Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (2)

 

 


Balon czyli wydmuszka

 

okladka

Jesień nastała, do wakacji jeszcze rok, więc na poprawę humoru warto zabrać się za lektury lekkie i łatwe w odbiorze. Nie zaszkodzi się również pośmiać, gdyż śmiech to podobno zdrowie. W takich oto okolicznościach przyrody wybrałam książkę „Wojna balonowa” autorstwa znanego w szerokim gronie fantastów autora – Romualda Pawlaka. Informacje zamieszczone na okładce dawały do zrozumienia, że lektura będzie bardzo przyjemna i zapewni porządną dawkę rozrywki i humoru. I niestety od razu muszę stwierdzić – mogło być lepiej.

Już na pierwszych stronach, w obszernym wstępie, autor przedstawia nam czternastu protagonistów powieści. Zabieg taki nie należy do moich ulubionych tricków pisarskich. Mając jednak w pamięci fakt, że to już drugi tom przygód „Pogodnika trzeciej kategorii” i postaci te odegrały pewną rolę w pierwszym tomie, starałam się nie zniechęcać i przeszłam do rozdziału pierwszego. Dalsza lektura utwierdziła mnie jednak w przekonaniu, że nic byśmy jako czytelnicy nie stracili, gdyby bohaterów przedstawiono nam dwoma krótkimi zdaniami wplecionymi w opowieść. Mimo tego, że są to postaci barwne i oryginalne, niektóre przewijają się przez książkę zaledwie epizodycznie.

Tytuł powieści: „Wojna balonowa”, sugeruje, że będzie się działo. Od pierwszych stron oczekiwałam więc, że zaraz dowiem się, o jakąż to batalię chodzi. Tymczasem przebrnęłam przez dwa pierwsze rozdziały i nic nie zapowiadało przejścia do sedna opowieści. W tym czasie nasz główny bohater – Rosselin – pęta się bez celu po dworze imperialnym. Raz spędzi upojną noc z narzeczoną, raz podpadnie władczyni, innym znów razem pójdzie się upić lub pokłóci się ze swoim przyjacielem smokiem. Ot, zwyczajny żywot dworskiego pasożyta.

Może więc kilka słów o samym bohaterze. Należy on do klasycznego typu postaci z humorystycznych powieści fantasy, czyli jest magiem nieudacznikiem. Autor nie pozwala zresztą ani na chwilę zapomnieć, że jest to pogodnik – mag specjalizujący się w magii pogodowej – zaledwie trzeciej kategorii, który cudem przebrnął przez Akademię Magiczną. Jest więc Rosselin nieudacznikiem, ale nie tylko. Jest też bawidamkiem i kobieciarzem, podobno obdarzonym takim wdziękiem, że kilka pań ostro na niego poluje. Przyczyny jednak owego uczuciowego doń pałania pozostają dla mnie tajemnicą. Popularność maga wśród kobiet nie wynika absolutnie z jego czynów w powieści opisanych, wdziękiem się nie popisuje, a charakter wydaje się mieć dość nieciekawy.

O ileż bardziej interesującym bohaterem jest smok przypisany do Rosselina. Filippon, gdyż o nim mowa, jest stanowczy i zdecydowany. Jego postępowanie zdaje się zawsze mieć jakiś cel, co wyraźnie odróżnia go od naszego maga. Rosselin głównie trzęsie się ze strachu, myśląc o wyczynach przyjaciela. A wszystko przez to, że głównym motywem w działaniach smoka jest zemsta. Zazwyczaj skuteczna i dotkliwa. Dziwi mnie tylko, że „Wojna balonowa” nie jest drugim tomem przygód smoka Filippona.

Do tej dwójki dochodzi plejada innych postaci, chociaż niektóre wydają się być jedynie kwiatkiem przy kożuchu bohaterów. Mogłoby ich nie być, a akcja potoczyłaby się tak samo. Przykładem może być tu narzeczona Rosselina, Annabell. Panna owa zajmuje się głównie spaniem i marudzeniem o ślubie. W założeniu zapewne jej nagabywania mają być zabawne, ale nie są, a postać wydaje się być jedynie pretekstem motywującym bohatera do częstszych wizyt w karczmach. Innym przykładem może być Karlica Xan. Jej braku na kartach powieści czytelnik by zupełnie nie zauważył. Oczywiście, skoro akcja dzieje się na dworze cesarzowej, uzasadnione jest, aby w tle wstępowała zróżnicowana menażeria typów zamieszkujących dwory władców. Tylko po co wymieniać te postaci tak szczegółowo i opisywać każdą z osobna we wstępie powieści?

Konstrukcyjnie książka jest zbiorem epizodów. Żaden z nich nie wydaje się być kluczowym dla fabuły, żaden też nie jest kompletnie błahy. Tak jest również z tytułową wojną balonową. Pojawia się nagle i równie nagle przemija. Taka konstrukcja sprawia, że trudno było powiązać ze sobą wszystkie epizody, trudno było zrozumieć niektóre działania bohaterów. Czasami przejścia między scenami są opisane skrótami myślowymi, co utrudnia szybkie przestawienie się z jednaj akcji na drugą. Wszystko to zaś podane jest w sosie straszliwie kwiecistego stylu autora, który chcąc niewątpliwie opisać przygody bohaterów maksymalnie dowcipnym językiem, utrudnia odbiór powieści. Najbardziej irytuje to w odniesieniu do Rosselina właśnie – wciąż dookreślanego mianem maga tudzież pogodnika trzeciej kategorii. Te wszystkie dopełnienia utrudniają czytanie i powodują, że czytelnik gubi rytm. W przypadku książki z założenia humorystycznej i lekkiej jest to duża wada.

Po przeczytaniu „Wojny balonowej” nasuwa się myśl, że to kolejna opowieść o niczym. Bohaterowie raz snują się, raz miotają, ale niewiele z tego wynika. Zaś humor, na który liczyliśmy, występuje w ilościach śladowych. A miało być tak pięknie – w końcu autor jest wielbicielem Monty Pythona. Niestety, przygody Rosselina nie mają wiele wspólnego z komizmem tekstów tej grupy. Wniosek jest tylko jeden – „Wojnę balonową” mogę ze szczerym sercem polecić jedynie tym, którym podobała się część pierwsza.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Romuald Pawlak

Wojna balonowa

Fabryka Słów 2006

Stron: 326

Cena: 27,99


Jedyna konstatacja

 

okladka

Czas jest najprostszą rzeczą.

– Clifford Simak

 

Nową powieść Andrzeja Pilipiuka przeczytał najpierw mój syn. I to on powinien napisać recenzję, a nie leniwy krytyk, który do lektury zbierał się niechętnie, czekając na motywację ze strony RedAktorek „Fahrenheita”, krzyczących, że deadline był wczoraj.

Jednak wymiana zdań z progeniturą sprawiła, że usiadłam do czytania „Operacji Dzień Wskrzeszenia” autentycznie zaintrygowana. Ponieważ książka, jak wynikało z lapidarnej relacji przedstawiciela targetu, do jakiego adresowana jest powieść, stanowi fenomen.

Nie zawiodłam się. To naprawdę wyjątkowa lektura. I nie padnie tu stwierdzenie, że wyjątkowo nudna. Minęłabym się wówczas z prawdą i popełniła grzech nierzetelności.

Jest to książka prawdopodobnie inicjująca nowy nurt literacki. Przełomowa, znaczy. Jeżeli inni autorzy wezmą przykład z Andrzeja Pilipiuka, tego typu utworów można będzie spotkać więcej.

W czym się ten fenomen objawia? Nie w wartkiej akcji, choć taka oczywiście jest w powieści. Grupa uzdolnionych małolatów, wyłonionych przez testy psychologiczne, ma uratować świat od atomowej zagłady. A ponieważ atomowa zagłada już się zdarzyła, zatem trzeba się cofnąć w czasie i zmienić bieg historii. Na szczęście wehikuł czasu istnieje. Na szczęście istnieją też ograniczenia, które umożliwią spiętrzenie dramatycznych z założenia epizodów – dyrektywa nieingerencji oparta na paradoksie pradziadka, efekt motyla, czy jak chce autor, efekt insekta, ograniczenia wynikające z działania maszyny czasu, niezbyt precyzyjnej, a na dodatek nie pozwalającej podróżować do dowolnych miejsc.

Na pewno nie kryje się fenomen w możliwości identyfikacji z postaciami, choć z boleśnie pozytywnymi bohaterami czytelnicy z grupy rówieśniczej progenitury mogą się utożsamić. A w realia historyczne mogą uwierzyć, że tchną autentyzmem. Tak być może.

Jednak nie mam o tym żadnego pojęcia. Ponieważ fenomen „Operacji Dzień Wskrzeszenia” nie polega na walorach treściowych. Powiedziałabym nawet, że kryje się w ich przeciwieństwie. Doskonale obrazuje to rozmowa, która skłoniła mnie do lektury. Na dość bezpośrednią sugestię, żeby syn napisał recenzję, małolat odpowiedział stanowczo:

– Nie mogę! Nic nie pamiętam!

Te właśnie słowa sprawiły, że zaintrygowana zabrałam się do czytania. Jak to możliwe, że normalny, zdrowy nastolatek nie potrafi powiedzieć, co przed chwilą przeczytał? Wykluczyłam natychmiast czynniki wywołujące dysfunkcje pamięci – banalny uraz głowy, dolegliwości psychiczne, chorobę Alzheimera czy prozaiczne lenistwo. Prosta eliminacja wskazywała, że bodziec dysfunkcyjny stanowi książka.

Przeczytałam zatem i ja. Mam dwóch świadków, że to uczyniłam. I nic więcej, jak widać po recenzji. Ponieważ fenomen najnowszej powieści Andrzeja Pilipiuka polega na jej całkowicie zerowym odbiorze. Jakby powieść ta nie istniała – nigdy nie została przeczytana. Po skończeniu ostatniej strony nie pozostaje w pamięci nic. Zupełnie nic.

To najdoskonalsza z książek – perfekcyjnie przezroczysta, absolutnie średnia. Nie pozostawia odczucia przyjemności po lekturze, nie generuje też irytacji niedoskonałością formy i/lub treści, nie wywołuje także żadnych emocji pośrednich, ani żadnych efektów w ogóle. Natychmiast po przeczytaniu ulega zapomnieniu, naruszając prawo równości akcji i reakcji, ponieważ lektura wymaga jednak paru godzin, a proces zapomnienia nie trwa nawet paru minut.

Bez dwóch zdań, to fenomen. Przełom. Literatura bezrecepcyjna, bezkontaktowa, rezygnująca z relacji autor-czytelnik. Komunikacja nie zachodzi, ponieważ u odbiorcy nie pozostają żadne treści. Nie mam tu na myśli przesłania, magicznego metajęzyka, czy podobnych górnolotnych pojęć. Mówię o prostej treści dekodowanej ze zdań w procesie czytania. Książka Andrzeja Pilipiuka skutecznie omija mechanizmy pamięci, zarówno tej krótkotrwałej, jak i tej, która stanowi naszą bazę danych.

I tylko się zastanawiam: po co czytać książkę, która tak doskonale i szybko znika ze wspomnień, że nie jestem w stanie nawet napisać recenzji z jej treści? Po co poświęcać czas, skoro nie pozostanie nawet świadomość, że coś przeczytałam, choćby nawet mi się nie podobało? Zresztą stwierdzenie, że „Operacja Dzień Wskrzeszenia” mi się nie podobała – identycznie, jak stwierdzenie, że mi się podobała – byłoby semantycznym nadużyciem. Ponieważ nic nie pamiętam.

Przychodzi mi zatem do głowy tylko smutna refleksja, że literatura tego rodzaju, co „Operacja Dzień Wskrzeszenia” – literatura widmo, która paradoksalnie istnieje wyłącznie materialnie, jako książka, nie zmienia jednak niczego w świadomości odbiorcy, choćby zmianą miałoby tylko być wspomnienie lektury – to literatura doskonale martwa. Na szczęście, niedoskonała pamięć ludzka impregnowana jest na wszystko, co nie wzbudza reakcji. Błogosławiona memoria fragilis, dzięki której żaden utwór-widmo nie zyska znaczenia. A ja w kwestii wrażeń z lektury najnowszej powieści Andrzeja Pilipiuka mogę jedynie skonstatować fizycznie mierzalny fakt: strata czasu.

 

Małgorzata Koczańska

 

Andrzej Pilipiuk

Operacja Dzień Wskrzeszenia.

Fabryka Słów, 2006

Stron: 496

Cena: 29,99


O, nowe pismo fantastyczne?!

 

okladka

Stałych czytelników Fahrenheita może dziwić, że zamieszczamy recenzję czasopisma. Rzeczywiście, nie jest to naszym zwyczajem, jednak uznaliśmy, że każde pojawienie się na rynku nowego tytułu związanego z fantastyką jest wydarzeniem godnym odnotowania. W związku z tym odnotowujemy.

 

Tytułuje się „Fantazyn”, a podtytułuje „Fantastyka i RPG”. Na okładce widnieje ostrzeżenie: „Uwaga! Pismo zawiera treści fantastyczne!”. Niepomny ostrzeżeniu kupiłem dla zaspokojenia ciekawości.

Pierwsze, co zwróciło moją uwagę, to tytuł jednoznacznie kojarzący się z ”Fantazinem”, internetowym portalem zarządzanym niegdyś przez Dorotę i Tomka Pacyńskich oraz Pawła Leszczyńskiego. Niestety, „Fantazyn” w przeciwieństwie do „Fantazinu”, i wbrew podtytułowi, jest pismem przeznaczonym przede wszystkim dla RPG-owców, a dopiero później dla fantastów. Pisząc tę recenzję, od razu zastrzegam, że jestem RPG-owym lajkonikiem, dlatego skupiłem się tylko na fantastyce, zupełnie pomijając temat gier, za co z góry przepraszam i proszę o wybaczenie.

To, co rzuca się w oczy po wzięciu pisma do ręki, to okładka. Nie jest najładniejsza, zwraca jednak uwagę na wystawie w kiosku. Podejrzewam, że winna temu jest kolorystyka, bo z literek na okładce jedyna rzecz, którą od razu rozpoznałem i nie musiałem domyślać się, co tam jest napisane, to „Konkurs”. No... jest na okładce jeszcze Jacek Komuda i jego „Bohun”, ale wzrok normalnego mężczyzny wędruje kawałek wyżej, gdzie nie ma literek, a gdzie powinien się znajdować... a nie będę mówił co, ale jakoś u tej wojowniczki na ilustracji mało uwypuklony jest. Nawet nazwa pisma sklecona jest ładną pod względem pomysłu, ale kiepską w wykonaniu czcionką.

Ze wstępniaka dowiadujemy się, że „To już szósty numer naszego magazynu. Szósty, a zarazem drugi stworzony z myślą o szerszym gronie odbiorców i pierwszy, który jest tak naprawdę dostępny”. Według mnie to dziwne, że pismo weszło do kiosków właściwie bez echa. Co prawda nie było mnie w necie ponad miesiąc i mogłoby to wyjaśniać fakt, że nie udało mi się nigdzie natknąć na wzmiankę o pojawieniu się w kioskach nowego czasopisma. Albo po prostu zabrakło reklamy w serwisach innych niż rpgowe... Redaktor naczelny we wstępniaku wymienia jeszcze trzy bardzo interesujące nazwiska – Piekary, Komudy i Jabłońskiego. A na dodatek wspomina o opowiadaniach. Zachęcony przewracam kolejne strony.

Trafiam na dział recenzji oraz licencję D&D. I tu zupełny zawód. Przede wszystkim nie mają one nic wspólnego ani z publicystyką, ani literaturą fantastyczną. Licencja to licencja – typowy prawniczy bełkot, a nie żaden artykuł. Recenzje są natomiast cztery: trzy – jakichś podręczników gracza i jedna – konwentu starwarsowego. Moim zdaniem dobrym pomysłem byłoby przeniesienie tych stron na granicę, pomiędzy fantastyką a rpg, czyli stronę dziewiętnastą magazynu. Zupełnie niezainteresowany tematem, przewinąłem gazetkę dalej...

I tu zaczęło się to, co tygryski lubią najbardziej – opowiadania. W sumie trzy. Nie porażają długością, ale od dopiero startującego pisma nastawionego na RPG trudno wymagać więcej.

Pierwsze opowiadanie „Upadek Władcy” autorstwa Tomasza Kucza zdobyło „I miejsce w konkursie Szlakami Śródziemia”. Nazwa konkursu nic mi nie mówi poza tym, czego się spodziewać po opowiadaniu. I rzeczywiście, „Upadek” to typowy fanfik zainspirowany Władcą Pierścieni. Niestety, o ile przez zajadłych tolkienologów tekst może być odbierany pozytywnie, to przeze mnie z pewnością nie. Opowiadanie ma pomysł (przeniesienie Saurona w czasy współczesne) i zakończenie. Nic wybitnego, ale jako czytadełko „potolkienowskie” mogłoby ujść. Mogło, gdyby nie fatalny warsztat autora, u którego widać brak obycia „z piórem”. Już po przeczytaniu pierwszej kolumny (tekst ma ich cztery) wiadomo dokładnie, o co chodzi, i człowiek czeka tylko na zakończenie, które ostatecznie okazuje się zupełnie przewidywalne. Także w treści widać dziury. Opisy prezentowane przez głównego bohatera – naukowca zajmującego się nanotechnologią, a zarazem narratora, rażą swoją lakonicznością oraz czymś, co w Internecie określa się mianem lamerstwa. Styl wypowiedzi przypomina bardziej opowieść licealisty, a nie – było, nie było wybitnego naukowca. Tekst należałoby porządnie zredagować, przepisać na nowo, zmieniając kilka drobiazgów oraz rozwinąć kilka wątków. Autor powinien przejrzeć sylwetki naukowców w utworach najwybitniejszych przedstawicieli fantastyki, np. Zajdla, Strugackich czy Asimowa. Niestety, tak się nie stało, a szkoda, bo mógłby z tego tekstu wyjść całkiem przyjemny fanfik.

Kolejne opowiadanie – „Eternix” Dawida Kaina i Kazimierza Kyrcza Jra, to moim zdaniem zupełna pomyłka. Aż dziwne, że takiego gniota (niestety, to jest jedyne pasujące określenie) popełniły dwie osoby. Po dwóch latach od publikacji w Fahrenheicie (D. Kain) autor winien choć trochę się rozwinąć... Jedyne pytanie nasuwające się po przeczytaniu to – „Ale o ssso chhhhodziii?”. O pracy redaktora nie warto nawet wspominać. Tekst zwyczajnie nie trzyma się kupy.

Trzecie, ostatnie i najdłuższe opowiadanie – „Deus Ex Cubus. Wszystkie rzeczy z jednej” Tomasza Pruskiego, to kawałek bardzo przyjemnej prozy. Sprawnie zrealizowane i dobrze poprowadzone. Co prawda nawet po przeczytaniu „Deus...” nie opuszcza mnie wrażenie, że Fantazynowi brakuje choćby podstawowego redaktora opowiadań. Na szczęście autor broni się w dużym stopniu sam. Ma sprawny warsztat, i chociaż pomysł młodego księdza, badającego serię dziwnych zabójstw jest już oklepany niemal do bólu, opowiadanie „się czyta”. Jeśli Tomasz Pruski znajdzie pomysły na fabuły, jestem pewien, że niedługo polska fantastyka zyska całkiem przyzwoitego autora.

Po opowiadaniach przychodzi czas na miniwywiad z Jackiem Komudą i fragment jego książki „Bohun”. Fragmentu oceniać nie ma potrzeby, a wywiad to trzy krótkie pytania dotyczące książki oraz dłuższe odpowiedzi Jacka. Moim zdaniem warte przeczytania, jeśli chce się poznać zamierzenia autora, który ma coś ciekawego do powiedzenia.

A teraz ostania część, którą przeczytałem – publicystyka. Dokładniej – dwie:

Jacka Piekary „Dlaczego fantastyka?” to w zasadzie wynurzenia autora o tym, dlaczego zajął się fantastyką i jak to wtedy wyglądało na polskim rynku. Tekst miły dla chętnych wspomnień, ale wątpię, żeby zainteresował ludzi nie będących fanami Jacka Piekary.

Witolda Jabłońskiego „Patrzę i płaczę” to bardzo dobry tekst o stosunku Polaków do własnej historii oraz jego odbiciu (wizji historii) w filmach i książkach. Szkoda, że temat potraktowany został trochę „po łebkach”, według mnie wart jest większej uwagi. Tak, wiem, wiem, Witek rozwija to w swoich powieściach. Skoro jednak porusza tę problematykę w publicystyce, to jako czytelnik domagam się rozwinięcia!

I to właściwie wszystko – osiemnaście stron. Pozostałe pięcdziesiąt jest poświęcone systemom RPG, które zupełnie mnie nie interesują.

A jaki jest „Fantazyn” pod względem szaty graficznej? Okładkę opisałem już wcześniej. Ilustracje pod względem artystycznym mogą budzić różne odczucia, ale nie skrajnie negatywne. Na pewno należałoby przy następnym numerze pomyśleć o podniesieniu kontrastu tych bardziej „pastelowych”, gdyż są niemal niewyraźne.

Fatalnie natomiast wyglądają strony o czarnym tle i jasnych literkach. Na szczęście nie jest ich wiele, choć nie powinno ich być wcale.

Podsumowując: czy warto wydać 6,50 za te osiemnaście stron fantastyki? Moim zdaniem: nie. Jednak jeśli fantastykę potraktować jako dodatek do magazynu poświęconego RPG, to spełnia swoją rolę bardzo dobrze. Fantastyka w Fantazynie jest jak strony fantastyczne w dawnym „Młodym Techniku”. Istnieje szansa, że przyciągną do nas (fantastów) tę młodzież, która nie czyta literatury, a gra w RPG.

Być może kiedyś ten „fantastyczny kącik” stanie się równie silną pozycją jak ten z „Młodego Technika”? Warunek jest jeden – zadbać o wysoki poziom tekstów literackich, których niestety dziś w „Fantazynie” brakuje.

 

A. Mason

 

Fantazyn nr 2(6) wrzesień-październik 2006

Redaktor naczelny: Leszek Cibor

Wydawca: Studio Graficzno-Wydawnicze Orion

Stron: 68

Cena: 6,50


Rasiści i pedały

 

okladka

Był kiedyś taki bodajże japoński film o kilku oddziałach współczesnej armii, które cofnęły się do czasów samurajów i tam ciężko walczyły o przeżycie z hordami zimnokrwistych wyznawców Bushido. Bardzo mi się ten film podobał. Ostatnio oglądałem remake tegoż filmu – porażka. I oto dostałem do ręki „Wybór broni” o niemal identycznej tematyce. Tyle że współczesna armia nie przenosi się w japońskie średniowiecze, ale na Pacyfik, tuż przed bitwą o Midway w 1942 roku. Ugh, pomyślałem. Pewnikiem gniot. Znowuż będę zmuszony wczytywać się w opisy totalnej rozpierduchy na biednych Japońcach. A tu zaskoczenie...

Owszem totalna rozpierducha jest... ale nie na Japońcach! Pierwsza bitwa, dramatycznie opisana, gdzie trup ściele się gęsto to starcie z... ale nie będę tu spoilerował. Powiem tylko tyle, że się wyśmienicie czyta. Nie znam się na współczesnych doktrynach wojennych, jednak ważne, że Birmingham sprawia wrażenie, jakby miał je w małym paluszku. Do tego posiedział dość solidnie nad historycznymi opracowaniami z okresu II wojny światowej i to nie tylko w zakresie militarnym czy politycznym, ale i społecznym. I to mu się chwali. Napisanie tej książki, ujmującej temat tylko w aspekcie militarnym, sprawiłoby, że do swojej biblioteczki dołączyć mógłbym kolejne czytadło. A tu taka niespodzianka!

Najciekawszymi częściami „Wyboru broni” są fragmenty opisujące starcie kulturowe między ludźmi z 2021 roku, a ich pradziadami z 1942 r. Z książki Birminghama jednoznacznie wynika, że cały świat w połowie zeszłego wieku to szowinistyczni rasiści nienawidzący homoseksualizmu. Przodują w tym zwłaszcza Amerykanie! I prawdę mówiąc, Birmingham nie oszczędza tutaj swych rodaków sprzed ponad półwiecza w żaden sposób. Co i raz słyszymy tu wyzwiska względem „czarnuchów”, marynarze rwą się do linczów na „żółtych małpach”, pojawiają się brutalne gwałty na lesbijkach, a amerykańskie restauracje niewiele różnią się od hitlerowskich – zamiast napisu „Tylko dla Niemców”, mamy napis „Tylko dla białych.” Dorzućmy do tego jeszcze dyskryminację płci (zwłaszcza w strukturach wojskowych) i otrzymujemy dość ciekawy obraz amerykańskiego społeczeństwa z okresu II wojny światowej. Tam każdy zieje nienawiścią do innej rasy lub narodu, czy to Niemcy, czy Brytyjczycy, Amerykanie, czy też Japończycy. I jest to ukazane w książce jako dość naturalne zachowanie. Jedynie przybysze z przyszłości zdają się mieć prosty kręgosłup moralny. Ale i tu Birmingham pozwolił sobie „pojechać” po swoich rodakach. Przybysze z przyszłości, często mówią o wolności, humanitaryzmie, bezinteresownej pomocy, a jednocześnie, gdy dochodzi do walki, wyrzynają bez litości tak cywilów jak i wojskowych, posyłając jednym wciśnięciem guzika tysiące ludzi na śmierć. I tego nie potrafią zrozumieć ich przodkowie, którzy dochodzą do wniosku, że cały przyszły świat jest pełen „kundli”, homoseksualistów, którzy bez mrugnięcia okiem są zdolni pozbawić życia drugiego człowieka. I to jest chyba najciekawszy element tej książki. Konfrontacja dwóch kultur. Jedna strona mówi z niedowierzaniem „To tacy będziemy?!”, a druga zastanawia się „Tacy byliśmy?!”. Nic dziwnego, że Amerykanie z XX wieku mówią na podróżników w czasie „obcy” i nie potrafią znaleźć wspólnego języka. Z „Wyboru broni” wyraźnie wynika, że nie potrzeba obcym nadawać zielonej skóry i dorzucić parę macek, wystarczy skonfrontować dwa społeczeństwa oddzielone od siebie niecałym wiekiem.

„Wybór broni” Birminghama to bardzo ciekawa pozycja i tych prawie sześćset stron czyta się bardzo szybko, pewnie z powodu owego kompleksowego ukazania problemów jakie mogliby napotkać podróżnicy w czasie. Lektura tej książki często też stawia czytelnikowi pytania: „Czy zdajesz sobie sprawę, kim tak naprawdę jesteś? Czy wiesz, w jakim świecie żyjesz? Jak naszą cywilizację, tyle mówiącą o wolności, braterstwie, współczuciu dla bliźnich, mógłby określić ktoś z zewnątrz.” A to są dość ważkie pytania.

 

Wojciech Świdziniewski

 

John Birmingham

Wybór broni Tom I trylogii Oś czasu

Tłum: Radosław Kot

REBIS, 2006

Stron: 570

Cena: 32,00


< 07 >