Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 28>|>

Spadek Leonarda da Vinci (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Zaginione sekrety kodeksu Leonarda da Vinci

Kodeks Leonarda da Vinci to bezcenny zbiór jego rękopisów – ale czy na pewno?

Kiedy Vance Erikson, uczony zajmujący się Leonardem odkrywa, że kilka stron Kodeksu to falsyfikaty, rozpoczyna poszukiwania zaginionych oryginałów, które mogą zawierać zdumiewające sekrety i rewelacje. Ale nie tylko Erikson szuka brakujących stronic. Wkrótce przekonuje się, że ściga go zbrodnicze tajne stowarzyszenie, wywodzące się z początków chrześcijaństwa. Bowiem Kodeks Leonarda to coś więcej niż tylko cenny dokument. To także klucz do dawno zaginionego, przerażającego wynalazku o ogromnym znaczeniu. Teraz stawką jest już nie tylko życie Eriksona, lecz przyszłość całej ludzkości. Nagrodę dla tego, kto przejmie ów wynalazek, będzie władza nad światem.

Powieść „Spadek Leonarda da Vinci”, wydana po raz pierwszy w 1983 roku to fascynujący thriller, którego akcja rozgrywa się w wielu krajach.

To właśnie z tej książki, jak również z innej powieści Perdue „Córka Boga”, Dan Brown wykorzystał mnóstwo wątków.

 

(Philip Wilson)

Rozdział 2

 

Środa, 5 lipca

 

Dzień był przepiękny. Światło słoneczne lało się z bezchmurnego nieba i odbijało oślepiająco od piasku i wody, gdy Vance Erikson mknął na południe autostradą Pacific Coast, pochylony nad kierownicą swego wyremontowanego motocykla Indian, rocznik 1948. Potężny silnik ryczał, kiedy wyprzedzał jeden samochód po drugim. Przyjemnie było znaleźć się znów na łonie cywilizacji, nawet jeśli trzeba było tu obcować z pochlebcami i księgowymi o jaszczurczych twarzach, zatrudnionymi w kompanii naftowej. [...]

Przed biurowcem firmy ujrzał skupisko zaparkowanych tuż przy krawężniku furgonetek i sedanów z nazwami stacji telewizyjnych z Los Angeles. Widocznie było to jedno z wydarzeń medialnych Kingsbury’ego. Zręcznie wmanewrował motocykl pomiędzy dwa mikrobusy blokujące podjazd dla wózków inwalidzkich, wjechał na chodnik i zgasił silnik.

Skoro tylko przekroczył próg budynku, zagadnął go tradycyjnie ubrany mężczyzna po trzydziestce, o atletycznej budowie. Nelson Bailey, wiceprezydent ConPacCo odpowiedzialny za logistykę poszukiwań ropy, magister zarządzania po Harvardzie, wyglądał jakby zszedł prosto ze stronic ekskluzywnego magazynu „GQ”.

– Słyszałem, że pan wraca – rzucił beznamiętnym tonem. Wprawdzie jego twarz z pozoru nie wyrażała wrogości, ale trudno też było doszukać się na niej choćby cienia uśmiechu.

– Nie spodziewałem się komitetu powitalnego – odparł sarkastycznie Vance. – A już z pewnością nikogo z pańskiego szczebla.

Nie zwolnił kroku i minął mężczyznę, lecz Bailey zawrócił i zrównał się z nim przy windzie łączącej parter z najwyższym piętrem. Vance nacisnął guzik.

– Spieszy mu się – powiedział, odwracając się do Baileya i uśmiechając na widok irytacji, malującej się wyraźnie na obliczu wiceprezydenta. – Sądzę, że w interesie żadnego z nas nie leży to, by kazać czekać założycielowi firmy.

Bailey jeszcze bardziej spochmurniał.

– Uważa się pan za niezwykle sprytnego, co? No cóż, niebawem dostanie pan za swoje.

– A o co tym razem chodzi? – zripostował Vance. – Czy użyłem w moim miesięcznym sprawozdaniu geologicznym niewłaściwego kroju czcionki?

– Cholernie dobrze pan wie o co chodzi. W tym miesiącu przysłał mi pan dokładnie to samo przeklęte sprawozdanie, co w ubiegłym.

– Zgadza się – odparł Vance.

Nadjechała winda.

– Nie wolno panu tak robić – powiedział Bailey, gdy wsiedli.

– Czemu nie? Wyniki liczbowe były identyczne.

– W firmie obowiązują pewne zarządzenia i przepisy, wprowadzone z powodu...

– Jasne, z powodu ustawy o pełnym zatrudnieniu dla lizusowskich urzędasów.

– Do diabła, Erikson! – wybuchnął Bailey. – Nie możesz wciąż lekceważyć naszego systemu. Stary nie będzie żył wiecznie, a po jego odejściu nikt już nie stanie w obronie twoich ekscentrycznych metod. Wtedy cię dopadniemy!

Winda zatrzymała się miękko i drzwi się rozsunęły.

– Wiemy, co ty i stary kombinujecie z tą rzeczą Leonarda da Vinci – powiedział Bailey cicho, lecz nie tak cicho, by Vance’owi umknęła nuta zimnej nienawiści w jego głosie. – Wiemy o tym wszystko i jeśli nie będziesz ostrożny, wpadniesz w poważne tarapaty.

Vance wyszedł z windy, odwrócił się i stał uśmiechnięty naprzeciw Baileya, gdy za tamtym zamykały się drzwi.

Co Bailey może wiedzieć? zastanawiał się. Nawet on sam nie miał zbytniego pojęcia, jakie znaczenie mógłby mieć jego raport na temat Leonarda. Poza tym ten ezoteryczny temat mógł zainteresować co najwyżej historyków i kolekcjonerów sztuki.

Wiemy, co ty i stary kombinujecie...

Do diabła z tym, powiedział sobie, zmierzając do sali konferencyjnej. Gdy do niej wszedł, zatrzymał się na moment w drzwiach, chcąc zorientować się w sytuacji. Telewizyjne jupitery jaskrawo oświetlały podium; niewielka salka konferencyjna pękała w szwach od tłumu reporterów oraz ludzi z ConPacCo. Wśród tych ostatnich, ku swojemu zaskoczeniu, zobaczył praktycznie wszystkich pracowników Fundacji Kingsbury’ego – niewielkiego filantropijnego odgałęzienia firmy, a zarazem narzędzia służącego szefowi do wspierania sztuki.

Vance stał tam w wypłowiałych dżinsach, zabłoconych turystycznych buciorach i kraciastej koszuli, i przeczesywał dłońmi ciemnobrązowe włosy, próbując nadać im choćby pozór ładu. Jednak to brudne ubranie i popękana brązowa skórzana kurtka lotnicza, którą zawsze wkładał do jazdy na motocyklu, dobrze leżały na jego muskularnym ciele, zahartowanym przez surowe życie pod gołym niebem. Mrużąc oczy, wpatrywał się w telewizyjne lampy, aż wreszcie odnalazł wzrokiem Kingsbury’ego.

Szef stał na podium, starając się uspokoić kłębiący się pod nim tłumek. Jego białe włosy, jak zawsze starannie zaczesane do tyłu i odsłaniające głębokie zakola, jarzyły się w świetle jupiterów, przypominając aureolę. Spod niej wyglądało oblicze patrycjusza, poorane zaszczytnymi zmarszczkami znamionującymi kogoś, kto zaznał wielu przeciwności losu i z klasą je przezwyciężył. [...]

– Moglibyśmy właściwie już zacząć – odezwał się Kingsbury i w pokoju natychmiast zapadła cisza. – Wkrótce zjawi się tu pan Erikson i będę chciał, żeby przede wszystkim to on zabrał głos. W końcu odkrycie należy do niego. Ale mogę wam już powiedzieć, że Fundacja Kingsbury’ego za chwilę przedstawi wstępny raport śledczy, dotyczący pierwszej w historii udokumentowanej próby zatuszowania faktów.

Stojąc wciąż niezauważony w ciemnym końcu sali, Vance jęknął w duchu nad przesadnym zmysłem dramatycznym Kingsbury’ego. Jednakże reporterzy telewizyjni uwielbiali starego za to i chłonęli wszystko z zapartym tchem. Vance rozważył możliwość szybkiej rejterady i nawet odwrócił się już do wyjścia, gdy nagle szef go dostrzegł.

– A oto i on.

Wszyscy jak na zawołanie odwrócili się i spojrzeli na Vance’a.

– Panie Erikson, proszę tu podejść i przemówić do panów i pań z prasy.

Vance uśmiechnął się do nich blado i ruszył w stronę podium. Zauważył, że wszystkie te żywe manekiny – gładko ufryzowani i elegancko odziani prezenterzy telewizyjni z wybielonymi uśmiechami i doskonale wyszkolonymi głosami – marszczą się z niesmakiem na widok jego niedbałego i zakurzonego ubioru.

– Prosto z pól naftowych, jak widzę – skomentował Kingsbury, gdy Vance znalazł się u jego boku. Widownia zaśmiała się pobłażliwie.

– Jak wszyscy zapewne wiecie – ciągnął szef, teraz zaskakująco rzeczowym tonem – Vance Erikson prowadzi podwójne życie. Jest nie tylko najlepszym na świecie geologiem poszukiwawczym... – Vance skrzywił się na ten komplement – lecz również najznakomitszym współczesnym znawcą-amatorem Leonarda da Vinci. Ostatnio wraz z moim doradcą, doktorem Geoffreyem Martinim, pomagał mi przy zakupie rzadkiego kodeksu – jednego z najpiękniejszych zbiorów pism Leonarda. Dzięki ich trafnym wskazówkom i radom nabyłem ten wspaniały kodeks od pewnej starej, czcigodnej włoskiej rodziny, która nigdy wcześniej nie zgodziła się na zaprezentowanie go szerokiej publiczności.

Kingsbury zrobił teatralną pauzę, po czym podjął:

– W trakcie oględzin kodeksu pan Erikson dokonał zdumiewającego odkrycia. Otóż dwie z jego stron są w istocie zręcznym falsyfikatem, sporządzonym wkrótce po śmierci Leonarda, najwyraźniej po to, by zamaskować brak oryginalnego fragmentu. Postanowiłem napiąć finansowe muskuły Fundacji Kingsbury’ego i firmy Continental Pacific Oil, by podjąć poszukiwania, kierowane przez pana Eriksona, a mające na celu odkrycie powodu tej renesansowej mistyfikacji, jak również odnalezienie i – o ile to możliwe – odzyskanie brakujących stronic. A teraz oddam głos panu Eriksonowi.

 

– ...i właśnie w tej chwili ogłasza to na konferencji prasowej. – Nelson Bailey pochylił się w skórzanym prezydialnym fotelu i nerwowo skubał swą prążkowaną kamizelkę. – Jest z nim ten dupek Erikson. Stary zrobił z tego istny cyrk dla mediów.

– Nie podniecaj się tak – powiedział uspokajająco niski głos z drugiego końca kuli ziemskiej. – Brakujące strony są tak głęboko pogrzebane w mroku dziejów, że oni nie mają żadnych szans ich odnaleźć – a przynajmniej nie wcześniej, niż my do nich dotrzemy.

– Ale ty nie znasz tego gościa, tego cholernego Eriksona – jęknął Bailey.

– Nie martw się. Już niedługo zdobędziemy te papiery, nawet gdyby stary wiedział, co w nich jest.

– Powtarzam ci, że nie znasz Eriksona – upierał się Bailey. – Przynajmniej zajmijmy się nim, zanim wyrządzi jakąś szkodę.

– Nie, Bailey, i to jest ostateczna decyzja. – Głos zabrzmiał teraz surowo. – Uważam, że twoja prywatna niechęć do Eriksona zaciemnia twój osąd. A nie za to ci płaci Bremeńska Legacja. Płacimy ci, żebyś obserwował i zdawał nam relacje. Wywiązywałeś się z tego dobrze i proponuję, abyś nadal robił swoje. To my zadecydujemy, jakie kroki podjąć i kiedy. Zrozumiałeś?

– Tak – odparł niespokojnie Bailey. – Ale wy...

– Żadnych „ale”. Transakcja wchodzi w najdelikatniejszą fazę i chcę mieć pewność, że nic nie zdenerwuje naszych kościelnych przyjaciół.

Czemu muszę zadawać się z takimi idiotami, jak ten Bailey? zadał sobie pytanie mężczyzna w Niemczech, przygładzając wolną ręką jasne włosy. To tylko nędzny sługus, wynajęty po to, by miał oko na Kodeks Leonarda da Vinci do czasu zawarcia transakcji. Na nieszczęście kodeks trafił do nabywcy takiego jak Kingsbury, z jego niekonwencjonalnym stylem działania i własnym specjalistą od Leonarda. Jak na kogoś, kto pracuje zawodowo jako geolog, ten Erikson był zaskakująco dobry. W istocie, według dossier Bremeńskiej Legacji, pośród uczonych specjalizujących się w da Vincim zajmował drugie miejscu na świecie, ustępując jedynie profesorowi Geoffreyowi Martiniemu. Mniejsza z tym, pomyślał blondyn. Nawet mając obydwu tych ekspertów, pracujących na okrągło nad wytropieniem zaginionych papierów, Kingsbury nie zdoła przeszkodzić Legacji w dobiciu targu. A gdy transakcja zostanie zawarta – uśmiechnął się do siebie – wówczas nic ani nikt nie będzie mógł przeszkodzić Legacji w realizacji jej celu. [...]

 

Vance Erikson popatrzył w górę na jupitery.

– Nie byłem przygotowany na to wszystko – powiedział szczerze do zgromadzonych w sali ludzi. – Przez dłuższy czas przebywałem poza biurem...

– Ja również – wtrącił Kingsbury, klepiąc go po ojcowsku w plecy. – Ale kiedy wczoraj wieczorem wróciłem i przeczytałem czekający na mnie raport pana Eriksona, wpadłem w ekscytację. W zwykłych okolicznościach natychmiast bym się nim zajął, ale jak wiecie, usiłuję obecnie obronić naszą firmę przed szeroko nagłośnionym wrogim przejęciem. Tak czy inaczej, uważam to za najbardziej fascynujące wydarzenie w świecie sztuki od dziesięcioleci. Vance – dodał odwracając się do młodego człowieka z przepraszającym gestem i wzruszeniem ramion – wiem, że przygotowałeś ten raport wiele tygodni temu, ale jestem pewien, że świetnie wszystko pamiętasz. Może więc po prostu streściłbyś to reporterom?

Vance podniósł ręce w górę w geście oznaczającym kapitulację i uśmiechnął się.

– Dobrze – rzekł odwracając się z powrotem do widowni. – Zrobię, co będę mógł.

– Ci z państwa – rozpoczął – którzy relacjonowali zakup Kodeksu Kingsbury’ego, pamiętają być może, że nie tylko jest to jeden z niewielu kodeksów Leonarda da Vinci nigdy nie przełożonych z włoskiego i nigdy nie udostępnionych publiczności – lecz także jeden z nielicznych, które Leonardo sam oprawił, bądź też zrobił to jego bliski przyjaciel Francesco Melzi jeszcze za życia autora.

– Leonardo używał wielkich arkuszy pergaminu – ciągnął Vance, coraz bardziej się zapalając – i pokrywał każdą stronę oszałamiającą mnogością rysunków, pomysłów wynalazków, zabawnych historyjek, a nawet obrazków pornograficznych. Większości tych stron nic ze sobą nie łączy i robią wrażenie igraszek wyobraźni ekscentrycznego geniusza. Po śmierci Leonarda w 1519 roku, jego rysunki odziedziczył Melzi, który...

– Większość z tego wszyscy już wiemy – przerwała Eriksonowi kobieta o kasztanowych włosach, wstając z jednego z pierwszych rzędów. – To już historia. Jeśli będzie nam potrzebna, znajdziemy ją w naszych archiwach. Może przejdzie pan do sedna. [...]

Rozdrażniony Vance rzucił okiem na szefa, który usadowił się na składanym krzesełku przy podium. Ale starszy mężczyzna tylko uśmiechnął się łagodnie.

– No cóż, skoro wszyscy zebrani dysponują podstawowymi informacjami... – Vance powiódł wzrokiem po twarzach dziennikarzy, oczekując reakcji na swoje słowa. Istotnie, ci z nich, którzy będą potrzebowali ogólnych danych, mogą zdobyć je później. Najwyraźniej nikt nie chciał zadzierać z Suzanne Storm. – Niech i tak będzie. Więc dobrze, panno Storm, co chce pani wiedzieć?

– Może na początek opowie nam pan, jak odkrył fałszerstwo, skoro nie dostrzegli go najznakomitsi uczeni, zajmujący się Leonardem da Vinci w ciągu minionych czterystu lat. I co zawierały te brakujące strony. – Przerwała. – I dlaczego ktoś chciałby maskować ich brak. – Dziennikarka rozejrzała się po swych kolegach, po czym znów spojrzała na Vance’a. – Chce pan, abyśmy uwierzyli – zapytała wyzywająco – że to była jakaś renesansowa afera Watergate, z Machiavellim w roli głównej?

Vance zignorował jej sarkazm.

– Odpowiem na pani pytania po kolei – rzekł spokojnym tonem. – Odkryłem falsyfikat wkrótce po tym, jak pan Kingsbury nabył ten kodeks – znany wówczas jako Kodeks Caizzi, od nazwiska włoskiej rodziny, której był własnością. Gdy szperałem w zbiorach biblioteki narodowej w Madrycie, poszukując materiałów związanych z Leonardem da Vinci, natrafiłem na dziennik niejakiego Antonio de Beatisa, sekretarza kardynała Aragonii z początków XVI wieku. Wydaje się, że de Beatis nakłonił Leonarda, by ten pokazał mu swoje zebrane pisma. [...]

De Beatis spędził kilka lat na lekturze i katalogowaniu notatników Leonarda da Vinci. Dziennik de Beatisa zawiera kompletny indeks pism Leonarda, wliczając w to także jedyny zbiór, który był wówczas oprawiony – kodeks zakupiony przez pana Kingsbury’ego od Caizzich. Porównując spis de Beatisa z tym kodeksem, zauważyłem rozbieżność w ich zawartości...

Dwie strony kodeksu zakupionego przez pana Kingsbury’ego zostały podrobione. Znaki wodne wskazują, że tego papieru nie mógł użyć Leonardo, gdyż znajdowano je na papierach wytwarzanych dopiero jakiś czas po jego śmierci. Treść tych stron jest błaha i niespójna i miała w zamyśle posłużyć wyłącznie za pomost przerzucony nad brakującym fragmentem tekstu. Zaś według dziennika sekretarza kardynała, brakujące strony zawierały spostrzeżenia Leonarda dotyczące pogody, burz i błyskawic.

 

Rozdział 3

 

Piątek, 4 sierpnia, Amsterdam

 

Idąc przez gęstniejący mrok przywołał w pamięci twarz Martiniego, niesforną czuprynę siwych włosów, obwisłe wąsy i wysoką, chudą, przygarbioną sylwetkę tego starzejącego się, lecz wciąż dziarskiego człowieka, kończącego za miesiąc siedemdziesiąt dziewięć lat. Człowieka, który rzucił wówczas na szalę swój autorytet i przekonał władze uczelni, aby przyjęto Vance’a na studia. Martini pielęgnował zainteresowanie Eriksona da Vincim, beształ go za próby zajęcia się innymi zagadnieniami, zaś przez ostatnią dekadę pracował wraz z nim, gdy młody student zaspokajał swą nienasyconą ciekawość i uwielbienie dla Leonarda.

Perspektywa spotkania z profesorem – pierwszego od czasu, gdy Kingsbury zakupił kodeks – ożywiła Vance’a i podniosła go na duchu. Kwadrans później pociągnął staroświecki sznur dzwonka przed drzwiami wąskiej, trzypiętrowej kamienicy Martiniego przy kanale Prinsengracht.

Usłyszał w środku cichy szelest, lecz drzwi się nie otworzyły. Zadzwonił ponownie. Odpowiedziały mu tylko odgłosy szurania i jakiś głuchy łomot. Vance przechylił się przez poręcz schodków, żeby zajrzeć w oświetlone okno, i za cienkimi zasłonami dostrzegł niewyraźną sylwetkę wysokiego mężczyzny, stojącego nad kimś usadowionym w fotelu.

Serce zabiło mu szybciej. Wysoki osobnik z całą pewnością nie był Martinim.

– Profesorze! – krzyknął, naciskając klamkę. Drzwi były zamknięte. – Profesorze Martini, nic panu nie jest? – zawołał ponownie, waląc pięściami w lakierowane mahoniowe drzwi. – Otwierać! Otwierać albo wezwę policję!

Naparł na drzwi, chcąc je wyłamać. Lecz mimo wielokrotnych prób, w które wkładał całą siłę swego muskularnego ciała, masywne wrota, które wytrzymały ciężar pięciu stuleci, nie ustąpiły teraz przed jednym człowiekiem.

Jego wyczyny zwabiły z ulicy kilku ciekawskich gapiów.

– Policja – powiedział nagląco po angielsku, po czym powtórzył łamanym holenderskim: – Wezwać policję.

Jakiś mężczyzna w średnim wieku widocznie go zrozumiał, bo ruszył pędem do budki telefonicznej.

Vance zszedł znów po schodkach do frontowego okna. Już miał spróbować je otworzyć, gdy drzwi rozwarły się, rzucając bladożółty snop światła na wysokiego, chudego ciemnowłosego mężczyznę, który błyskawicznie przebiegł obok niego.

– Stać! – krzyknął, lecz mężczyzna zignorował go i popędził popękanym, nierównym chodnikiem. Vance puścił się za nim w pogoń.

Bieg utrudniały pojazdy zaparkowane chaotycznie na chodniku, jak to było tu w zwyczaju. W końcu uciekinier znalazł między nimi lukę i pobiegł środkiem wąskiej jednokierunkowej uliczki. Vance przebiegł za nim przez most nad kanałem, a potem skręcił w lewo, pomiędzy jadące samochody. Doganiał zbiega, zapewne dzięki niemal codziennym, wielokilometrowym biegom po plaży. Mężczyzna uskoczył w boczną alejkę, wyraźnie zwalniając kroku. Vance usłyszał szuranie jego butów po płytach chodnika, a potem głuchy odgłos, jakby upadku.

Gdy skręcił za róg alei, nieznajomy był zaledwie kilka metrów przed nim i biegł utykając. Nagle Vance zawahał się. Żałował teraz, że rok temu porzucił naukę sztuk walki po zaledwie tuzinie lekcji. Ale nie mógł pozwolić tamtemu uciec. Przyspieszył i zaatakował od tyłu, obalając go na ziemię.

Wysoki mężczyzna krzyknął i dysząc ciężko usiłował odturlać się na bok, ale Vance stał nad nim i dziko okładał go pięściami. Niektóre jego ciosy dochodziły celu, inne ześlizgiwały się tylko nieszkodliwie. Wreszcie mężczyzna wstał niepewnie, oszczędzając lewe kolano. Nawet w półmroku Vance przez dziurę w spodniach dostrzegł na nim krew.

Przeciwnik wyprowadził lewy sierpowy, trafiając Vance’a w głowę i rozcinając mu skórę nad lewym okiem. Erikson zatoczył się do tyłu, a napastnik znów puścił się biegiem, coraz wyraźniej kulejąc. Oślepiony na jedno oko przez krew płynącą obficie z rozcięcia, Vance potknął się i zawadził nogą o metalowy kosz na śmieci, z którego wypadła flaszka po winie. Podniósł ją, drugą ręką ocierając krew z oka. Dogonił tamtego i z całej siły rąbnął go butelką. Mężczyzna jęknął spazmatycznie, upadł twarzą na chodnik i znieruchomiał.

Oddychając ciężko Vance wytarł krew rękawem płaszcza, zostawiając na jasnobrązowej popelinie jaskrawą szkarłatną smugę. Poczuł pulsowanie bólu nad lewym okiem, gdy nachylał się nad skuloną postacią i odwracał ją na plecy. Na szyi mężczyzny, po prawej stronie widniało dziwne czerwone znamię, niemal całkowicie ukryte pod kołnierzem golfu. Wstrzymując oddech Vance odwinął kołnierz i w nikłym świetle rozpoznał kształt ptaka – szybującego sokoła.

– Chryste – powiedział na głos. Wszystko odpowiadało dokładnie opisowi osobnika, który zniknął z dziennikiem de Beatisa. Przykucnął i przeszukał kieszenie jego płaszcza, ale nie znalazł żadnego dowodu tożsamości. Leżący jęknął; zaczynał odzyskiwać przytomność. Policja, pomyślał Vance. Muszę wezwać policję. Gdy podnosił się z trudem, usłyszał za plecami jakiś szelest. Odwrócił się szybko i zobaczył mężczyznę o sowiej głowie, który zamierzał się na niego tą samą butelką. Zdołał się uchylić, lecz cios zahaczył go w skroń i oszołomił na tyle, że opadł na czworaki. Sowiogłowy uderzył ponownie, tym razem trafiając prosto w ciemię. Vance upadł ciężko, a przed oczami wybuchła mu galaktyka błyszczących kolorowych gwiazd.

Poczuł stęchły, wilgotny zapach chodnika i zanim stracił przytomność, zdążył jeszcze zadać sobie pytanie, czy właśnie tutaj wróg wpakuje mu kulę w głowę.

 

Rozdział 4

 

Świadomość powracała powoli, a wraz z percepcją czasu i światła pojawił się nieustępliwy, pulsujący ból. Gdy Vance otworzył oczy, zobaczył tylko niewyraźną plamę. Dopiero po dłuższej chwili pojął, że nic nie widzi, ponieważ leży twarzą w dół na płycie chodnika. Z wysiłkiem spróbował przypomnieć sobie, gdzie jest i co...

Oparł się na łokciu i wolną ręką ostrożnie pomacał ranę nad okiem. Już nie krwawiła. Przesunął dłonią po rosnącym szybko guzie z tyłu czaszki; na palcach nie znalazł śladów krwi.

Dźwignął się z wysiłkiem na nogi i oparł o ścianę, usiłując opanować zawroty głowy. Chciał iść, ale kolana ugięły się pod nim. Po jakimś czasie znów wstał i ostrożnie ruszył ku wylotowi alei, czepiając się chropowatego ceglanego muru. Gdzieś niedaleko dzwon kościelny wybił ósmą, co oznaczało że nie leżał zbyt długo nieprzytomny.

Przed domem Martiniego ujrzał samochody policyjne i ambulans. Lęk o profesora błyskawicznie go otrzeźwił. Pobiegł truchtem, nie zważając na narastające łomotanie w głowie. Wąski pas pomiędzy brzegiem kanału a rzędem domów wypełniał tłum ludzi.

– Przepuście mnie! – zawołał Vance. – Proszę mnie przepuścić.

Kilka osób odwróciło się i spojrzało na niego z irytacją, ale widząc zakrwawionego mężczyznę z oszalałym wzrokiem, rozstąpiło się pośpiesznie.

Przy drzwiach stał policjant w niebieskim mundurze i paląc papierosa bez filtra przyglądał się, jak Vance z trudem pokonuje schodki.

– Co z nim? – rzucił Erikson. – Jestem jego przyjacielem.

Policjant zaciągnął się raz jeszcze, a potem rzucił niedopałek na kamienny schodek i rozgniótł go czubkiem ciężkiego, solidnego buta.

– Co się panu stało? – zapytał.

– Przypuszczam, że uderzył mnie ten sam człowiek.

Policjant kiwnął głową.

– A jak się pan nazywa?

– Vance Erikson. Profesor Martini i ja...

Twarz policjanta zmieniła wyraz.

– Czytałem o panu w gazecie. Ma pan coś wspólnego z da Vincim.

Vance przytaknął.

– Niestety, pański przyjaciel nie żyje.

Vance wpatrywał się w niego z otwartymi ustami.

– Chodźmy. – Policjant ujął go pod rękę i próbował pociągnąć w stronę skupiska policyjnych samochodów. – Niech pan pójdzie ze mną, musimy porozmawiać.

– Nie! – krzyknął Vance, oswobadzając się z uchwytu. – Nie wierzę panu. – Ruszył w kierunku otwartych drzwi. – Chcę sam zobaczyć.

– Proszę posłuchać – powiedział oficer. – Nie sądzę, żeby chciał pan to oglądać, zwłaszcza jeśli był pan jego przyjacielem.

Ale Vance już wszedł do środka. W skromnym frontowym saloniku zobaczył grupkę policjantów w mundurach i po cywilnemu, skupioną wokół fotela. Technik policyjny robił zdjęcia. Vance podszedł bliżej i serce mu zamarło.

Przywiązane do fotela ciało starego człowieka zwisało bezwładnie ze sznurów opasujących jego ramiona i klatkę piersiową. Beżowy dywan pod fotelem lśnił czerwienią. Białe włosy profesora były pozlepiane krwią; twarz miał obrzękłą i posiniaczoną. Głowa opadła mu na pierś. Jego wiedza, cała ta mądrość i dobroć zaklęta w tajemnych połączeniach neuronalnych mózgu, była na zawsze stracona; zniknęła wraz z ostatnią iskrą przebiegającą synapsę.

Policjant skinął na pozostałych, a potem wraz z nimi przyglądał się w milczeniu, jak Vance podszedł wolno do ciała Martiniego i delikatnie ujął jego dłoń.

– Żegnaj – powiedział i odwrócił się powoli.

Ciężką ciszę przerwał głos oficera:

– Wie pan, że będziemy musieli porozmawiać, prawda?

Vance skinął głową.

– Gdzie się pan zatrzymał?

Erikson podał mu adres hotelu, a oficer polecił jednemu z podwładnych odwieźć go, żeby mógł umyć się i opatrzyć ranę. Tym razem Vance nie oponował.

 

* * *

 

Gdy lekarz opuścił jego pokój, Vance wziął prysznic, a potem usiadł na skraju łóżka. Po chwili weszło dwóch oficerów śledczych z butelką half om half – niegdyś tradycyjnego, lecz dziś coraz rzadziej spotykanego holenderskiego likieru. Popijał ten mocny trunek o lekko pomarańczowym smaku i odpowiadał na ich pytania. Opisał swoje związki z Martinim, powód dzisiejszej wizyty oraz mężczyznę ze znamieniem w kształcie jastrzębia

Następne pytanie wstrząsnęło nim.

– Czy wie pan kto – albo co to jest „Tosi”?

– Nie – skłamał odruchowo, nie bardzo wiedząc dlaczego. – Czemu pan pyta?

– Pański przyjaciel zdołał przed śmiercią napisać to słowo na spodniach własną krwią.

 


< 28 >