Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 10>|>

Recenzje (5)

 

 


Zagadka Sfinksa

 

okladka

Robin Cook, spec od technothrillerów.

Sfinks, nieodmiennie kojarzony ze starożytnym Egiptem.

Hmm, co może wymyślić spec od technothrillerów, osadzając akcję w starożytnym Egipcie? Najbliższe skojarzenie to grobowiec Tutenchamona i słynna klątwa faraona, którą zgrabnie wyjaśnił Ceram w swojej książce „Groby, mikroby i uczeni”. No to jesteśmy w domu. Cook pisze coś o mikrobach (technothriller), jakie uwolniono w grobowcu Tutenchamona (starożytny Egipt). A tu figa! Nie spojrzałem na datę pierwszego wydania tej książki. Rok 1979, a „Sfinks” to dopiero trzecie dzieło pana Robina. Teraz wszystko stało się jasne.

„Sfinks”, to teoretycznie powieść sensacyjna, która dzieje się „współcześnie” (pamiętajmy o roku wydania książki) we wspomnianym Egipcie. Lubię wszelakie starożytności, a Egipt, za szczenięcych lat, był moim konikiem, dlatego też z niejakim zapałem zabrałem się do czytania tej powieści. No cóż. Początek klasyczny dla sensacji. Krótkie sceny wprowadzające, z różnych epok historycznych. Próba rabunku grobu faraona w starożytności, potem Carter ze swoim wielkim odkryciem i czasy „współczesne”. Do początku właściwie nie mam się co czepiać – widać, że Cook sięgnął po historyczne opracowania i ważne dla powieści fakty zgrabnie oplótł fabułą. Za to dalej...

Dalej mamy czysto harlekinową opowieść osadzoną w egzotycznych klimatach Bliskiego Wschodu. I zdaje mi się, że praca nad tą powieścią rozpoczęła się niechcący, od wycieczki do Egiptu. Autor zwiedził tam jedno muzeum, grobowiec Tutenchamona, rynek w Kairze, piramidy w Gizie, Luksor i kilka hoteli. Klasyczne wczasy w Egipcie. I bardzo dobrze, że autor spisał również wszystkie dziwne nazwy tych miejsc z przewodnika – w takiej książce jest to niezbędne. Dorzucił do tego parę romantycznych opisów, główną bohaterkę (oczywiście pani archeolog), wątek miłosny (a jakże!), kilka trupów, skarby z grobowca faraona, przemytników i troszkę innych niezbędnych pierdoł. Okrasił to encyklopedyczną wiedzą o XXI dynastii i faraonie Setim I, dodał szczyptę archeologicznych szczegółów, zamknął bohaterkę w grobowcu i powieść wyszła jak ta lala. Tylko że to nie jest sensacja, a co dopiero sensacja o zacięciu historycznym! To nie jest nawet nasz Pan Samochodzik! To zwykły romans! I dopiero jak przestawiłem się (a stało się to w połowie książki) z sensacji na romantyczną opowieść, to całość nabrała kolorów. Tylko że ja romansów nie lubię.

Reasumując, „Sfinksa” czyta się bardzo szybko i również szybko wylatuje on z głowy. Każdy, który jako tako zna historię Egiptu, nie znajdzie w tej książce dla siebie nic ciekawego z czasów faraonów. Ten, kto spodziewałby się jakichś nagłych zwrotów akcji, ciekawych rozwiązań fabularnych czy intrygujących postaci, również odejdzie z kwitkiem. Jednym słowem – czytadło – tylko dla wiernych fanów Robina Cooka.

Aha, tytułowy Sfinks pojawia się w książce z dwa razy. I nie ma nic wspólnego z fabułą.

 

Wojciech Świdziniewski

 

Robin Cook

Sfinks

Tłum: Małgorzata Pacyna

REBIS, 2006

Stron: 321

Cena: 27,00


Na śmietniku cywilizacji

 

okladka

Jedną z cech fantastyki jest to, że opowiadając o mniej lub bardziej ważnych sprawach, posługuje się kamuflażem, czyli zamiast pisać o mieszkańcach, dajmy na to Kłaja, umieszcza swoich bohaterów w innym czasie lub/i miejscu, budując jednocześnie całkiem nowy świat. Jednak ten fantastyczny kostium w niczym nie zmienia faktu, że autorzy SF/F tak naprawdę mówią w swoich książkach o tu i teraz.

Zresztą nie tylko oni przekazują swoje myśli, osadzając akcję w minionej lub nieistniejącej rzeczywistości. Przykłady Eco czy Marqueza, których nikt o związki z fantastyką jako taką nie posądza, wyraźnie o tym świadczą. Być może pewne zagadnienia stają się bardziej wyraziste, jeśli pokazać je na tle nieznanym, nieoswojonym lub w lekko przekształconej teraźniejszości. Może przemawiają do adresata dopiero wtedy, gdy ukazać je w wymyślonych realiach, nieważne, czy będzie to piaszczysta Arrarkis, Cintra, Enteropia, czy Polska za lat pięćdziesiąt. Być może nie potrafimy dostrzec wokół siebie pewnych zjawisk, jeśli najpierw nie zobaczymy ich w Świecie Harlana lub Paradyzji. Może ludzkość jako całość ma po prostu defekt, polegający na niezauważaniu tego, co ważne, ale codzienne, na nieumiejętności definiowania tego, co się dzieje dookoła i braku kryteriów odsiewających ziarna od plew. I nie wińmy za to tak zwanego „szumu informacyjnego”, w końcu bajarze byli zawsze, a przesłaniem mitów i legend nie były przecież historyjki, o tym, że jakiś niemowlak w kolebce skręcił czyjś kark.

Dlaczego o tym piszę? Z dwóch powodów. Raz: książka, której tyczyć ma ta recenzja, i do której mam nadzieję w końcu dojdę. Dwa: dyskusja prowadzona między innym na Forum Fahrenheita na temat: „Sztuka fantastyczna, sztuka w fantastyce”. Tak się jakoś w moim umyśle te dwie sprawy na siebie nałożyły, że chyba nie potrafię ich rozdzielić.

A skoro już o książce wspomniałam, to najpierw kilka słów, czemu ten właśnie tytuł skojarzył mi się ze wspomnianą dyskusją. Otóż „Zamroczenie” Joëla Egloffa jest pozycją jak najbardziej mainstreamową. Wydawnictwo Literackie reklamuje tytuł jako tragikomedię. Rzeczywistość, w której żyją bohaterowie książki jest groteskowa i przez to jest blisko „Zamroczeniu” do Mrożka czy Topora. Wprawdzie również do Lema czy Monthy Pythona, ale to by nas prowadziło do rozważań o tym, co decyduje o przynależności utworu do konkretnego gatunku i o słuszności wyborów, których skutkiem jest to, czy książka trafi na tak zwaną górną półkę, czy do getta, więc ten wątek pomińmy.

Świat „Zamroczenia” w pełni zasługuje na miano „śmietnika cywilizacji”, to rzeczywistość postindustrialna, nawiasem mówiąc dość paskudna. Obszar, po którym poruszają się bohaterowie jest zamknięty i to bynajmniej nie granicami administracyjnymi. Rozciąga się między wysypiskiem śmieci, oczyszczalnią, torami kolejowymi, dającą zatrudnienie większości mieszkańców Rzeźnią i supermarketem. Mieszkańcy tego miejsca nigdzie nie wyjeżdżają, bo nie odczuwają takiej potrzeby. Wyjątkiem jest główny bohater, który marzy o wyjeździe, ale jego przyjaciel Barszcz twierdzi, że wszędzie jest tak samo, więc nie warto się nigdzie ruszać. Mogłoby się wydawać, że jest to egzystencja bardzo jałowa: praca-dom, dom-praca, czasem jakieś utrudnienie komunikacyjne typu gęsta mgła, w której można pobłądzić lub co gorsza natknąć się na psie hordy, ale to nieprawda. Ludzie mają tu swoje rozrywki. W końcu czy może być coś przyjemniejszego niż kąpiel w zbiorniku dekantacyjnym lub miłość na złomowisku. Ile radości i pożytku mogą dostarczyć znalezione na wysypisku materac, trochę tylko porysowany bidet czy prawie nowa rura wydechowa. Czasem trafi się prawdziwy los szczęścia i coś wypadnie z przelatującego lub spadającego samolotu. Życie jest piękne.

Wydawałoby się, że opisywany przez autora świat jest nieprawdziwy, bo żaden normalny człowiek nie zgodziłby się tak żyć. W kieracie odmóżdżającej pracy, którą odreagowuje się płytkimi i równie odmóżdżającymi rozrywkami, bez jakiegokolwiek pojęcia o tym, co dzieje się choćby za torami kolejowymi. Tak żyć się przecież nie da. Na pewno? Czy rzeczywiście możemy patrzeć na bohaterów książki jak na przygłupich nieudaczników, żyjących dzięki cywilizacyjnym odpadkom? Za to akurat nie dałabym głowy. Bo czy my naprawdę wiemy i, co ważniejsze, czy chcemy wiedzieć, co jest za najbliższym nasypem?

„Zamroczenie” jest utworem, który można przypisać do kilku gatunków literackich, ale tak naprawdę to nie ma żadnego znaczenia, bowiem jest to książka po prostu dobra. Dlaczego? A dlatego, ze niezależnie od kostiumu, jaki dla potrzeb tej historii autor wybrał, mówi ona o nas i o świecie, w którym żyjemy. Tylko tyle i aż tyle.

 

Dorota Pacyńska

 

Joël Egloff

Zamroczenie

Tłum: Małgorzata Kozłowska

Wydawnictwo Literackie, 2006

Stron: 124

Cena: 24.99


Powtórka z rozrywki – zupełnie przypadkiem

 

okladka

Trzysta lat tajemnicy. Fiu, fiu. Kolejne brutalne morderstwo. Straszne. Śmiertelny sekret. A to coś nowego. Ekwinokcjum nadchodzi. Podobnież koniec świata, jak powiadają.

Ech. Dziwnym trafem mające budzić grozę hasła z okładki „Ekwinokcjum” Michaela White’a nie przyprawiły mnie ani o dreszcze, ani o stan przedzawałowy. Żeby nie było, że wcale nie zareagowałam, skądże znowu – brew ma powędrowała w górę czoła i tam zastygła, gdym szukając informacji o tysiącach/milionach sprzedanych egzemplarzy, trafiła na cudnej urody napis: Prawa do wydania „Ekwinokcjum” jeszcze przed premierą kupiły wydawnictwa z 26 krajów! O żesz ty, orzeszku, pomyślałam i respekt nabożny mnie ogarnął, chęć, by na kolana paść, czołgać się ku Dziełu i może jakiś hymn pochwalno-błagalno-dziękczynny zaintonować. Ale się wstrzymałam, wszak twardym trzeba być, nie miękkim, i z duszą na ramieniu zabrałam się do czytania.

Cóż, dość rzec, że dusza szybko z ramienia zlazła i zwinąwszy się w kłębek na poduszce, zasnęła w najlepsze, chrapiąc, aż blok w posadach drżał. Ja zaś zwątpiłam, czy świat kiedykolwiek zdoła się uwolnić od Dana Browna.

A nawet nie tylko od samego Browna, ale i od jednego z jego pierwszych epigonów – Matthew Pearla, gdyż skojarzenie „Ekwinokcjum” z „Klubem Dantego” jest wyjątkowo natrętne. Tu Oksford i Isaac Newton, tam Harvard i Dante Alighieri, wszędzie zaś tajne stowarzyszenia, makabryczne zbrodnie, do których klucz kryje się w dziełach sprzed wieków, i popis erudycji autorów. Obaj puszą się i prężą przed czytelnikiem, próbują olśnić niedostępną zwykłym śmiertelnikom wiedzą. Lecz podczas gdy Pearl w owym puszeniu przypomina dorodnego, utuczonego na święta indora, o tyle White sprawia wrażenie zaledwie marnego, cherlawego kogucika.

„Ekwinokcjum” zaczyna się dość słabiutką jatką transplantologiczną z podtekstem alchemiczno-astrologicznym. Niejaki Akolita grasuje po Oksfordzie, mordując studentki i precyzyjnie wycinając każdej z nich jakiś narząd. A to serce, a to mózg, a to nereczkę. Jedynym śladem – wszak i policji należy się jakaś szansa – są monety, które chirurg-amator zostawia w ciałach ofiar. Zupełnie przypadkiem, kiedy popełnione zostaje pierwsze morderstwo, w Oksfordzie przebywa Laura Niven, pisarka z Ameryki, niegdyś reporterka działu spraw kryminalnych (przestępca powinien drżeć), oraz jej były – Philip Bainbridge, policyjny fotograf (drżenie już obowiązkowe). Profesja, nawet zarzucona, zobowiązuje, zatem dzielna i wścibska Amerykanka rozpoczyna śledztwo. Zupełnie przypadkiem przyjaciółmi Laury z czasów, gdy studiowała w Oksfordzie, są miejscowy bibliotekarz, znawca różnych dziwności James Lightman, oraz genialny szyfrant Charlie Tucker. Również zupełnie przypadkiem córka dwojga głównych bohaterów, Joanna, studiuje matematykę, a jej chłopak interesuje się astrologią (przestępca dostaje drgawek tudzież ślinotoku). Takich zupełnych przypadków jest więcej, ale już tych parę wystarczy, by fabuła ruszyła przed siebie głębokimi koleinami literatury udającej sensację.

Obok wątku współczesnego White zaserwował także wątek historyczny, postanowił bowiem ukazać Newtona bezpośrednio w działaniu. Ale Newtona innego niż ten, którego znamy i kochamy – bo demonicznego, okultystycznego, owładniętego żądzą wiedzy i władzy i... śmiesznego jak wszyscy diabli. Albo się kryje po kątach, albo gdzieś ucieka, w papierach tajemnych grzebie, łypiąc podejrzliwie na boki, przeciwników po gębach chlasta. Bohater w połowie drogi między geniuszem nauki a namiastką XVII-wiecznego Rambo, tak sztuczny i niewiarygodny, że chyba już bardziej nie można.

Reszta postaci przedstawia się równie żałośnie. To jednostki z przeszłością, skrzętnie przez autora opisaną, ale bez charakterów, papierowe ludki przydatne do rozwiązania zagadki ze względu na uprawiany zawód czy hobby. Ich dialogi są drętwe i tak samo nieciekawe co miejsce akcji – Oksford. W założeniu miał być chyba mroczny, tajemniczy, posępny. Nie jest. Jest nijaki, niewyraźny, jedynie z sugestią legendy, w żadnej mierze nie wytrzymuje porównania z Harvardem u Pearla, a i gęstniejącej atmosfery grozy nie uświadczysz. Miejsce, jakich wiele, pusta dekoracja. Choć dla papierowych ludków w sam raz.

Tak teraz patrzę na „Ekwinokcjum”, smętnie na biurku leżące, i jedno przychodzi mi do głowy – że to książka taka sobie. Ani dobra, ani zła, średniak bez wyrazu. Ni mnie ziębi, ni grzeje. A takich chyba nie lubię najbardziej.

 

Marta Kisiel

 

Michael White

Ekwinokcjum

Tłum. Maciej Szymański

Rebis, 2006

Stron: 317

Cena: 27,00


Boska edukacja

 

okladka

Trudno być bogiem...

– Arkadij i Borys Strugaccy

 

Po życiu istnieje inna egzystencja, niejedna nawet. Bohater powieści francuskiego pisarza, Michael Pinson, zdążył się już o tym przekonać. Przeszedł cykl reinkarnacji, potem stał się aniołem, a teraz ma zostać bogiem. Nie tak od razu jednak. Zawód boga to nie dziennik telewizyjny. Trzeba mieć nie tylko odpowiednią osobowość, ale i stosowne kwalifikacje. Te ostatnie można zdobyć w tytułowej szkole bogów.

Albowiem nawet bogowie muszą się uczyć. Zanim zaczną sterować światami, czuwać nad egzystencją pojedynczych istot i całych cywilizacji, stymulować ich rozwój i dążenie do osiągnięcia wyższego poziomu świadomości, najpierw muszą poznać tajniki oraz metody zarządzania skomplikowanym projektem, jakim jest społeczeństwo.

W tym celu w Olimpii, stolicy wyspy Aeden, istnieje szkoła, akademia rządząca się ścisłą hierarchią. Numery przydzielane uczniom, pionowa struktura relacji oraz ścisła dyscyplina nie bez przyczyny budzą skojarzenia z dystopią Orwella. Wykładowcami jest dwunastu helleńskich bogów, a w bieżącym roczniku do grona uczniów zaliczają się postaci o nazwiskach wcale dobrze znanych. „Jest malarz Henri de Toulouse-Lautrec, powieściopisarz Gustave Flaubert, jest Etienne de Montgolfier, jeden z braci, pionierów lotów balonem, mistrz ceramiki Bernard Palissy, malarz impresjonista Claude Monet, lotnik Clément Ader, rzeźbiarz Auguste Rodin. Są też kobiety: aktorka tragiczna Sarah Bernhardt, rzeźbiarka Camille Claudel, fizyk Maria Curie, aktorka Simone Signoret, tancerka-szpieg Mata Hari”*. Świat jednak nie kończy się na murach uczelni, na zadaniach i pracach naukowych, czy meandrach akademickiej struktury. Na szczycie Olimpu płonie zagadkowe światło. Czyżby ktoś jeszcze obserwował i pilnował młodych demiurgów? Czy na dosłownie i symbolicznie pojmowanej górze kryje się odpowiedź na pytanie: Quis custodiet ipsos custodes?

Nie mogę tego zdradzić. Nie będę również opisywać, jak przebiega boska edukacja – zepsułabym przyjemność z lektury. Dość rzec, że uczniowie będą musieli ćwiczyć na żywym materiale, istotach rozumnych, choć niekoniecznie i nie do końca ludzkich, pod czujnym okiem antropomorficznych bogów greckich. Nieprzypadkowo, jak sądzę, właśnie ci najbardziej ludzcy z panteonu bóstw, znaleźli się na kartach powieści. Pozwala to ukazać bowiem właśnie ludzkie, a zatem pozbawione nadprzyrodzonej otoczki, relacje uczniów i nauczycieli. I przede wszystkim zarysować fabularne konflikty, które wypływają właśnie z ludzkiej natury i charakteru. Do takich zdarzeń należeć będzie pierwsze w historii wyspy bogobójstwo, czy też naruszający zasady szkoły, lecz stary jak idea uczelni, romans wykładowcy i studenta.

Oprócz intrygującego pomysłu i wciągającej fabuły, a taką są przecież szkolne czy ogólnie instytucjonalne perypetie, uwagę zwraca równie ciekawa kompozycja. Podobną można napotkać np. w „Diunie” Franka Herberta lub w pięcioksięgu o wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego. Również u Bernarda Werbera każdy rozdział otwiera cytat z fikcyjnego dzieła, tworząc dodatkową płaszczyznę w świecie przedstawionym, wycinek literatury w literaturze, książki w książce. Jednak w „Szkole bogów” sprzężenie dodatkowego planu z fabułą jest dużo silniejsze niż w przytoczonych dziełach. Cytowana „Encyklopedia Wiedzy Relatywnej i Absolutnej” Edmonda Wellsa powstała bowiem i powstaje nadal niemal na oczach narratora, a autor tego kompendium jest nie tylko bogiem-uczniem, jednym z bohaterów powieści, lecz także przyjacielem i byłym mentorem opowiadającego.

Interesująca jest także narracja, prowadzona przez główną postać, Michaela Pinsona. Jest to nie tylko opowieść pierwszoosobowa, czyli bezpośrednia, lecz przede wszystkim narracja komentująca na bieżąco wydarzenia, w czasie rzeczywistym, co daje wrażenie uczestnictwa i znosi poczucie dystansu. Jednocześnie może to być również pamiętnik, jaki zaczyna pisać główny bohater, pamiętnik, który czyta się w trakcie powstawania. W tym sposobie opowiadania można się zanurzyć, zajmująco relacjonuje bowiem nie tylko fabułę, lecz także wewnętrzne przeżycia opowiadającego. Niestandardowy zabieg stosowania czasu teraźniejszego, który często wydaje się sztuczny i ograniczający narracyjną frazę, u Werbera pozostawia ją niezmiennie giętką, elastyczną i urokliwą. Niewątpliwie jest to również zasługa tropów, nawiązań, wtrącanych niewymuszenie, mimochodem, lecz z niezmienną elegancją stylu. Nie przeszkadzają w lekturze odniesienia do wątków z wcześniejszych powieści o losach Michaela Pinsona, bo choć „Szkoła bogów” jest częścią większego cyklu, stanowi całość zwartą i spójną.

Narracja, jak nić Ariadny, prowadzi nie tylko od wydarzenia do wydarzenia, lecz także do autorskich przemyśleń i głębszych refleksji, mistrzowsko splecionych z tokiem opowieści i niezaburzających ani na moment tempa akcji. Różnorodność projektów przyszłych demiurgów daje pretekst do rozważań nad historią i jej obiektywizmem czy nad zagadnieniami rozwoju społecznego lub kulturowego. Hierarchia akademicka pozwoli zająć się rozważaniami nad „dorosłą grypą”, czyli konformizmem i znieczulicą, przerośniętą ambicją i wynaturzoną rywalizacją.

Paradoksalnie, to, czym jest powieść Bernarda Werbera, znakomicie definiuje ona sama słowami narratora. „Jakiś pisarz pochłonie mitologię grecką, by ją potem urzeczywistnić i sprawić, abyśmy my w niej żyli. Moim zdaniem "wszystko zaczyna się od powieści i na niej się kończy".(...)To znaczy, że pisarz obserwuje nas jako swoich bohaterów. Lecz czy napisał już całą historię? Czy też zaczął od końca albo odkrywa wątek razem z nami, istotami, które sam stworzył?”.

Aby odpowiedzieć na te pytania, trzeba przeczytać „Szkołę bogów”. I szczerze zachęcam do lektury, bo warto odpowiedź poznać. Warto również przekonać się, że niełatwo być bogiem, gdy nadal pozostaje się człowiekiem...

 

Małgorzata Koczańska

 

_____________

 

* Cytowane fragmenty pochodzą omawianej książki.

 

Bernard Werber

Szkoła bogów

Tłum. Lilla Teodorowska

Videograf II, 2006

Stron: 352

Cena: 29,00


< 10 >