i S-ka, 2006

Stron: 296

Cena: 29,90


Spacer po Rzymie

 

okladka

Rzym to moloch, chaos i zgiełk. Wiedzą to zarówno rzymianie, jak i przybysze.(...) Turyści i światowcy przysięgają sobie, że ich noga nigdy tu już nie postanie – pół roku później znów jednak siedzą na Piazza Navona i popijają espresso. Powróciliby tu nawet, gdyby nie wrzucili monety do Fontanny Trevi.

Podobnie bywa z tubylcami. Najpierw mieszają Wieczne Miasto z błotem, bo znowu utknęli w jakimś gigantycznym korku, a już pół godziny później wysławiają je pod niebiosa: Rzym to przecież najpiękniejsza metropolia świata, najstarsza, najwytworniejsza, najsłynniejsza, najciekawsza. Wieczna. Potem zaś pada zdanie, które jest równie oczywiste, jak kolejny strajk: Roma é sempre Roma.

– Josef Imbach

 

Roma Aeterna to miasto pamiątek przeszłości, o czym informują wszystkie przewodniki. Miasto gdzie stoi Colosseum, gdzie panował Juliusz Cezar i Oktawian August, stolica Imperium Romanum, potem centrum nowożytnego chrześcijaństwa. Swoista ikona historii i kultury europejskiej, od czasów, gdy kultura ta dopiero wzrastała... Bo przecież, choć rodziła się w śródziemnomorskiej Helladzie, dojrzewała w Rzymie...

Niemniej, niewiele wiem o Wiecznym Mieście. Tyle, co przeczytałam w przewodnikach i zobaczyłam podczas jednej wizyty – reszta to wyobrażenia zaczerpnięte z literatury, głównie z beletrystyki. Czyli: nic nie wiem o Rzymie. Przyznaję się otwarcie: nie lubię historii, nie fascynuje mnie przeszłość, czytanie o epokach minionych uważam za marnowanie czasu (który przecież można przeznaczyć na czytanie literatury rozrywkowej) i zajęcie wybitnie nudne oraz nużące. W przerwy międzywyrazowe należy włożyć jeszcze dowolne, byle obraźliwe, a nawet wulgarne epitety – wówczas mój stosunek do historii będzie wyrażony w pełni.

Z takim nastawieniem recenzja książki „Książęta kościoła, artyści i kurtyzany” Josefa Imbacha powinna stanowić co najmniej oszczędne stwierdzenie, że jest to pozycja poznawcza, naukowa, napisana przez specjalistę i z całą pewnością dla miłośników historii. Czyli nie dla mnie. I tyle.

Nic bardziej mylnego. Oczywiście, jest to jak najbardziej książka, w której pojawia się historia, co więcej, książka bogata w historyczne fakty. Nie sposób pisać o Rzymie, nie wspominając o epokach minionych. Ale liczy się też, jak się o nich opowiada.

Josef Imbach nie będzie opowiadał linearnie, chronologia nie ogranicza go w żaden sposób. Jego książka zawiera mnóstwo anegdot, opowieści spoza głównego nurtu historii, nie ujętych w podręcznikach, szczególnie w podręcznikach szkolnych. Jednak to nie chronologii podporządkowana jest gawęda o Rzymie, lecz miejscom. Autor zabierze czytelnika na wycieczkę po współczesnym Wiecznym Mieście, pisząc o historii z dezynwolturą, na jaką może sobie pozwolić jedynie znawca. I może dlatego jest to książka tak urokliwa.

Zaczynając od wczesnego renesansu, czasu, gdy rozkwitała w Rzymie nauka i sztuka, a upadek moralny kościoła doczekał się opisów, opowiada Imbach o świętości i nierządzie, o obyczajach i mentalności ówczesnych rzymian. Szczególnie interesujące są opisy życia kobiet, noszących miano cortigiana onesta – i wyjaśnienie, dlaczego do dziś przetrwał jedynie jeden okaleczony napis nagrobny w kościele San Marco, choć Roma słynęła z kurtyzan. Poprowadzi nas autor również do siedziby Świętej Inkwizycji, klasztoru Santa Maria sopra Minewra, zajmowanej do dziś przez Domini canes, i opowie o podwalinach późniejszej inkwizycji, która niechlubnie zapisała się na kartach historii. I nie będzie to opowieść patetyczna, o, nie! Imbach zawiedzie nas także do słynnej Kaplicy Sykstyńskiej, nie po to jednak, by oglądać znane freski, lecz by dowiedzieć się, kim byli łowcy głów...

Nie sposób opisać wszystkiego. Fakty historyczne i epoki przenikają się wzajemnie w gawędzie Josefa Imbacha, bo tam, gdzie mówią kamienie, a nawet posągi, czas płynie inaczej i nielinearnie. Jak twierdzi sam autor: „historia Rzymu stanowi mozaikę niezliczonych wątków, które prawie nigdy do siebie nie pasują, a jednak są ze sobą nierozerwalnie związane”. Dość rzec, że ciekawostki o Wiecznym Mieście, anegdoty i opowieści historyczno-polityczne wypełniają szczelnie każdą kartę książki. Będzie nie tylko o najstarszych zawodach świata, a raczej nie tylko o tym, co się z pojęciem profesji tak opisanej kojarzy. Bo czyż równie stary nie jest zawód krawca lub kucharza? A kulinariom również sporo miejsca jest w książce poświęcone. Od zbyt drogich karczm, o których wspominają najdawniejsze przewodniki dla pielgrzymów, po lokale słynące z kuchni, do jakich zalicza się restauracja Alberta serwująca fettuccine; od historii kulinarnej konklawe, po lody Giollittiego Poznać będzie można również opowieści o sławnych archiwach Watykanu i o kompletnie nieznanym watykańskim prawie pracy. I o Swizzeri, choć podobno nie można powiedzieć nic nowego o najmniejszej armii świata. Wszyscy nawet wiedzą, że jej mundury zaprojektował Michał Anioł lub Giotti.. A właśnie, że nie...

Imbach, choć porządkuje opowieści w dość wyraźne zbiory tematyczne, wcale nie przejmuje się zakreślonymi tematykami. Obok opowieści o artystach, pojawiają się fakty polityczne dotyczące papieży, niejedna kurtyzana przewinie się w wątkach o Watykanie, a w opisach życia codziennego nieraz trafimy na wzmianki, które równie dobrze mogłyby pojawić się w zupełnie innych częściach. Nie ma to żadnego znaczenia – mozaika tworzy wyraźny i ciekawy obraz. Gawęda snuta podczas spaceru nie może mieć w Rzymie porządku chronologicznego, nie można również łatwo rozgraniczyć zagadnień. Imbach nie próbuje zresztą, jego książce nie przyświeca ambicja opracowania naukowo-badawczego, ani też cel stricte dydaktyczny. Za to stara się opowiedzieć o Romie nieznanej turystom, niewidocznej na zdjęciach w albumach i przewodnikach.

I takiej gawędy warto posłuchać. Niehistorycznej opowieści historycznej, ale interesującej i barwnej, pełnej dowcipu i swobody, i o niebo lepszej od niejednej beletrystycznej książki z akcją w Wiecznym Mieście.

Podobno na temat Rzymu powstało więcej książek niż dróg, które do niego prowadzą. Gdyby metaforycznie porównać właśnie drogi do Rzymu i książki o Rzymie, to „Książęta kościoła, artyści i kurtyzany” byłyby krętą, wąską ścieżką, prowadzącą w ciemne zakamarki, zaułki, ukryte dzielnice... Niekiedy warto przejść taki szlak.

 

Małgorzata Koczańska

 

Josef Imbach

Książęta, kościoła, artyści i kurtyzany

Seria: Historia tradycja

Tłum. Małgorzata Słabicka

Wydawnictwo Dolnośląskie, 2005

Stron: 296

Cena: 29,90


Nudne jest życie wampira

 

okladka

Źle się dzieje, gdy dziecko nie ma kontaktu z rówieśnikami, a całe swoje dzieciństwo i czas dojrzewania spędza wśród dorosłych. To ostatnie stymuluje wprawdzie rozwój intelektualny, ale konsekwencje tego pierwszego mogą być odczuwalne przez całe życie. W ten czy inny sposób. Wielu z nas miało w dzieciństwie wymyślonego przyjaciela, jednak na ogół nie był dla nas jedynym towarzyszem zabaw, była szkoła, podwórko, jacyś kuzyni. Dla tych, którzy czuli się bardzo samotni, może odrzuceni, był to często jedyny kolega, lecz nawet oni mieli jakiś kontakt z innymi dziećmi.

Inaczej stało się w przypadku Tarquina Blackwooda. Wychowujący się w wielkiej posiadłości, otaczany przez pozostałych mieszkańców opieką i miłością (no, może nie przez wszystkich), inteligentny i niesprawiający większych kłopotów wychowawczych był jednak usuwany z każdej szkoły, do której go zapisano. Co, jak łatwo się domyślić, skończyło się rezygnacją z edukacji poza domem. I to nie pozostało bez wpływu na zachowania i sposób myślenia bohatera. Pod pewnymi względami dojrzały i odpowiedzialny, taki „stary malutki”, z drugiej strony niestabilny emocjonalnie „dzieciak”.

To jednak nie tłumaczy przecież faktu, dlaczego chłopca, a potem młodzieńca, z każdej szkoły błyskawicznie usuwano. Przyczyna tkwiła bowiem nie tyle w samym bohaterze, ile tuż obok niego. Przy boku Tarquina, odkąd ten sięgał pamięcią, stał Goblin. Od naszych wyimaginowanych przyjaciół różnił się tym, że istniał naprawdę, choć nikt oprócz bohatera go nie widział. Był taki jak Quinn, razem z nim rósł, uczył się wykonywania różnych czynności i zdobywał wiedzę. Oczywiście wszyscy traktowali go jak produkt dziecięcej wyobraźni, z czasem jednak przekonali się, że tak nie jest, że Goblin istnieje naprawdę, a więź, jaka łączy chłopców, jest nierozerwalna.

Oczywiście z biegiem lat Tarquinowi obecność Goblina czasem przeszkadzała, ale tak bywa nawet w najbardziej kochającej się rodzinie, i pewnie stosunki między nimi a światem jakoś by się ułożyły, bo właśnie zaczynały się układać, gdyby nie to, że na drodze Tarquina stanął wampir, który postanowił uszczęśliwić go nieśmiertelnością. Nie był to dar wyczekiwany. Wszystkie plany młodzieńca legły w gruzach, a przemiana w przypadku Goblina okazała się dużo gorsza i brzemienna w skutki. Dość szybko sytuacja stała się na tyle poważna, że Tarquin Blackwood musiał zacząć szukać pomocy. Ponieważ z racji swego nowego statusu nie mógł udać się tam, gdzie w innej sytuacji mógłby ją otrzymać, postanowił zwrócić się do znanego już czytelnikom Anne Rice, słynnego wampira Lestata.

„Posiadłość Blackwood” jest historią życia Tarquina, opowiadaną Lestatowi. Przy okazji czytelnicy poznają losy tytułowej posiadłości i jej mieszkańców. Żadna tajemnica, a wiele jest mrocznych i przerażających, nie pozostaje w ukryciu. Goblin okazuje się nie być jedynym aktywnym duchem w okolicy, wyspa na bagnach przestaje być rodzinną legendą, zaś jej ponowne odkrycie wydobywa na światło dzienne nie tylko kolejny makabryczny sekret, ale i nie przynosi nic dobrego. Nikomu.

Bez wątpienia historie opowiedziane w „Posiadłości Blackwood” są ciekawe i warte poznania, jednak opisanie świata i ludzi kronikarską manierą zdecydowanie książkę zubaża. Styl narracji, jak również dialogów na wykresie obrazowałaby linia prosta, żadnych zygzaków, po prostu mnóstwo, przyznam, bardzo ładnie połączonych ze sobą, słów, które pozostawiają czytelnika obojętnym. Wydarzenia i bohaterowie ani ziębią, ani grzeją. Ot, ktoś gdzieś przy sąsiednim stoliku opowiada nawet dość ciekawe rzeczy, lecz mówi tak monotonnym głosem, że nie bardzo chce się słuchać.

A wielka szkoda. Nie tylko bohaterowie czy wydarzenia, ale już same miejsca, w których toczy się akcja – mokradła Luizjany, Nowy Orlean zasługują chyba na użycie soczystych barw. Gdyby ich dodać, czytelnik mógłby nie tylko dowiedzieć się, ale również poczuć i przeżyć, bo historia jest tego warta.

To wszystko nie oznacza wcale, że książka nie jest warta przeczytania, po prostu trzeba wiedzieć, kiedy ją wziąć do ręki. Na pewno nie wtedy, kiedy chcemy zaspokoić wszystkie zmysły i zatopić się w lekturze całkowicie, nie bacząc na upływający czas. Nie wtedy, gdy chcemy chłonąć. Jeśli jednak emocje w nas buzują, to czemu nie, może część z nich dodana do opisywanych wydarzeń nada im kolorytu.

 

Dorota Pacyńska

 

Anne Rice

Posiadłość Blackwood

Tłum: Paweł Korombel

Rebis, 2006

Stron: 644

Cena: 35,00


< 08 >