Jeśli Ukraińcy naprawdę zabiegali o pociski uranowe, jest pewien trop do przemyślenia. W okolicy prędkości ciał 250 m/s zwykle przekraczamy podczas zderzeń wytrzymałość większości materiałów. To ta najmniejsza prędkość rażenia w lwiej części rzeczywistych przypadków.
To znowu wynika z praw fizyki, tyle że niestety trzeba powiedzieć „to nie takie proste, panie kolego”. Kombinacja kilku zjawisk, na przykład opisanego przy okazji K-Patrone efektu bezwładnościowej matrycy, tego, że energia kinetyczna jest proporcjonalna do kwadratu prędkości, progowe przejście od zniekształceń plastycznych do rozrywania materiał, złożenie kilku efektów i jest dziura.
Pocisków podkalibrowych zapewne (zapewne, bo podczas wojen robi się często rzeczy zaskakujące) używamy do strzelania zwanego bezpośrednim. To nie jest oczywiste, że celowniczy musi widzieć cel. Tak jest w czołgu czy w armacie przeciwpancernej. Jednak przy okazji strzelanie bezpośrednie niemal zawsze zapewnia dużą prędkość pocisku w momencie trafienia w cel. Dlatego że niemal zawsze w takich warunkach porusza się płaskim torem z niewielkim kątem podniesienia. Zawsze strzelamy nieco w górę, to zapewniają przyrządy celownicze, ale gdy cel jest blisko, kąt podniesienia jest niewielki. Na tym opiera się idea tzw. strzału bezwzględnego: nie majstrujemy w nastawach celownika kałacha i na ok. 350 metrów powinniśmy trafić.
Artyleria zwykle strzela tzw. ogniem pośrednim, nazywanym też strzelaniem zza osłony. Kąt podniesienia jest znaczny, pocisk zwykle leci na wysokości setek metrów, najmniej kilometr, dwa, lub kilkanaście (współcześnie nawet -dziesiąt) kilometrów dla haubic.
Pocisk artyleryjski wystrzelony w okolicach kąta 45 stopni osiąga maksymalny zasięg, jednak spada na ziemię pod ostrym kątem, ponieważ składowa pozioma prędkości jest wyhamowywana przez powietrze.
Jeśli na cel spada pocisk z penetratorem uranowym z prędkością około 330 m/s, z jaką poruszają się swobodnie spadające w atmosferze ciała, to w momencie uderzenia wymiana pędu odpowiada prędkości 528 metrów pocisku z penetratorem ołowianym.
To oznacza, że amunicja uranowa może zachować zdolność do rozwalania na całym fizycznym zasięgu. Uran daje małą prędkość rażenia. Także dla pocisków pełnokalibrowych.
Pociski podkalibrowe wykonane z egzotycznych (atomowych) materiałów, poruszające się z prędkością kilku machów są smacznym kąskiem dla pismaków i publiczności, zwłaszcza w grach komputerowych. Ale… na tych trzech (mniej więcej, zależy, jak leży) kilometrach zapewne kończy się możliwość pewnego trafienia.
Tym się wojny nie wygra, najwyżej jakieś pojedyncze starcie. Skuteczny ostrzał fortyfikacji na dystansie kilkunastu kilometrów może zadecydować o wyniku bitwy. Raz jeszcze: nie ma do dziurawienia lepszej metody niż wielka masa. Nie działa wybuch. Tallboy dlatego demolowała umocnienia hitlerowców, że postawiono na ciężar. Ważyła 5340 kg i detonowała ze zwłoką, czyli dopiero po przebiciu niszczonego obiektu.
Zmorą I wojny światowej był ogień artyleryjski. Zachował swą skuteczność chyba aż do I wojny irackiej o odbicie Kuwejtu. Strzelanie zza osłony na dystansie wielu kilometrów z kierowaniem ognia przez obserwatora jest trudne do uniknięcia – i skuteczne.
Artyleria straciła znaczenie w II wojnie irackiej na rzecz lotnictwa i pocisków kierowanych. Zwłaszcza entuzjaści militariów byli pewni, że taka jest przyszłość ewentualnych konfliktów: masowe użycie bardzo zaawansowanych technologicznie maszyn, zwłaszcza samolotów i kierowanych rakiet, wielka mobilność wojska, zaskakujące manewry, błyskawiczne zdobywanie terenów i obiektów wojskowych.
Przyszła wojna w Ukrainie i w zasadzie wszystko oprócz ostrzeżeń amerykańskiego wywiadu poszło nie tak. Najbardziej zaskakujący okazał się przebieg walk. W tej chwili to jest mieszanka filmów SF, bo nikt nie spodziewał się tak znaczącej roli dronów i koszmaru walk pozycyjnych spod Verdun.
Lotnictwo rosyjskie nie radzi sobie wojskami oplot Ukrainy uzbrojonej w zachodni sprzęt, Ukraina samolotów nie ma i mamy mozolne wypruwanie sobie flaków za pomocą artylerii.
Jeszcze jedną silnie zaznaczoną cechą tej wojny jest improwizacja. Systemy budowane w zupełnie innych celach, jak wiele razy pokazywane cywilne drony, służą jako maszyny bojowe. Używa się też innych dziwnych sprzętów, jak na przykład elektrycznych rowerów czy samochodów osobowych, ogromną rolę odgrywa cywilny system Starlink.
Trzymałbym to w najsłodszej tajemnicy, ale domniemywam, że do niszczenia na odległościach rzędu kilkunastu kilometrów celów typu betonowe umocnienia, a nawet czołgi, nadają się pociski z uranowym penetratorem i prawdopodobnie są skuteczne nawet wobec dobrze opancerzonych obiektów. I dlatego, że mają na skraju zasięgu pęd na jednostkę powierzchni przekroju pocisku ok. 528 m/s dla penetratora uranowego, i dlatego, że spadają z góry, uderzając w pancerz znacznie cieńszy niż czołowy. Zapewne jednak takiego ich użycia nikt nie planował, a przynajmniej nie masowo.
Ale tylko tyle – to faktycznie ersatz etatowej broni NATO, artylerii z pociskami precyzyjnymi (kierowanymi), rakiet krótkiego zasięgu, lotnictwa taktycznego. Prawdopodobnie w sumie tani ersatz. Tu się narzuca przypomnienie średniowiecznych praktyk wrzucania do oblężonych twierdz zwłok ludzi i zwierząt. To był rodzaj broni biologicznej, ale też metoda, jak dziś to zwiemy, utylizacji. Podobnie jakoś trzeba się pozbyć zubożonego uranu, który nie nadaje się do niczego innego.
Najpewniej Ukraina nie otrzymała broni atomowej, choć faktycznie uranową. Niewiele ma z tego, że to produkt wyrafinowanej technologii. To jest jak wyrób czekoladopodobny, o wiele gorszy niż margaryna zamiast masła, coś co zastępuje dziurę w uzbrojeniu lotniczym i rakietowym, coś zamiast śmigłowców szturmowych i rakiet krótkiego zasięgu.
Szczegóły są irytujące, a uogólnienia? Da się je sprzedać w literaturze popularnej, jeśli ograniczymy je do szczegółu, którym się właśnie zajmujemy. Pewnie dziś już mało kto przeczytał „Potop”, ale mimo wszystko niektórzy wiedzą, kim Kmicic (był), że Babinicz i jako ów tłumaczył ojcu Kordeckiemu że wysadzi szwedzką kolubrynę niewielkim ładunkiem wetkniętym w wylot lufy. Wytrzymałby czytelnik, gdyby nasz wymyślony bohater narodowy wykładał przeorowi rzecz ogólnie, w oparciu o równanie Bernoulliego?
Zaiste, gdyby się taki (czytający) znalazł, przypadek należałoby starannie zbadać. Jednak, ograniczając problem przepływu czynnika barotropowego do eksperymentu odpalenia u wylotu załadowanej harmaty, armaty, czy kolubryny, rozumiemy najważniejsze: że każda się rozpuknie.
Kota domowego, który nas spotkał na drodze, interesuje, czy ma wiać – to też ograniczenie uogólnienia do szczególnego przypadku.
W (na?) Ukrainie od amunicji uranowej sprawy przeszły do jakiejkolwiek amunicji. Nie ma. Nie wiem, czy ktoś coś rozumie, ale są raczej kompetentni ludzie, którzy proch wąchali, jak Radek Sikorski, którzy ostrzegają, że sytuacja jest taka, jak w przypadku napotkania owego felis silvestris: trzeba nam zadbać, aby nie zostać zjedzonym.
Kilka wniosków z tego przeglądu wiedzy o amunicji może być przydatnych. Radziłbym poobserwować, pogrzebać w necie. Zali piszący nie ulegają syndromowi „uranowości”? Przekonaniu, że cokolwiek jest wojskowe, to jest absolutnie wyjątkowe, nieosiągalne dla cywila? To inna sprawa, na ile możemy ufać netowym „ekspertom”. Przydługi wywód o K-Patrone i dziurkaczach jest poniekąd ilustracją, jak bardzo. Owi zwykle spotykani „spece” tłumaczą istnienie pocisków tępogłowicowych mniejszą skłonnością do rykoszetowania. O obróbce skrawaniem i nożyczkach zwykle nie wiedzą. Więc chyba jesteśmy zdani na swój rozum. Ten zaś podpowiada, że gdy robi się poważnie, bezpiecznie jest wytropić i wyplenić takie ludowe prawdy.
Czy nie jest tak, że mamy powszechne przekonanie o nieustannym postępie w budowie wszelkiej maści broni i wynikające z niego oczekiwanie znane mi także z obszaru fotografii? Że tak jak profesjonalny aparat sam robi świetne zdjęcia, tak istnieje uzbrojenie, które samo wygrywa wojny. Zatem jeśli dostarczymy Ukraińcom pociski uranowe, dadzą one atomowy efekt.
Są przewagi, nawet nieproporcjonalne do ledwie 1,6 razy większej gęstości względem ołowiu. Lecz nie oczywiste.
Dla ilustracji przypomnienie kilku wydarzeń z II wojny światowej. Pierwsze z nich to zatopienie 4 maja 1941 roku brytyjskiego pancernika HMS Hood. Pocisk czwartej lub piątej salwy (w różnych źródłach opisano to różnie) wystrzelony o 6.00 z pancernika Bismarck zaledwie 7 minut po rozpoczęciu walki trafił w luk wentylacyjny prowadzący do magazynu kordytu ładunków do dział średnich kalibrów (102 mm) i doszło do eksplozji kolejnego magazynu pocisków 381 mm. Ta rozerwała rufę okrętu i szacuje się, że zatonął on w zaledwie dwie, trzy minuty. W polskiej kawalerii powiedzianoby pewnie, że żołnierze strzelają, Pan Bóg kule nosi”. Angielska admiralicja (czy jak jej tam) doszukała się jednak w tym nadzwyczajnym pechu prawidłowości.
Okręty walczyły w tej bitwie zgodnie ze wspomnianą wyżej regułą granicy zasięgu broni. Działa Hooda strzelały na ok. 27 km, w tym przypadku dystans między okrętami wynosił ok. 20 km i miał wynikać z kresu możliwości obserwacji. Przynajmniej Anglików. Szczegół. Namiary dla swej głównej artylerii (właśnie 381 mm) prowadzili oni za pomocą optycznego dalmierza o bazie 30 stóp, czyli 9,14 metra. O tyle ważne, że zapewne znaczny rozmiar instrumentu wzbudzał zaufanie do wyników. Intuicja podpowiada, że nie ma lepszych pomiarów od wykonywanych optycznie. Bismarck odległość obliczał z pomocą radaru. To „ten” szczegół. W warunkach pogody wczesnego poranka zakrzywienie biegu promieni w zakresie widzialnym wprowadziło błąd pomiaru odległości. Zaś Niemcy dostali prawie dokładną wartość, o czym świadczy obramowanie zaledwie drugą i trzecią salwą z Prinza Eugena pancernika Hood. Salwa upadła za i przed celem z punktu widzenia obserwatora artyleryjskiego, czyli można dzielić odchyłki na pół i uzyskać dokładne nastawy do strzelania. Nie trzeba rozumieć: trafili.
Trudna do zauważenia przewaga Niemców mogła zadecydować, kto przeżył, a kto poszedł na dno. Anglicy musieli być świadomi możliwości radaru. Wbrew dość często powtarzanym opowieściom, technologia ta była dobrze znana przed wybuchem II wojny. Niemcy oferowali komercyjne radary morskie, więc kierowanie ogniem sposobem z I wojny światowej było wynikiem przywiązania do staroci, a nie rozsądku. Różne źródła to różnie opowiadają, ale fakty są takie, że niezależnie od tego, na ile tragedia Hooda to przyspieszyła, możliwie szybko wdrożono wynalazek Johna Randalla i Harry’ego Boota.
Magnetron wnękowy oraz technologia falowodów zaowocowała skonstruowaniem radarów dramatycznie przewyższających możliwościami to, co mieli Niemcy. Przewaga była absolutna. W okolicy roku 1943 hitlerowcy nie mieli pojęcia, co się dzieje.
Rotterdam-Gerät wziął się z tego, że nie potrafili oni wykombinować, czemu służy „coś” wyciągnięte z wraku angielskiego bombowca. Nie rozumieli, bo nawet nie potrafili odbierać fal o tak wielkich częstotliwościach.
Ukraiński były naczelny dowódca sił zbrojnych mówił, że do zwycięstwa potrzebne jest coś na kształt wynalezienia prochu. Przynajmniej w dziedzinie obserwacji magnetron był chyba nawet czymś więcej. I przy tej przewadze „już” w 1945 roku, po pięciu latach wojny, udało się pokonać Niemcy dzięki sojuszowi największych wówczas militarnych mocarstw i przy stratach kilkudziesięciu milionów zabitych. Samo ZSRR to około 27 milionów ofiar. Wszystko pomimo tego, że prócz magnetronu przewaga nad hitlerowcami była w wielu innych dziedzinach.
Cóż, potrzebujemy prostej odpowiedzi: czy zjemy, czy nas zjedzą. Możemy to wywróżyć jedynie z tych szczegółów jakie znamy.
Amunicja uranowa to nie wynalezienie prochu, to ledwie 1,6 raza cięższa pała. Inteligentniejszy K-Patrone wymyślono ponad 100 lat temu. W rzeczywistości różne – czy uranowe krążące, czy hipersoniczne – pociski to drobne kroczki. Czy zbudowanie pocisków z ładunkami kumulacyjnymi, pancerzy reaktywnych, pocisków tandemowych to zaledwie wdrożenia? Przewaga Zachodu polega(ła?) na czymś jeszcze nudniejszym niż teoria zderzenia kul: organizacji. To ona pozawala stosować taktykę koncentracji sił i środków. To pozwoliło gładko wygrać dwie wojny z Irakiem. Brak organizacji wylazł w bitwie o Midway.
Tam wyszło, że ktoś nie umiał czy odczytać wskazań kompasu, czy zrozumieć zapisu, i jeden z zespołów samolotów poleciał prostopadle do kierunku, jaki mu wyznaczono, inne pogubiły się mniej, ale wystarczająco, by samoloty atakowały okręty bez osłony i doszło do ich masakry. Są takie studia: Organizacja i zarządzanie. Ciekawe jak księgowość. Kto musiał dostarczać FedEx-em paczki, wie, że aby się udawało, trzeba odkryć, kto tylko udaje, że umie obsługiwać Google Maps. To tylko jeden z bardzo wielu warunków, ale konieczny. Niekumaty delikwent w jednym miejscu skomplikowanej operacji zepsuje wszystko. Jeśli takich przeniesiemy na bezpieczne stanowiska, nie popsujemy stu innych rzeczy, a paczka dojedzie na czas i bomby spadną na cel.
Czemu idzie w Ukrainie, jak idzie, to jeszcze jedno nudne uogólnienie. Tylko koncentracja sił w czasie i przestrzeni pozwala uniknąć tego, co spotkało Europę podczas I i także II wojny światowej. Cała technologia wojskowa, w tym i wyszkolenie ludzi, i rozwiązania techniczne, nastawiono na efekt współdziałania i koncentracji. Wyszło, niestety. Połączenie działania w II wojnie irackiej inteligentnej amunicji z atakami samolotów w standardzie Stealth doprowadziło do wniosku, że szkoda pieniędzy na masową produkcję klasycznej amunicji, zwłaszcza artyleryjskiej. No i mamy kryzys na Ukrainie, wystrzelaliśmy całe zapasy z czasów Układu Warszawskiego, mamy pozamykane zakłady, faktycznie wyczerpane zapasy tej współczesnej amunicji czy inteligentnej, czy uranowej, krążącej, hiper-coś-tam – każdej. Bryndza. Wyczerpaliśmy środki i siły, koncentracji nie będzie, przeszliśmy do etapu wojny gospodarek, czyli tego, co działo się w czasach Verdun czy oblężenia Stalingradu. Ze szczegółu wynika ogólnie, że teraz będzie wojna na wyczerpanie. To konfrontacja gospodarek i społeczeństw. Ze wszystkimi tego tragicznymi skutkami.
Z prostej ekstrapolacji niestety wynika prosta futurologia: może być gorzej niż podczas II wojny światowej. Mam wielką nadzieję, żem głupi.
Adam Cebula

Adam Cebula „Politpunk, czyli dlaczego katastrofa musi się zdarzyć”
Mamy akurat taki czas, że poprzez tak zwane media przelewa się fala…

Adam Cebula „Tarcza ze Star Treka, czyli o produkcji kitu naukowego”
Wystarczy czytać popularne portale internetowe, by… no właśnie. Chciałem napisać: mieć ubaw.…

25 lat Fahrenheita – Adam Cebula
Niewątpliwie ćwara. Kto czytał Sołżenicyna, wie, że to był standardowy wymiar wyroku…